Trzydzieści osiem
Jestem niemal pewien, że
to ostatni wpis w te wakacje. Oczywiście różne rzeczy zdarzyć się
mogą, ale znając siebie, to będzie dobrze, jak się przymuszę, by
i za tydzień napisać znów. Więc aby było, kolejny wpis.
W ostatnich czasach znów
działo się sporo, ale o jednych rzeczach mówić jeszcze nie mogę,
o drugich nie warto, bo jak stwierdziła moja żona - „ruszysz
gówno, będzie śmierdziało”. Koniec tematu.
Żeby jednak nie było,
choćbym miał zapeszyć, to zdradzę, że skoro opowiadanie „Smak
miłości” będzie miało swoją czeską premierę już w szóstego
września w antologii „Trinacta Hodina”, to wiem już, że polska
premiera będzie w innej antologii, w doborowym towarzystwie i... nie
wiem tylko kiedy. Na pewno dam znać. W międzyczasie czekam na
premierę antologii „17 szram”, pewną krakowską antologię (na
której temat muszę milczeć). Mam też zaproszenie do dwóch
kolejnych, termin ledwie miesiąc... Będzie grubo, tym bardziej, że
dłubię troszkę przy dłuższych formach. I solo i z Robertem. No
właśnie, premiera „Pradawnego Zła” coraz bliżej. Po tym
utworze ci co nas nie lubią, znielubią nas jeszcze bardziej. A
wielu pewnie do nich dołączy. Nie ukrywajmy, ani ja, ani Robert nie
jesteśmy pisarzami grozy. Piszemy (w większości) horrory, krwiste,
bardzo mocne i bardzo brutalne. Nie wiem jak zareagować, gdy ktoś
narzeka (a znalazłem taką recenzję jakiś czas temu), że dany
utwór (mój, Roberta, nieważne) epatuje obrzydliwością, albo
skupia się na brutalności, zamiast na klimacie... Hmm, to tak jakby
narzekać, że na ostatniej Metallice jest za dużo gitar, albo że
Darkthrone brzmi oldschoolowo. Dlaczego niektórym tak trudno
zrozumieć, że Stefan Darda chce pisać powieści grozy nasiąknięte
ludowym folklorem, Dawid Kain bizzzzarro dla ambitnych, a ja brutalne
horrory? Nieważne, kijem się rzeki nie zawróci. Każdy ma prawo do
inności.
A skoro znów przy muzyce
jesteśmy, to ostatnio obiecałem nową epkę Acrybii... Tak... W tym
miesiącu jej nie będzie. Może będzie w przyszłym, ale nie jest
to pewne, tak jak i dalsza działalność projektu. Zasadniczo
możliwym jest rozwiązanie się na piętnastolecie. Czyli w lutym.
To będzie znak. W lutym albo nowa płyta, albo pożegnanie ze sceną.
Wszystko zależy od składu lub jego braku. Ja tymczasem szykuję się
do koncertu z Damage Case (zapraszam w sobotę na Cytava Rock Metal
Festival do Pruszcza Gdańskiego), oraz (co zaskoczyło nawet mnie)
pracuję nad reedycją dawnego, kultowego zespołu i szykuję debiut
z jeszcze innym. O szczegółach innym razem bo padam na twarz.
Na tapecie:
FILM:
„Dark Knight”
Christopher Nolan. Zacząłem odświeżać Batmanów na podpowiedź
żony, jeszcze przed miażdżącą nowiną o Benie Afflecku jako
nowym człowieku-nietoperku. Dlatego nie będę się do tematu
odnosił w tej chwili. Powiem zaś krótko na temat „Dark Knighta”,
że niezmiennie jest to najlepszy i najlepiej pomyślany film o
superbohaterze jaki miałem okazję widzieć i nieważne, który raz
go oglądam, myślę tak samo. Arcydzieło w swej klasie i
mistrzostwo gatunku tym samym. Nie wiem, czy ktoś odważy się
jeszcze kiedyś zagrać Jokera (może Matt Damon?), każdy przyzna,
że to upiorna, prawdziwie przerażająca kreacja psychopaty. Ale czy
zwróciliście uwagę, że momentami niektóre pozy i miny
przypominają zachowania Jima Carreya z „Batman Forever”? Tak pod
rozwagę.... Wciąż nie mogę jednak przejść ponad przesadą w
charakteryzacji „Dwóch Twarz”. Ach, i jeszcze nowa Rachel Daws
jest jeszcze bardziej wkurzająca, naprawdę dużo bardziej, niż ta
pierwsza.
„Dark Knight Rises”
Christopher Nolan. Z jednej strony mistrzowskie zwieńczenie
trylogii, z drugiej po „Mrocznym Rycerzu” skoczyć wyżej
naprawdę trudno i... tu się nie udało. Komiksowa historia upadku
Batmana przypartego do muru przez Bane'a jest jedną z najlepszych w
historii cyklu, tutaj jest intrygująca, momentami wzruszająca,
zabrakło jednak tego emocjonalnego ciosu, tego prawdziwego
schwycenia za gardło. Zakończenie choć bardzo dobre, nadmiernie
kojarzy się z „Incepcją”. To wciąż świetny Batman, naprawdę
wysoka półka, a jednak znacznie niżej od „Dark Knighta”. A co
do Bane'a... Wyborny - zwłaszcza ten jego niespotykanie spokojny w
każdej sytuacji głos. Takie smaczki lubię.
KSIAŻKA:
I niespodzianka... Tu nie
ma nic. Utknąłem we wstrząsającej lekturze dotyczącej historii
oddziałów SS i z trudem brnę dalej, a rozpaczliwie próbuję potem
odetchnąć, więc horrorów nie szukam, fantasy zaczynam gardzić, a
z innymi gatunkami nie zawsze mi po drodze. W końcu skończy się na
romansach. Nie pierwszy raz.
GRA:
„Dead Island”
zdominował wszystko. Trzeci akt, dziesiąty rozdział, horror na
bagnach. Coraz trudniej się oderwać, coraz mniej czasu na granie.
Ogarniemy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz