środa, 15 maja 2013

Nic mi się nie chce.

Dwadzieścia jeden.
Nie chce mnie się pisać. Z różnych powodów, ale tak po prawdzie, to nie ma o czym, zwłaszcza, że czasem ręce opadają i można sobie nimi jedynie nad ziemią pomajtać.
Dla porządku jednak pomarudzę nieco o sprawach różnych. Oczywiście autopromocyjnych, a jakże.
"Bóg Horror Ojczyzna". Losy nieznane. Może w tym miesiącu, może nigdy. Czekam na blurby, odzew wydawcy, wygraną w totolotka, nieoczekiwany zwrot akcji w finale.  Muzycznie nie dzieje się nic. Nie pamiętam kiedy byłem na próbie. W weekend potrzymałem gitarę w łapie, ale spanikowany odłożyłem ją czym prędzej, bowiem odkryłem, że mam pomysły. A z nich mogą powstać utwory, a to potem trzeba nagrać, zmiksować, promować. Straszne. Nie chce się czasem po prostu.
"Upiora" podobno miała swoją premierę. Krzysztof T. Dąbrowski dostał już egzemplarze autorskie, czekam aż wyśle mi jeden.
Antologia o zombie toczy boje o okładkę. Zbojkotowałem poprzednią, na tyle radykalnie, że nie wiem czy jeszcze uczestniczę w projekcie. Ale przynajmniej nowa jest bardzo do rzeczy.  Losów innych antologii i książek nie znam. Są gdzieś w Polsce, na półkach, w kolejce.
Dla poprawy humoru przeprowadziłem ostatnio wywiad z Aaraonem Stainthorpe z MY DYING BRIDE, jednym z moich największych idoli. Krótki, bo krótki, ale jest się czym pochwalić. Co też czynię i TUTAJ.
Ach, i zostałem przyjęty do zaszczytnego grona pisarzy polskich. Wzruszenie odebrało mi mowę. Szczególnie, że korespondencja była czysto facebookowa. 
Mam zaległych kilka tekstów i rozpisane trzy większe. A tymczasem jedyne co mogę rzec to: "mocy przybywaj!". Echo odpowiada: "mać... mać... mać..."

Ponieważ znów milczałem i do tego bezskutecznie ładowałem akumulatory (psychiczne jedynie), to przegląd tapetowy dość spory tym razem, bo się zaległości narobiło:

 
Na tapecie:
KSIĄŻKI:

„Rodzina Borgiów” Mario Puzo. Tak, trochę się w tym zaczytałem, ale głównie dlatego, że faktycznie się w lekturę wgryzłem, poza tym porównywałem co chwilę fragmenty książki z historycznymi zapisami. Efekt jest porażający. To w zasadzie same fakty. Polecam. I ostrzegam pokolenia JP II i B16. Chociaż oni pewnie widzieli już serial na „zalukaj”.


„Czerwona Gorączka” Andrzej Pilipiuk. Właśnie zacząłem dla odprężenia. W zasadzie już jestem w połowie i kapcie z wrażenia mi nie spadły. Pilipiuk, jak to on potrafi uderzyć znakomitymi tekstami typu „Zeppelin L-59/2”; „Wujaszek Igor” czy tytułowy, z drugiej zaś ociera się w innych o tę radosną grafomanię, którą wielokroć podkreśla i gloryfikuje. „2586 kroków” nie pobite.


GRY:

„Shank” - już o tym pisałem, nic się nie zmieniło. Relaksacyjna bijatyka, która nudzi mi się średnio po piętnastu minutach. Tak, widać wyraźnie po tym blogu, że w ostatnich czasach żadnej gry nie ukończyłem. Pewnie to o czymś świadczy.


FILM:

„Martwe Zło” Fede Alvarez. Kultowy horror Sama Raimi, jeden z moich ulubionych filmów w historii doczekał się remake'a. PO CO? Wiadomo, nie ma się własnych pomysłów, to się kradnie cudze. Nie pamiętam kiedy ostatnio (w ogóle) widziałem dobry remake, tutaj też się nie zawiodłem. Bo spodziewałem się bezmyślnej, krwawej jatki bez szacunku dla oryginału i to mniej więcej dostałem. I rację mają recenzenci, którzy piszą, że film jest mocny, krwawy, bardzo poważny. Ale czy zapadający w pamięć? Nieee... Czy straszny? Raczej w ramach mainstreamu, czyli zasadniczo też tylko dla nadwrażliwców. Kompletnie jednak nie czułem tego irracjonalnego lęku, który towarzyszył seansowi części pierwszej, zupełnie nie odnalazłem klimatu zaszczucia i absolutnej, skrajnej grozy jaką wywoływała czasem część pierwsza. I nie chodzi o to, że oglądałem ją pierwszy raz jako nastolatek. Po latach oryginał dalej robi wrażenie. Remake sprawdza się jako współczesny horror. Czyli zapomnę o nim za miesiąc.


