Sto trzydzieści dziewięć.
Konsekwentnie kontynuuję rzetelne
wpisywanie się tutaj co tydzień. I już wynikają z tego dobre
rzeczy, ponieważ uświadamiam sobie, że w zasadzie nie mam o czym
pisać. Nie jestem celebrytą, filozofem, pełnym trafnych
spostrzeżeń felietonistą czy w ogóle osobowością wymagającą
szczególnej uwagi. Ale słowo się rzekło...
Co do felietonów, to ostatnio nawet
odmówiłem napisania jednego, z tych samych powodów, które
wymieniłem powyżej. Dodałbym jeszcze jeden. Czytam inne, które
ostatnimi czasy tworzą koledzy i koleżanki po piórze i
klawiaturze. Po prostu nie chcę być tego częścią. Nie jestem
gotów, nie jestem też Orbitem, który ma coś do powiedzenia i umie to robić. Przed laty miałem takie zapędy, owszem,
jeszcze w czasach „Czachopisma” zdarzało mi się tu i ówdzie
zabrać głos na jakiś temat, niekoniecznie dlatego, że się na nim
dobrze znałem, ale dlatego, że mi było wolno. Merytorycznie
wystarczyło obłożyć się kilkoma książkami, poszperać w necie,
a reszta to zwyczajowa żółć, smęty i czarny humor. Taki byłem
kiedyś, tacy w większości są obecni felietoniści pisujący do
sieci i powstających jak grzyby po deszczu magazynów. Nic dziwnego,
są młodzi, wściekli, zadziorni. Też taki byłem. A przy tym
głupi. Korzystając z prawa młodości, która myśli, że zyskuje
poklask podważając autorytety starszych, czyniłem dokładnie to
samo. Mimo iż ogromnie cenię Orbita (wręcz wielbię jego
twórczość), nie przeszkadzało mi to zawzięcie sprzeczać się z
nim podczas spotkania autorskiego, jakie mieliśmy wspólnie z
Kazkiem Kyrczem i Robem Cichowlasem lat temu osiem w Krakowie. A
co! Jak się dorwałem do głosu, będę gadał! Byle dużo, byle
głośno, byle uszczypliwie. I dziś patrzę z zażenowaniem na tego
dawnego siebie, który myślał, że zyska coś uparcie wciskając
się wszędzie ze swoim nazwiskiem i wypowiedziami. Wciskałem tak
opowiadania, próbowałem wciskać powieści, płyty, dema,
„tfurczość” wszelaką. I dziś jestem tu gdzie jestem, dobrze
mi z tym, ale nie doprowadziło mnie do tego ekspansywne epatowanie
swoim wodolejstwem, ale sumienna praca i spokój, które były
wynikiem tego, że w pewnym momencie moje życie po prostu się
złamało. Trzeba było pozbierać się na nowo, a trudno sklejać
coś sensownego z kupy drobiazgów, bo to zawsze przewaga kupy. Tak
też przed czterdziestką wychodzę na zgnuśniałego starca, który
z pobłażaniem i smutkiem patrzy na dokonania innych i stwierdza, że
to nie jego piaskownica, nie jego małpy i cyrk.
Uff, a jednak popłynąłem. Cóż,
przynajmniej coś tu się pojawi, bo poza tym tydzień minął
niezwykle pracowicie i intensywnie, ale poza spotkaniem autorskim w
Gdańsku był to klasyczny tydzień oparty na pracy w szkole i w domu
połączony z próbą odsypiania tego i owego. Spotkanie autorskie
było niezwykłe, nie mogło być inaczej, skoro część skromnie
przybyłych gości pojawiła się w strojach i makijażach a la
zombie, a wszyscy wykazali się znajomością lektury i zaskoczyli
mnie wnikliwością swych uwag, a przede wszystkim zachwytem, jakim
książkę obdarzyli.

Na szczęście coraz bliżej wydanie
„Sakramentu Okrucieństwa” popełnionego z Tomaszem Siwcem.
Okładka już straszy. Czyli coś tam jeszcze z siebie wydłubać
potrafię... Ale to nie tak, że nie piszę nic. Piszę, ale nie
wiem, czy to kiedykolwiek ujrzy światło dzienne.
Muszę wziąć się za zaległe
recenzje i pracownicze zadania.
Bez odbioru.
A na tapecie:
KSIĄŻKI (bo na filmy w tym tygodniu
czasu nie miałem):
„Czarny jak moje serce” Antti
Toumainen. Fiński kryminał prezentowany jako niewiarygodne
arcydzieło, a okazuje się rzetelną literaturą w swojej klasie.
Bardzo dobrze napisaną, świetnie przemyślaną, ale czy
rzeczywiście tak wyjątkową? Dobrze mi się to czytało, połknąłem
całość w jeden wieczór, ale obawiam się, że za parę miesięcy
nie będę o tej książce pamiętał. Jeszcze w tym tygodniu szersze
omówienie na Dzikiej Bandzie.


PŁYTY:
To w sumie ostatni wpis tego typu na
jakiś czas, bowiem wbrew powszechnym opiniom nie jestem milionerem,
żyję na kredytach i mnie również czasem nie starcza do
pierwszego. Ale jeszcze trzy płyty udało mnie się kupić w tym
miesiącu (bo po pierwszym):

Amorphis „Tales from Thousand
Lakes”. Na drugiej płycie zespół dorobił się klawiszowca,
muzykę wypełnił elementami folkloru i odpłynął w bardziej
progresywne rejony i tym samym stworzył jeden z moich ulubionych
albumów wszech czasów. Absolutnie wyjątkowa i niepowtarzalna aura
unosząca się nad tą płytą towarzyszy mi również od dwudziestu
lat i nie zanosi się na zmianę. Szkoda, że później zespół
bardzo się pogubił, szkoda, że do tego wydania dodano mniej udane
kompozycje z Epki „Black Winter Day” i cover „Light My Fire”.
Niektóre płyty powinny kończyć się dokładnie tak, jak to
zostało zaplanowane na początku. Szczęśliwie, mam to w końcu na
CD.

Amorphis... bardzo lubię. Przypadkowy jad? Mam wrażenie, że to nie przypadek. Mam nadzieję, że takie myśli opuszczą Pana. Uważam, że ma Pan o czym pisać. Czasami wystarczy być tylko sobą :D
OdpowiedzUsuńWolę wiedzieć, komu odpowiadam, ale naprawdę, to przypadek. Nie planuję swojego bloga, nigdy nie mam pomysłu, co napiszę. Na tym chyba polega jego wyjątkowość i niewielka popularność. Nie jestem pisarzem, ani celebrytą. A sobą próbuję być stale :)
UsuńPisarzem Pan jest. Mam Pana książki i nie zawaham się ich użyć, żeby to udowodnić ;) Słowo "celebryta" źle mi się kojarzy, więc dobrze, że nie poczuwa się Pan do tego. Co do popularności bloga, nie znam odpowiedzi. Wiem tylko, że ja tu zaglądam regularnie i przeważnie znajduję coś ciekawego dla siebie. Zawsze doszukam się czegoś, czego jeszcze nie znam, czego nie czytałam, nie widziałam. Pozdrawiam. M.
UsuńTeż mam na oku "Czarne...". Książka bardzo dobrze się sprzedaje, ale czy to znaczy, że jest dobra. Czekam na Twoją opinię.
OdpowiedzUsuńTo nie wiem, czy Twoja nie będzie szybsza. Ja się coś zebrać nie mogę...
Usuń