wtorek, 27 sierpnia 2013

Na koniec wakacji, post podtrzymujący bloga

Trzydzieści osiem
Jestem niemal pewien, że to ostatni wpis w te wakacje. Oczywiście różne rzeczy zdarzyć się mogą, ale znając siebie, to będzie dobrze, jak się przymuszę, by i za tydzień napisać znów. Więc aby było, kolejny wpis.
W ostatnich czasach znów działo się sporo, ale o jednych rzeczach mówić jeszcze nie mogę, o drugich nie warto, bo jak stwierdziła moja żona - „ruszysz gówno, będzie śmierdziało”. Koniec tematu.
Żeby jednak nie było, choćbym miał zapeszyć, to zdradzę, że skoro opowiadanie „Smak miłości” będzie miało swoją czeską premierę już w szóstego września w antologii „Trinacta Hodina”, to wiem już, że polska premiera będzie w innej antologii, w doborowym towarzystwie i... nie wiem tylko kiedy. Na pewno dam znać. W międzyczasie czekam na premierę antologii „17 szram”, pewną krakowską antologię (na której temat muszę milczeć). Mam też zaproszenie do dwóch kolejnych, termin ledwie miesiąc... Będzie grubo, tym bardziej, że dłubię troszkę przy dłuższych formach. I solo i z Robertem. No właśnie, premiera „Pradawnego Zła” coraz bliżej. Po tym utworze ci co nas nie lubią, znielubią nas jeszcze bardziej. A wielu pewnie do nich dołączy. Nie ukrywajmy, ani ja, ani Robert nie jesteśmy pisarzami grozy. Piszemy (w większości) horrory, krwiste, bardzo mocne i bardzo brutalne. Nie wiem jak zareagować, gdy ktoś narzeka (a znalazłem taką recenzję jakiś czas temu), że dany utwór (mój, Roberta, nieważne) epatuje obrzydliwością, albo skupia się na brutalności, zamiast na klimacie... Hmm, to tak jakby narzekać, że na ostatniej Metallice jest za dużo gitar, albo że Darkthrone brzmi oldschoolowo. Dlaczego niektórym tak trudno zrozumieć, że Stefan Darda chce pisać powieści grozy nasiąknięte ludowym folklorem, Dawid Kain bizzzzarro dla ambitnych, a ja brutalne horrory? Nieważne, kijem się rzeki nie zawróci. Każdy ma prawo do inności.
A skoro znów przy muzyce jesteśmy, to ostatnio obiecałem nową epkę Acrybii... Tak... W tym miesiącu jej nie będzie. Może będzie w przyszłym, ale nie jest to pewne, tak jak i dalsza działalność projektu. Zasadniczo możliwym jest rozwiązanie się na piętnastolecie. Czyli w lutym. To będzie znak. W lutym albo nowa płyta, albo pożegnanie ze sceną. Wszystko zależy od składu lub jego braku. Ja tymczasem szykuję się do koncertu z Damage Case (zapraszam w sobotę na Cytava Rock Metal Festival do Pruszcza Gdańskiego), oraz (co zaskoczyło nawet mnie) pracuję nad reedycją dawnego, kultowego zespołu i szykuję debiut z jeszcze innym. O szczegółach innym razem bo padam na twarz.

Na tapecie:

FILM:


„Dark Knight” Christopher Nolan. Zacząłem odświeżać Batmanów na podpowiedź żony, jeszcze przed miażdżącą nowiną o Benie Afflecku jako nowym człowieku-nietoperku. Dlatego nie będę się do tematu odnosił w tej chwili. Powiem zaś krótko na temat „Dark Knighta”, że niezmiennie jest to najlepszy i najlepiej pomyślany film o superbohaterze jaki miałem okazję widzieć i nieważne, który raz go oglądam, myślę tak samo. Arcydzieło w swej klasie i mistrzostwo gatunku tym samym. Nie wiem, czy ktoś odważy się jeszcze kiedyś zagrać Jokera (może Matt Damon?), każdy przyzna, że to upiorna, prawdziwie przerażająca kreacja psychopaty. Ale czy zwróciliście uwagę, że momentami niektóre pozy i miny przypominają zachowania Jima Carreya z „Batman Forever”? Tak pod rozwagę.... Wciąż nie mogę jednak przejść ponad przesadą w charakteryzacji „Dwóch Twarz”. Ach, i jeszcze nowa Rachel Daws jest jeszcze bardziej wkurzająca, naprawdę dużo bardziej, niż ta pierwsza.


„Dark Knight Rises” Christopher Nolan. Z jednej strony mistrzowskie zwieńczenie trylogii, z drugiej po „Mrocznym Rycerzu” skoczyć wyżej naprawdę trudno i... tu się nie udało. Komiksowa historia upadku Batmana przypartego do muru przez Bane'a jest jedną z najlepszych w historii cyklu, tutaj jest intrygująca, momentami wzruszająca, zabrakło jednak tego emocjonalnego ciosu, tego prawdziwego schwycenia za gardło. Zakończenie choć bardzo dobre, nadmiernie kojarzy się z „Incepcją”. To wciąż świetny Batman, naprawdę wysoka półka, a jednak znacznie niżej od „Dark Knighta”. A co do Bane'a... Wyborny - zwłaszcza ten jego niespotykanie spokojny w każdej sytuacji głos. Takie smaczki lubię.

KSIAŻKA:
I niespodzianka... Tu nie ma nic. Utknąłem we wstrząsającej lekturze dotyczącej historii oddziałów SS i z trudem brnę dalej, a rozpaczliwie próbuję potem odetchnąć, więc horrorów nie szukam, fantasy zaczynam gardzić, a z innymi gatunkami nie zawsze mi po drodze. W końcu skończy się na romansach. Nie pierwszy raz.

GRA:


„Dead Island” zdominował wszystko. Trzeci akt, dziesiąty rozdział, horror na bagnach. Coraz trudniej się oderwać, coraz mniej czasu na granie. Ogarniemy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz