Trzydzieści sześć.
Ciężko napisać coś nowego, gdy
poprzedni wpis wywołał taki odzew, że aż trafił jako wstęp do
pewnej antologii. Wkrótce będę mógł zdradzić jakiej. Nie o
antologiach jednak dziś, bo o tych jeszcze sporo będzie wkrótce. W
zasadzie, dziś nie będzie o niczym, bo mam dziesiątki zaległych
recenzji filmowych, książkowych i płytowych, więc tym się
aktualnie zajmę. W przyszłym tygodniu czas zaś ruszyć z nowymi
projektami literackimi, o których też już wkrótce. Coraz
jaśniejsza staje się wizja nowej Arcybii, za trzy tygodnie zaś
gramy z Damage Case na Cytava Rock & Metal Festival z całą bandą
innych znamienitych formacji. Więcej szczegółów - tutaj. Dlatego pozwolę sobie dziś się nie
rozpisywać -wszelkie przemyślenia powplatam w przeglądane na
tapecie rzeczy.
Na tapecie:
FILMY:
„Cast Away - Poza Światem”
Roberta Zameckisa. Współczesna wersja Robinsona Cruzoe? Raczej
nie, choć sporo podobieństw można się dopatrzeć. Jest to
opowieść o pracowniku firmy kurierskiej, pracoholiku, który w
wyniku katastrofy trafi na bezludną wyspę. Film umknął mi przed
laty, teraz obejrzałem go za namową żony. Zameckis na stołku i
Tom Hanks przed kamerą. Przypomina to coś? Oczywiście, „Foresta
Gumpa” tegoż duetu. Z tą różnicą, że „Cast Away” jest
zdecydowanie mniej przebojowy, niemal w ogóle nie zabawny, za to
równie wzruszający, momentami wręcz smutny. Taki duet musiał
nakręcić film co najmniej dobry. I tak jest w istocie. Do poziomu
„Gumpa” jednak daleko.
„Joe Kidd” John Struggesa.
Jest to niewątpliwie jeden z westernów mojej naiwnej młodości.
Wynika to z faktu, że moi rodzice bardzo kontrolowali co ich
pociecha ogląda, do tego stopnia, że nawet „Wejście smoka”
było dla mnie za brutalne do lat nastu. Jest w tym sens, oczywiście.
Niemniej właśnie tu upatruję faktu, że wsiąkłem w horrory
(szczególnie literackie – bo tu nikt mi cenzury nie narzucał). Ów
film zaś był jednym westernów, które obejrzałem z ojcem mimo iż
nie nadawano go zwyczajowo w południe niedzielne (gdzie zawsze szły
westerny klasyczne, lajtowe i poprawne politycznie). I po latach
zapamiętałem tylko scenę z rondlem, scenę z wazonem i oczywiście
z pociągiem. Teraz, kiedy wreszcie wpadł w moje ręce odkryłem z
radością, że to jest właśnie „ten” western, z lekkim
rozczarowaniem, że to jednak nie jest film wybitny. Ba, ciężko go
nawet nazwać dobrym. Banalna fabuła, naciągana i w finale do bólu
nielogiczna, ale za to jakże hollywoodzka. I wszystko byłoby klapą,
gdyby nie znamienity Clint Eastwood, który jest tu wprost
przezabawny, pogrywając jawnie z konwencją, ale i z własnym
wizerunkiem wypracowanym w poprzednich westernach. W związku z tym
bawiłem się znakomicie, a film dostaje łatkę „kultowego” i
będę do niego niewątpliwie wracał co jakiś czas. Ważne jest
też, że film to krótki, a więc spełni się idealnie jako
dostarczyciel przedniej rozrywki na kilkadziesiąt minut. W każdej
innej kategorii nie ma szans.
„Wyjęty spod prawa Josey Wales”
Clinta Eastwooda. Mam manię Eastwooda. Lekką, skrywaną, ale
jednak. Mam na półce dwie rozpoczęte kolekcje z jego filmami (bo
dystrybutor żadnej nie skończył!). Cenię go jednak przede
wszystkim za reżyserię, bowiem jeśli chodzi o dorobek aktorski, to
zawsze będzie dla mnie „Bezimiennym/Mańkutem/Blondasem” z
Trylogii Dolara, względnie Brudnym Harrym, Kellym i... przede
wszystkim Waltem Kowalskim. Właśnie bowiem „Gran Torino” uznaję
za jeden z najlepszych filmów nie tylko Eastwooda, ale w ogóle
kinematografii. A pomyśleć, że w tym samym roku zrealizował
jeszcze wstrząsającą „Oszukaną”. Eastwood jako reżyser
zawsze serwuje kino gorzkie i skłaniające do refleksji. Niezależnie
czy jest to „Rzeka tajemnic”, „Za wszelką cenę”, „Listy z
Iwo Jimy”, „Co się zdarzyło w Madison County” czy wreszcie
„Bez przebaczenia”. To filmy inteligentne i niewątpliwie
ambitne. „Wyjęty spod prawa Josey Wales” jest jednym z
pierwszych reżyserowanych przez Eastwooda. On sam go uwielbia, ja
jednak widzę w nim coś pośredniego pomiędzy tym co Clint
wcześniej grał, a tym, co później będzie reżyserował. Mamy tu
wprawdzie Walesa, bohatera, któremu zamordowano żonę i synka w
trakcie wojny secesyjnej. Wstępuje więc do armii by dopaść
zabójców swoich bliskich. Gdy jednak wojna kończy się w 1865
roku, a on zostaje sam po stronie przegranych postanawia nie składać
broni. Eastwood pokazuje świat Dzikiego Zachodu bez upiększania.