„Niesamowity Spider-Man” Marc Webb. Biedny ten Sam Raimi. Nie dość, że mu zremake'owali „Evil Dead'a” (powyżej), to teraz zignorowano jego trzy „Spider Many” i nakręcono całkowicie nowy początek serii. I znów słyszałem głosy, że to lepsze niż poprzednicy. A według mnie, różni się tym, że zamiast Tobey'a Maguire'a mamy Andrew Garfielda, który wygląda jak Kuba Wojewódzki, zabrakło Mary Jane, wymyślono nową genezę postaci Człowieka Pająka. I po raz nie wiem który musiałem widzieć śmierć wujka Bena (po wszystkich serialach, komiksach i filmach). Świetnie wypada Rhys Ifans jako Dr Connors, reszta daje radę, tak jak i cały film. Jest poprawnie, widowiskowo, pająkowo-zabawnie-głupkowato. Brak magii pierwszego filmu z Maguirem (kilka scen przeszło już do kanonu filmowego i nie tylko - vide „Shrek 2”), brak powagi i dramatyzmu dwójki. Trójkę zmilczę, bo ona rozłożyła serię i dzięki niej mamy co mamy.



„O Miłości i o Śmierci” Michele Soavi. Niezwykły horror, kultowy dla wielu, niewątpliwie jeden z najbardziej groteskowych i absurdalnych. Wyborne zdjęcia, szalone zwroty akcji i dużo czarnego humoru. Historia grabarza walczącego z hordami żywych trupów i tęskniącego za miłością swego życia stawia zaskakująco dużo pytań filozoficznych, a finałem potrafi zmusić do myślenia. Klasyka gatunku.


„Basket Case 2” Frank Henenlotter. To tak w kwestii absurdu. Pierwsza część to również horror kultowy i groteskowy. Brat syjamski mieszkający w koszyku po bieliźnie i mordujący wszystkich, którzy zagrożą jego „normalnemu” bliźniakowi... To nie mogło być poważne, a jednak, dzięki brutalności odniosło sukces w latach osiemdziesiątych. Część druga jest po prostu idiotyczna. Mutantów i dziwaków mamy cały strych (ukrywani są tam u pewnej milusiej pani), ich wygląd jest po prostu żałosny (człowiek-księżyc? Szczęko-głowy? Żaba? Co to ma być?), a scenariusz jest tylko pretekstem do ukazania kilku obrzydliwych i równie idiotycznych scen. Nawet jak na mój spaczony momentami gust to za dużo. Idiotyzm.


„Kill Bill vol 1” Quentin Tarantiono. Kiedyś film ów odepchnął mnie od twórczości Tarantino. Teraz, po latach (i po jeszcze gorszym „Deathproof”) dałem mu szansę i... bardzo przyjemnie się zaskoczyłem. Kunszt autora „Wściekłych psów” przeniósł się w zabawę (walki kung-fu i wstawki mangi), ale film ma w sobie specyficzny urok filmów klasy B. Kilka zapadających w pamięć scen (oczywiście finałowa jatka) plus znakomita muzyka.


„Kill Bill vol 2” Quentin Tarantino. Tu przyjemność okazała się jeszcze większa, bo ciężar przeniósł się ze scen walki na dialogi, z których Quentin zawsze słynął. Fakt, poziom już nie ten, scenariuszowe twisty też wrażenia nie robią, ale przyznam, że finał tym razem mnie poruszył. Może uczynił to wiek, dzieci własne? Kiedyś ten film jedynie obejrzałem. Wczoraj naprawdę mi się spodobał. Daleko mu do „Wściekłych psów” czy „Pulp fiction”. Ale to dobry film. Dam szansę Tarantino – kupiłem dziś „Django”.

Starczy na dziś.
Odbiór.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz