czwartek, 15 sierpnia 2013

Przemyślenia na tapecie raczej

Trzydzieści sześć.

Ciężko napisać coś nowego, gdy poprzedni wpis wywołał taki odzew, że aż trafił jako wstęp do pewnej antologii. Wkrótce będę mógł zdradzić jakiej. Nie o antologiach jednak dziś, bo o tych jeszcze sporo będzie wkrótce. W zasadzie, dziś nie będzie o niczym, bo mam dziesiątki zaległych recenzji filmowych, książkowych i płytowych, więc tym się aktualnie zajmę. W przyszłym tygodniu czas zaś ruszyć z nowymi projektami literackimi, o których też już wkrótce. Coraz jaśniejsza staje się wizja nowej Arcybii, za trzy tygodnie zaś gramy z Damage Case na Cytava Rock & Metal Festival  z całą bandą innych znamienitych formacji. Więcej szczegółów - tutaj. Dlatego pozwolę sobie dziś się nie rozpisywać -wszelkie przemyślenia powplatam w przeglądane na tapecie rzeczy.

Na tapecie:


FILMY:

Cast Away - Poza Światem” Roberta Zameckisa. Współczesna wersja Robinsona Cruzoe? Raczej nie, choć sporo podobieństw można się dopatrzeć. Jest to opowieść o pracowniku firmy kurierskiej, pracoholiku, który w wyniku katastrofy trafi na bezludną wyspę. Film umknął mi przed laty, teraz obejrzałem go za namową żony. Zameckis na stołku i Tom Hanks przed kamerą. Przypomina to coś? Oczywiście, „Foresta Gumpa” tegoż duetu. Z tą różnicą, że „Cast Away” jest zdecydowanie mniej przebojowy, niemal w ogóle nie zabawny, za to równie wzruszający, momentami wręcz smutny. Taki duet musiał nakręcić film co najmniej dobry. I tak jest w istocie. Do poziomu „Gumpa” jednak daleko.

Joe Kidd” John Struggesa. Jest to niewątpliwie jeden z westernów mojej naiwnej młodości. Wynika to z faktu, że moi rodzice bardzo kontrolowali co ich pociecha ogląda, do tego stopnia, że nawet „Wejście smoka” było dla mnie za brutalne do lat nastu. Jest w tym sens, oczywiście. Niemniej właśnie tu upatruję faktu, że wsiąkłem w horrory (szczególnie literackie – bo tu nikt mi cenzury nie narzucał). Ów film zaś był jednym westernów, które obejrzałem z ojcem mimo iż nie nadawano go zwyczajowo w południe niedzielne (gdzie zawsze szły westerny klasyczne, lajtowe i poprawne politycznie). I po latach zapamiętałem tylko scenę z rondlem, scenę z wazonem i oczywiście z pociągiem. Teraz, kiedy wreszcie wpadł w moje ręce odkryłem z radością, że to jest właśnie „ten” western, z lekkim rozczarowaniem, że to jednak nie jest film wybitny. Ba, ciężko go nawet nazwać dobrym. Banalna fabuła, naciągana i w finale do bólu nielogiczna, ale za to jakże hollywoodzka. I wszystko byłoby klapą, gdyby nie znamienity Clint Eastwood, który jest tu wprost przezabawny, pogrywając jawnie z konwencją, ale i z własnym wizerunkiem wypracowanym w poprzednich westernach. W związku z tym bawiłem się znakomicie, a film dostaje łatkę „kultowego” i będę do niego niewątpliwie wracał co jakiś czas. Ważne jest też, że film to krótki, a więc spełni się idealnie jako dostarczyciel przedniej rozrywki na kilkadziesiąt minut. W każdej innej kategorii nie ma szans. 


