niedziela, 28 lutego 2016

Blog klasyczny (138) - W zasadzie wciąż mamoniowo

Sto trzydzieści osiem
No dobra. Miało być cyklicznie, choć przez jakiś czas, takoż próbuję dotrzymać słowa.
Spowiadanie się z tego jak minął tydzień przypomina mi wyznania na grupie terapeutycznej, lecz jest to niewątpliwie skutek odświeżenia „Wspaniałego Życia” Roberta Ziębińskiego, które to pojawi się niedługo w sprzedaży. Moja recenzja czeka już na publikację. Dość powiedzieć, że niewątpliwie to najlepsza z dotychczasowych książek Roberta. 

No, ale co u mnie? Po staremu. Szykuję się do pracy po ostatnim urlopie, jutro, w zasadzie dziś mam pierwsze spotkanie autorskie promujące „Zombie.pl”. Odczuwam odrobinę niepewności w związku z tym faktem. Swoją drogą, to fenomen, nasza książka wylądowała na dziesiątym miejscu bestsellerów miesiąca w kategorii horror/thriller w empiku. Daje to motywacje do kontynuacji, ale czas pokaże, co się wydarzy. Chwilowo z pisaniem jest różnie. Czytam sobie rozmaite recenzje różnych moich książek i ubaw mam nieprzeciętny. Nie spodziewałem się, że moja „twórczość” może wywoływać tak skrajne reakcje od uwielbienia po hejt totalny. Cóż mogę rzec. Dobrze jest. Zastanawiam się tylko, po co po ekstremalne horrory sięgają ludzie, którzy się na tym nie znają? To jakby oceniać krążki z gatunku raw black metal pod kątem elektronicznej muzyki tanecznej... Bez jaj. Tak czy inaczej, moja powieść, o której marudzę od dawna leży i kwiczy, bo brak mi motywacji. Finansowej. No bo jak tu coś pisać i wydawać, skoro się nie dostało wypłaty za poprzednią pracę? Bez sensu, prawda? Dlatego wziąłem się za coś innego i z dumą mogę powiedzieć, że na pewno wkrótce ujrzy światło „Sakrament Okrucieństwa 1” - zbiór dwóch nowel, które złożyliśmy z Tomaszem Siwcem. To na wypadek, gdyby komuś przyszło do głowy, że po podpisaniu umów z Zyskiem i S-ka, zapomnę skąd się wywodzę i przestanę pisać brutalne i krwawe horrory. To się nie zdarzy nigdy, choćbym pisał głównie bajki i powieści obyczajowe.

No i w sumie tyle, dodam jeszcze, że muzycznie małe poruszenie. Wilcy spotkali się w celu podjęcia działań związanych z rejestracją następcy „Poganicy (1034-1038) i przyszłość rysuje się tutaj nad wyraz barwnie. Album powstanie na pewno w tym roku, ale niewykluczone, że poprzedzi go epka, na której nie zabraknie intrygujących coverów. A Damage Case, niestety, straciło perkusistę, Marek pozostaje na emigracji... Tym samym, premiera drugiej płyty dalej się opóźnia (do Guns N' Roses jeszcze nam trochę brakuje), ale mamy już zastępstwo, więc i tu coś się pewnie zmieni. Nareszcie!
Wypadałoby, żebym odniósł się do kolejnej gównoburzy w środowisku horroru, ale to już osiągnęło poziom takiej piaskownicy, że nawet prychać mnie się nie chce.
Wracam do roboty, bo mam już lęki.
Bez odbioru.

KSIĄŻKI:
„Serce to samotny myśliwy” Carson McCullers. Niewątpliwie jedna z najbardziej przejmujących powieści jakie miałem okazję czytać. Wstyd, że tak późno, chociaż z drugiej strony, wcześniej mógłbym nie docenić geniuszu i złożoności tej sadystycznie smutnej książki, która nie niesie żadnej nadziei.
„Krew i stal I” Jacek Łukawski. Debiut Jacka Łukawskiego przypomina mi czasy, gdy zaczytywałem się fantasy i odkrywałem, że Polacy potrafią nie gorzej od zachodnich mistrzów radzić sobie z konstrukcją świata i bohaterów. Pierwsza odsłona cyklu, do którego z chęcią powrócę.
„Wigilijne psy” Łukasz Orbitowski. Paradoks.
Wznowienie najlepszego zbioru opowiadań mojego ulubionego pisarza. I powrót do lektury po dziesięciu latach. Zmienił się Orbitowski od tego czasu ogromnie, zmieniły się też, jak widać moje gusta. Aż musiałem sięgnąć do swojej recenzji, którą napisałem 10 lat temu dla Horror Online. Dlaczego? Ponieważ jest to wspaniała książka, ale nie wywołuje we mnie już takich emocji jak niegdyś. Widać też już nie jestem zbuntowanym młokosem, który chce by świat płonął.