Biali piją, gwałcą, mordują się wzajemnie i poniżają
rdzennych mieszkańców Ameryki. Pierwsza godzina to właśnie
brutalno-nostalgiczny reżyser, który ustami starego wodza ukazuje
przemijające życie, jednocześnie piętnując wojnę i agresywną
ekspansję białych. W drugiej godzinie następuje zaś zmiana -
pojawiają się akcenty humorystyczne, wreszcie dzielny bohater staje
do walki z okrutnymi oprawcami. Trochę to wszystko staje się
naiwne, a jednak dobrze czasem znaleźć happy endy w takich
historiach. Choćby złudne i niedopowiedziane.
KSIĄŻKI:
„Zdrowe zwłoki” Stevena
Eriksona. Zasadniczo przejadłem się chyba klasyczną fantasy
przed laty, do tego stopnia, że nawet we własnym „Wolfenweldzie”
poszedłem bardziej w stronę dark fantasy. Chyba. Krótko mówiąc,
opowieści o smokach, elfach i napakowanych mężczyznach z wielkimi
mieczami nie wywołują we mnie tych emocji co lat temu naście. W
zasadzie od czasu sagi o Wiedźminie (którą skończyłem czytać w
roku 2001), tylko „Pan Lodowego Ogrodu” Grzędowicza wgniótł
mnie w ziemię. Stevena Eriksona poznałem przypadkiem za sprawą
krótkiej opowiastki „Krwawy trop”. Całkiem przyjemne
opowiadanko z pogranicza fantasy i horroru przedstawiło mi świat
malazańskiej księgi umarłych na tyle ciekawie, że widząc na
wyprzedaży „Zdrowe zwłoki” nie wahałem się ani chwili. Oto w
mieście Dziwie źle się dzieje, odkąd fanatyczny władca w okrutny
sposób zaprowadził porządki na ulicach. Terror i całkowita
kontrola są podstawą jego panowania. Nic więc dziwnego, że
znajdują się niezadowolone osoby, które wynajmują „fachowców”
do zlikwidowania władcy. „Fachowcami” okazują się Bauchelain i
Korbal Broach dwaj mistrzowie nekromancji. Przyjemna i krótka
lektura (nieco ponad sto stron), która sprawiła, że na pewno przy
kolejnej okazji sięgnę po następne utwory Eriksona.
„Krzywa Sweetmana” Grahama
Mastertona. Na szosach i autostradach Stanów Zjednoczonych
grasuje psychopatyczny morderca, strzelający do przypadkowych ludzi.
Syn jednej z ofiar twierdzi jednak, że zabójstwa nie są losowe, z
czasem odkrywa trop ogromnego i przerażającego spisku. Intrygujący
thiller autora, ciekawie zaplanowany, z intrygująco poprowadzoną
akcją. Lektura nie udająca nic więcej poza tym czym jest - dużą
dawką rozrywki i adrenaliny.
„Kamyk” Joanny Jodełki. Kolejna
książka wygrzebana na wyprzedaży i jakaż niespodzianka.
Przeleżała swoje na półce, bowiem sceptycznie jestem nastawiony
do „odkryć”, „thillerów”, „kryminałów” itp.
sygnowanych logiem Świata Książki, nie pomogła również
rekomendacja Ministra Kultury. Radecki musi przekonać się sam. I
przekonał się, że Jodełka w „Kamyku” przedstawiła wciągającą
historię zabójstwa bogatego biznesmena (choć zagadka nie jest w
żadnym razie skomplikowana), ale przede wszystkim rodzącej się
więzi między dojrzałym mężczyzną i niewidomą dziewczynką,
która była świadkiem zabójstwa. Bo tu nie zbrodnia jest ważna,
nie kto i dlaczego. Tu ważne są postacie, bohaterowie z krwi i
kości (zresztą, skoro akcja dzieje się w Poznaniu, a główny
cyngiel nazywa się Krzysztof „Grabarz” Grabowski, to chyba
wiadomo, że pani Jodełka lubi specyficzny klimat i żargon).