Wyjęty spod prawa Josey Wales” Clinta Eastwooda. Mam manię Eastwooda. Lekką, skrywaną, ale jednak. Mam na półce dwie rozpoczęte kolekcje z jego filmami (bo dystrybutor żadnej nie skończył!). Cenię go jednak przede wszystkim za reżyserię, bowiem jeśli chodzi o dorobek aktorski, to zawsze będzie dla mnie „Bezimiennym/Mańkutem/Blondasem” z Trylogii Dolara, względnie Brudnym Harrym, Kellym i... przede wszystkim Waltem Kowalskim. Właśnie bowiem „Gran Torino” uznaję za jeden z najlepszych filmów nie tylko Eastwooda, ale w ogóle kinematografii. A pomyśleć, że w tym samym roku zrealizował jeszcze wstrząsającą „Oszukaną”. Eastwood jako reżyser zawsze serwuje kino gorzkie i skłaniające do refleksji. Niezależnie czy jest to „Rzeka tajemnic”, „Za wszelką cenę”, „Listy z Iwo Jimy”, „Co się zdarzyło w Madison County” czy wreszcie „Bez przebaczenia”. To filmy inteligentne i niewątpliwie ambitne. „Wyjęty spod prawa Josey Wales” jest jednym z pierwszych reżyserowanych przez Eastwooda. On sam go uwielbia, ja jednak widzę w nim coś pośredniego pomiędzy tym co Clint wcześniej grał, a tym, co później będzie reżyserował. Mamy tu wprawdzie Walesa, bohatera, któremu zamordowano żonę i synka w trakcie wojny secesyjnej. Wstępuje więc do armii by dopaść zabójców swoich bliskich. Gdy jednak wojna kończy się w 1865 roku, a on zostaje sam po stronie przegranych postanawia nie składać broni. Eastwood pokazuje świat Dzikiego Zachodu bez upiększania. Biali piją, gwałcą, mordują się wzajemnie i poniżają rdzennych mieszkańców Ameryki. Pierwsza godzina to właśnie brutalno-nostalgiczny reżyser, który ustami starego wodza ukazuje przemijające życie, jednocześnie piętnując wojnę i agresywną ekspansję białych. W drugiej godzinie następuje zaś zmiana - pojawiają się akcenty humorystyczne, wreszcie dzielny bohater staje do walki z okrutnymi oprawcami. Trochę to wszystko staje się naiwne, a jednak dobrze czasem znaleźć happy endy w takich historiach. Choćby złudne i niedopowiedziane.

KSIĄŻKI:

Zdrowe zwłoki” Stevena Eriksona. Zasadniczo przejadłem się chyba klasyczną fantasy przed laty, do tego stopnia, że nawet we własnym „Wolfenweldzie” poszedłem bardziej w stronę dark fantasy. Chyba. Krótko mówiąc, opowieści o smokach, elfach i napakowanych mężczyznach z wielkimi mieczami nie wywołują we mnie tych emocji co lat temu naście. W zasadzie od czasu sagi o Wiedźminie (którą skończyłem czytać w roku 2001), tylko „Pan Lodowego Ogrodu” Grzędowicza wgniótł mnie w ziemię. Stevena Eriksona poznałem przypadkiem za sprawą krótkiej opowiastki „Krwawy trop”. Całkiem przyjemne opowiadanko z pogranicza fantasy i horroru przedstawiło mi świat malazańskiej księgi umarłych na tyle ciekawie, że widząc na wyprzedaży „Zdrowe zwłoki” nie wahałem się ani chwili. Oto w mieście Dziwie źle się dzieje, odkąd fanatyczny władca w okrutny sposób zaprowadził porządki na ulicach. Terror i całkowita kontrola są podstawą jego panowania. Nic więc dziwnego, że znajdują się niezadowolone osoby, które wynajmują „fachowców” do zlikwidowania władcy. „Fachowcami” okazują się Bauchelain i Korbal Broach dwaj mistrzowie nekromancji. Przyjemna i krótka lektura (nieco ponad sto stron), która sprawiła, że na pewno przy kolejnej okazji sięgnę po następne utwory Eriksona. 


Krzywa Sweetmana” Grahama Mastertona. Na szosach i autostradach Stanów Zjednoczonych grasuje psychopatyczny morderca, strzelający do przypadkowych ludzi. Syn jednej z ofiar twierdzi jednak, że zabójstwa nie są losowe, z czasem odkrywa trop ogromnego i przerażającego spisku. Intrygujący thiller autora, ciekawie zaplanowany, z intrygująco poprowadzoną akcją. Lektura nie udająca nic więcej poza tym czym jest - dużą dawką rozrywki i adrenaliny. 


Kamyk” Joanny Jodełki. Kolejna książka wygrzebana na wyprzedaży i jakaż niespodzianka. Przeleżała swoje na półce, bowiem sceptycznie jestem nastawiony do „odkryć”, „thillerów”, „kryminałów” itp. sygnowanych logiem Świata Książki, nie pomogła również rekomendacja Ministra Kultury. Radecki musi przekonać się sam. I przekonał się, że Jodełka w „Kamyku” przedstawiła wciągającą historię zabójstwa bogatego biznesmena (choć zagadka nie jest w żadnym razie skomplikowana), ale przede wszystkim rodzącej się więzi między dojrzałym mężczyzną i niewidomą dziewczynką, która była świadkiem zabójstwa. Bo tu nie zbrodnia jest ważna, nie kto i dlaczego. Tu ważne są postacie, bohaterowie z krwi i kości (zresztą, skoro akcja dzieje się w Poznaniu, a główny cyngiel nazywa się Krzysztof „Grabarz” Grabowski, to chyba wiadomo, że pani Jodełka lubi specyficzny klimat i żargon). Potrzeba mi czasem takich lektur, dobrze napisanych, chwytających za serce i podnoszących ciśnienie, ale zarazem lekkich i bezpiecznych. 