Dosadniejsze i dokładniejsze recenzje powyższych tytułów wkrótce na Dzikiej Bandzie.

FILMY:
„Cannibal Corpse: Centuries of Torment” Nic Izzy, Denise Korycki, David Stuart. Wydany na dwudziestolecie zespołu trzypłytowy box DVD. Jedna to oczywiście koncerty (w tym pierwszy!) i teledyski. Drugi to różne bonusy z dania głównego, którym jest trzygodzinny film dokumentalny o historii grupy, w którym wypowiadają się niemal wszyscy (poza Bobem Rusay'em) ludzie, którzy mieli cokolwiek wspólnego z kapelą. Kopalnia wiedzy i perła obiektywizmu. Dawno nie widziałem nic równie intrygującego w muzycznym temacie.
„Pulp fiction” Quentin Tarantino. Nic na to nie poradzę, że mogę ten film oglądać w kółko. Leciał akurat w telewizji, więc choć DVD stoi na półce na honorowym miejscu, znów wsiąkłem całkowicie zachwycając się kreacją Samuela L. Jacksona i przede wszystkim segmentem o zegarku Butcha. Lata mijają, a film się nie starzeje.
„Commando” Mark L. Lester. Zapomniałem o nim napisać ostatnio. Również leciał w TV i to kilkukrotnie późno w nocy. I za każdym razem go oglądałem. Gdy go widziałem po raz pierwszy dwadzieścia parę lat temu nie robił na mnie takiego wrażenia jak dziś. A to kwintesencja lat 80-tych i najlepszy film akcji Arnolda, w którym dystans do gatunku bije z każdego kadru i nieśmiertelnych „onlinerów”. Uwielbiam.
„Żądło” George Roy Hill. Bałem się obejrzeć to arcydzieło, choć DVD również swoje odleżało. Pamiętam, że kiedyś film mną wstrząsnął i obawiałem się, czy wciąż jest w stanie zrobić na mnie wrażenie. Kompletnie niepotrzebnie. Genialne kreacje Paula Newmana, Roberta Redforda i Roberta Shawa blakną przy fenomenalnym scenariuszu. Mistrzostwo, absolutne mistrzostwo kina. Niezniszczalny evergreen. Kinowy przekręt, który do dziś został niedościgniony.
„Opowieści Droidów” Nigdy nie byłem fanem Gwiezdnych Wojen. Wręczprzeciwnie. Ale od czego ma się dzieci? Mój synek coraz bardziej wsiąka w świat tego uniwersum, a niezwykle pomocny w tym okazał się krótki serial Lego, w którym z przymrużeniem oka streszczono całą sagę nabijając się przy tym ze wszystkich zawartych w niej idiotyzmów (szczególnie tych z drugiej trylogii). Świetna rzecz.
„Doskonały świat” Clint Eastwood. Kolejny film, który przeleżał na półce lata. Naprawdę. Głównie dlatego, że uwielbiam filmy Eastwooda, ale się ich boję. Zawsze kończy się tak samo. Emocjonalną pralką. I tak też było tutaj. Nigdy nie widziałem tego filmu, bo nie lubię Costnera. Stwierdziłem, że jednak dam szansę obrazowi. Efekt? Popłakałem się na koniec. Może nie jak dziecko, ale łzy poleciały. Damn you, Clint!
„The Punisher” Mark Goldblatt. A właśnie leciał w TV. Średniak
sensacyjny lat 80-tych, do którego mam ogromy sentyment. Tak duży, że oglądanie go wywołuje we mnie żal. Nie dlatego, że VHS-a z nim oddałem Wojtkowi Pawlikowi. Zasłużył, niech mu służy. Ale irytuje mnie fakt, że dorwać tego na DVD się nie da. Że Dolph Lundgren najlepiej przypominał komiksowego Franka Castle. Że nie doczekał się kontynuacji. Że Hollywood zarżnął postać w wersji z Tomem Jonesem. Że „Warzone” okazał się zbyt brutalny i zarżnęli go biznesmeni. A przecież Punisher daje tyle możliwości opozycji dla lateksowych superbohaterów... Może sukces „Deadpoola” coś odmieni? Chociaż niekoniecznie, wszak Frank nie robił nigdy z siebie idioty...
"Zombieland" Ruben Fleisher. Doskonały przykład, jak w skostniałej formule można zrobić coś świeżego i... zabawnego. Lubię wracać do tego filmu, choć zawsze przeżywam genialną scenę w domu Billa Murraya. Uwielbiam wszystkie filmy o zombie. Ale ten trochę bardziej niż większość. Pomimo tego, że wkurza mnie prawie cała obsada poza Woody'm.
"Bez odwrotu" Corey Yuen. Zupełnie przypadkiem trafiliśmy na to w TV. Już po kilku minutach byłem pewien, że widziałem ten film dwadzieścia parę lat temu. O mojej młodości, czy wręcz dzieciństwie, niech świadczy fakt, że byłem wówczas przekonany, że tu gra Bruce Lee i nie poznałem młodziutkiego Jean-Claude Van Damme'a. Pewnie dlatego, że go nie znałem. Bruce'a chyba też. Ale film podobał mnie się bardzo. Wtedy. Teraz mnie bezgranicznie śmieszył. I też się podobał, w nieco inny sposób.