Potrzeba mi czasem takich lektur, dobrze napisanych, chwytających za
serce i podnoszących ciśnienie, ale zarazem lekkich i bezpiecznych.
„Muzeum Doktora Mosesa” Joyce
Carol Oates. Wstyd się przyznać, nie znałem ani tej pani, ani
jej twórczości. Wstyd, tę książkę również znalazłem na
wyprzedaży. I już pierwsze opowiadanie uświadomiło mi, że będzie
ciężko. Drugie przekonało, że nie przestanę dopóki nie skończę.
Oates prezentuje typ literatury proporcjonalnie odmienny od
wspomnianej wyżej Jodełki. Jej opowiadania są ciężkie,
klaustrofobiczne, duszne, nie dają szans na oddech. Osaczają, po to
by ostatnimi zdaniami uderzyć i zniszczyć resztki nadziei. Do tego
dochodzi równie ciężki i specyficzny styl autorki. Wspomniane
pierwsze opowiadanie to w zasadzie ciąg skojarzeń, potok myśli,
zapisany za pomocą jednego zdania. Na kilku stronach. W drugim
tekście jest jeszcze trudniej, bo słowotok jest wypowiedzią
narkomana, którego dziecko zaginęło. Przyznam, że niektóre
utwory same w sobie są banalne, niemniej sposób ich opowiedzenia
czyni z nich małe arcydzieła. Część z nich z kolei, to już
mistrzostwo gatunku. Polecam bardziej wybrednym miłośnikom
literatury grozy i tajemniczości.
„Oskarżony Jan Długosz” Andrzeja Zielińskiego. Tej książki nie znalazłem na wyprzedaży. Znalazła tam ją moja żona. Znakomicie pomyślana lektura (w formie rozprawy sądowej), która przedstawia najpoważniejsze zarzuty wobec najsłynniejszego polskiego kronikarza. To momenty, gdy człowiekowi się drobne w kieszeni nie zgadzają, zwłaszcza gdy pasjonuje się historią, lub co gorsza jeszcze jej naucza. Większość faktów tu zawartych była mi wcześniej znana, niemniej wciąż nie mogę przeboleć, przekłamań, zatajeń, jawnych fałszerstw i oczernień. Pokutują one do dziś. Nie miejsce tu na objaśnianie wszystkiego, z pewnych względów też nie mogę za dużo napisać. Przypomina mi to „Kronikarskie niedyskrecje” Błażeja Śliwińskiego (biały kruk normalnie, konia z rzędem temu kto ma), gdzie ujawniono prawdziwe oblicze polskich Piastów, którzy poza tym, że byli władcami, byli też ludźmi - ze wszelkimi wadami i nałogami. To jednak nic w porównaniu z faktem, że Długosz potrafił wykreślić z historii Polski Bolesława II za poparcie buntu pogańskiego, a na wzór angielski uczynił biskupa Stanisława świętym. Wymyślając po pierwsze kompletne bzdury o świętości człowieka, który był w istocie zdrajcą państwa, lubieżnikiem i materialistą z zapędami do megalomanii. Udało mu się przecież znakomicie. Kto nie wierzy, niech odwiedzi katedrę wawelską. Po drugie wymyślił bzdury wierutne o Bolesławie III Śmiałym, oczerniając go w sposób niewyobrażalny (zarzucając mu klątwy i... zoofilię), tylko dlatego, że właśnie król miał być uznany za świętego. To akurat fakty szerzej znane, ale ciekawskich odsyłam do książki. Żyjemy w polskim matriksie.
GRY:
Dalej uparcie „Fallout 2” na
zmianę z „Dead Island”. Obie z doskoku, obie
rekreacyjnie, ale w ciągnąłem się na tyle, ze żadnej nie
odpuszczę. I czekam na „Wiedźmina 3”. Wczoraj widziałem
trailer. Zapowiada się rewelacyjnie.
Komentarz nijak nie związany z wpisem ;-)
OdpowiedzUsuńPoczytałam sobie książeczkę, w której wszystko ma spłonąć. Zaskoczenia nie było ;-) Ale tytuł dobry. Nawet bardzo.
Tylko jest taka jedna rzecz, która mi się tam bardzo ale to bardzo nie podoba: świat Maksa i Stonki można widzieć tylko na FB. Szkoda. Chętnie bym tam zajrzała... ale nie na tyle chętnie, żeby się rejestrować na tym portalu.
Dziękuję serdecznie :) Fakt, w tej części zaskoczeń brak :) Cieszę się, że jednak dobrze się czytało. A co do świata Maksa i Stonki - na tę chwilę jest on w stadium, ujmijmy to - "drugosymertowym" - więc nie ma czego żałować. Jak zwykle, dużo osób obiecało, zaoferowało, czy po prostu chciało pomóc, wesprzeć, dołączyć. Na obietnicach się na razie skończyło.
Usuń