Muzeum Doktora Mosesa” Joyce Carol Oates. Wstyd się przyznać, nie znałem ani tej pani, ani jej twórczości. Wstyd, tę książkę również znalazłem na wyprzedaży. I już pierwsze opowiadanie uświadomiło mi, że będzie ciężko. Drugie przekonało, że nie przestanę dopóki nie skończę. Oates prezentuje typ literatury proporcjonalnie odmienny od wspomnianej wyżej Jodełki. Jej opowiadania są ciężkie, klaustrofobiczne, duszne, nie dają szans na oddech. Osaczają, po to by ostatnimi zdaniami uderzyć i zniszczyć resztki nadziei. Do tego dochodzi równie ciężki i specyficzny styl autorki. Wspomniane pierwsze opowiadanie to w zasadzie ciąg skojarzeń, potok myśli, zapisany za pomocą jednego zdania. Na kilku stronach. W drugim tekście jest jeszcze trudniej, bo słowotok jest wypowiedzią narkomana, którego dziecko zaginęło. Przyznam, że niektóre utwory same w sobie są banalne, niemniej sposób ich opowiedzenia czyni z nich małe arcydzieła. Część z nich z kolei, to już mistrzostwo gatunku. Polecam bardziej wybrednym miłośnikom literatury grozy i tajemniczości.


„Oskarżony Jan Długosz” Andrzeja Zielińskiego. Tej książki nie znalazłem na wyprzedaży. Znalazła tam ją moja żona. Znakomicie pomyślana lektura (w formie rozprawy sądowej), która przedstawia najpoważniejsze zarzuty wobec najsłynniejszego polskiego kronikarza. To momenty, gdy człowiekowi się drobne w kieszeni nie zgadzają, zwłaszcza gdy pasjonuje się historią, lub co gorsza jeszcze jej naucza. Większość faktów tu zawartych była mi wcześniej znana, niemniej wciąż nie mogę przeboleć, przekłamań, zatajeń, jawnych fałszerstw i oczernień. Pokutują one do dziś. Nie miejsce tu na objaśnianie wszystkiego, z pewnych względów też nie mogę za dużo napisać. Przypomina mi to „Kronikarskie niedyskrecje” Błażeja Śliwińskiego (biały kruk normalnie, konia z rzędem temu kto ma), gdzie ujawniono prawdziwe oblicze polskich Piastów, którzy poza tym, że byli władcami, byli też ludźmi - ze wszelkimi wadami i nałogami. To jednak nic w porównaniu z faktem, że Długosz potrafił wykreślić z historii Polski Bolesława II za poparcie buntu pogańskiego, a na wzór angielski uczynił biskupa Stanisława świętym. Wymyślając po pierwsze kompletne bzdury o świętości człowieka, który był w istocie zdrajcą państwa, lubieżnikiem i materialistą z zapędami do megalomanii. Udało mu się przecież znakomicie. Kto nie wierzy, niech odwiedzi katedrę wawelską. Po drugie wymyślił bzdury wierutne o Bolesławie III Śmiałym, oczerniając go w sposób niewyobrażalny (zarzucając mu klątwy i... zoofilię), tylko dlatego, że właśnie król miał być uznany za świętego. To akurat fakty szerzej znane, ale ciekawskich odsyłam do książki. Żyjemy w polskim matriksie.

GRY:
Dalej uparcie „Fallout 2” na zmianę z „Dead Island”. Obie z doskoku, obie rekreacyjnie, ale w ciągnąłem się na tyle, ze żadnej nie odpuszczę. I czekam na „Wiedźmina 3”. Wczoraj widziałem trailer. Zapowiada się rewelacyjnie.

2 komentarze:

  1. Komentarz nijak nie związany z wpisem ;-)
    Poczytałam sobie książeczkę, w której wszystko ma spłonąć. Zaskoczenia nie było ;-) Ale tytuł dobry. Nawet bardzo.
    Tylko jest taka jedna rzecz, która mi się tam bardzo ale to bardzo nie podoba: świat Maksa i Stonki można widzieć tylko na FB. Szkoda. Chętnie bym tam zajrzała... ale nie na tyle chętnie, żeby się rejestrować na tym portalu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję serdecznie :) Fakt, w tej części zaskoczeń brak :) Cieszę się, że jednak dobrze się czytało. A co do świata Maksa i Stonki - na tę chwilę jest on w stadium, ujmijmy to - "drugosymertowym" - więc nie ma czego żałować. Jak zwykle, dużo osób obiecało, zaoferowało, czy po prostu chciało pomóc, wesprzeć, dołączyć. Na obietnicach się na razie skończyło.

      Usuń