MUZYKA:
Bez obaw, nie będę się bawił w publikacje tego, co ostatnio słuchałem, bo słucham w zasadzie na okrągło i zbyt wielu różnych rzeczy. Tutaj krótko o pięciu płytach, które w tym tygodniu kupiłem.
Cannibal Corpse „Skeletal Domain” Tak, kupiłem dopiero teraz, bo nie przekonywała mnie okładka. Głupi, głupi. Pod nieciekawym coverartem kryje się niesamowicie energetyczny, mocny i rewelacyjny album Kanibalków, którzy po raz kolejny udowadniają, że nie mają sobie równych na poletku technicznego, a jednak dającego się słuchać death metalu. Bez dwóch zdań jedna z najlepszych płyt w ich dorobku. Tym dziwniejsze, że... trzynasta.
Pink Floyd „Endless River”. Długo czekałem, by kupić ten
album. Przede wszystkim, z powodu ceny, która była zdecydowanie zaporowa. Po drugie z powodu muzyki, która... No właśnie. To pozostałości z sesji „The Division Bell”, poskładane i zaaranżowane przez... producenta, który dostał przykaz od Gilmoura, by brzmiało to jak Pink Floyd... Niemal w całości instrumentalny album spełnia te warunki, odwołując się do sentymentów i klasycznych kompozycji tak dobrze, że po prostu nie może się nie podobać. Ale jakieś to takie sztuczne... I czy rzeczywiście potrzebne?
Motorhead „1916”. Czas uzupełnić dyskografię na CD. Padło na dziesiąty krążek. Fenomenalny swoją drogą. Obok absolutnych killerów w stylu „I'm so bad (Baby I don't Care)”, „Going to Brazil” czy coverownego również przeze mnie z Damage Case „Ramones” trafiły tu nietypowy (i świetny „Love me forever” oraz absolutnie niezwykły utwór tytułowy. Lemmy w lirycznym wydaniu, z klawiszami i wiolonczelą w podkładzie zbliżył się tutaj zaskakująco do... Pink Floyd z okresu „The Wall”. Nie tylko za sprawą antywojennego tekstu. Perełka!
Red Hot Chili Peppers „Blood Sugar Sex Magic”. Lata temu Papryczki były dla mnie totalną opozycją tego, co słuchałem, a mimo to, tekst i muzyka „Under the Bridge” trącała nuty w duszy, których istnienia nie podejrzewałem. Dziś, w pełni świadomy, stwierdzam, że Papryczki są fenomenalne, a mistrzostwo wykonania poszczególnych utworów może wywołać kompleksy u wszelkiej maści instrumentalistów. Ze wskazaniem na hendrixowskie gitary i nieziemski bas.
OST „Gladiator”. Bezprzykładnie i pasjami wielbię tę ścieżkę dźwiękową. Nie chciało mnie się odgrzebywać jej na kasecie leżącej gdzieś w garażu, więc nabyłem przeceniony kompakt. I podtrzymuję opinię, że to jeden z najlepszych soundtracków, jakie słyszałem. Szkoda, że Hans Zimmer zaczął potem pisać jego kolejne autoplagiaty osiągając szczyt tegoż w „Piratach z Karaibów”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz