Nie chce mnie się pisać. Z różnych powodów, ale tak po prawdzie, to nie ma o czym, zwłaszcza, że czasem ręce opadają i można sobie nimi jedynie nad ziemią pomajtać.
Dla porządku jednak pomarudzę nieco o sprawach różnych. Oczywiście autopromocyjnych, a jakże.
"Bóg Horror Ojczyzna". Losy nieznane. Może w tym miesiącu, może nigdy. Czekam na blurby, odzew wydawcy, wygraną w totolotka, nieoczekiwany zwrot akcji w finale. Muzycznie nie dzieje się nic. Nie pamiętam kiedy byłem na próbie. W weekend potrzymałem gitarę w łapie, ale spanikowany odłożyłem ją czym prędzej, bowiem odkryłem, że mam pomysły. A z nich mogą powstać utwory, a to potem trzeba nagrać, zmiksować, promować. Straszne. Nie chce się czasem po prostu.
"Upiora" podobno miała swoją premierę. Krzysztof T. Dąbrowski dostał już egzemplarze autorskie, czekam aż wyśle mi jeden.
Antologia o zombie toczy boje o okładkę. Zbojkotowałem poprzednią, na tyle radykalnie, że nie wiem czy jeszcze uczestniczę w projekcie. Ale przynajmniej nowa jest bardzo do rzeczy. Losów innych antologii i książek nie znam. Są gdzieś w Polsce, na półkach, w kolejce.
Dla poprawy humoru przeprowadziłem ostatnio wywiad z Aaraonem Stainthorpe z MY DYING BRIDE, jednym z moich największych idoli. Krótki, bo krótki, ale jest się czym pochwalić. Co też czynię i TUTAJ.
Ach, i zostałem przyjęty do zaszczytnego grona pisarzy polskich. Wzruszenie odebrało mi mowę. Szczególnie, że korespondencja była czysto facebookowa.
Mam zaległych kilka tekstów i rozpisane trzy większe. A tymczasem jedyne co mogę rzec to: "mocy przybywaj!". Echo odpowiada: "mać... mać... mać..."
Ponieważ znów milczałem i do tego bezskutecznie ładowałem akumulatory (psychiczne jedynie), to przegląd tapetowy dość spory tym razem, bo się zaległości narobiło:
Na tapecie:
KSIĄŻKI:
„Rodzina Borgiów” Mario Puzo. Tak,
trochę się w tym zaczytałem, ale głównie dlatego, że faktycznie
się w lekturę wgryzłem, poza tym porównywałem co chwilę
fragmenty książki z historycznymi zapisami. Efekt jest porażający.
To w zasadzie same fakty. Polecam. I ostrzegam pokolenia JP II i B16.
Chociaż oni pewnie widzieli już serial na „zalukaj”.
„Czerwona Gorączka” Andrzej
Pilipiuk. Właśnie zacząłem dla odprężenia. W zasadzie już
jestem w połowie i kapcie z wrażenia mi nie spadły. Pilipiuk, jak
to on potrafi uderzyć znakomitymi tekstami typu „Zeppelin L-59/2”;
„Wujaszek Igor” czy tytułowy, z drugiej zaś ociera się w
innych o tę radosną grafomanię, którą wielokroć podkreśla i
gloryfikuje. „2586 kroków” nie pobite.
GRY:
„Shank” - już o tym pisałem, nic
się nie zmieniło. Relaksacyjna bijatyka, która nudzi mi się
średnio po piętnastu minutach. Tak, widać wyraźnie po tym blogu,
że w ostatnich czasach żadnej gry nie ukończyłem. Pewnie to o
czymś świadczy.
FILM:
„Martwe Zło” Fede Alvarez. Kultowy horror Sama Raimi, jeden z
moich ulubionych filmów w historii doczekał się remake'a. PO CO?
Wiadomo, nie ma się własnych pomysłów, to się kradnie cudze. Nie
pamiętam kiedy ostatnio (w ogóle) widziałem dobry remake, tutaj
też się nie zawiodłem. Bo spodziewałem się bezmyślnej, krwawej
jatki bez szacunku dla oryginału i to mniej więcej dostałem. I
rację mają recenzenci, którzy piszą, że film jest mocny, krwawy,
bardzo poważny. Ale czy zapadający w pamięć? Nieee... Czy
straszny? Raczej w ramach mainstreamu, czyli zasadniczo też tylko
dla nadwrażliwców. Kompletnie jednak nie czułem tego
irracjonalnego lęku, który towarzyszył seansowi części
pierwszej, zupełnie nie odnalazłem klimatu zaszczucia i absolutnej,
skrajnej grozy jaką wywoływała czasem część pierwsza. I nie
chodzi o to, że oglądałem ją pierwszy raz jako nastolatek. Po
latach oryginał dalej robi wrażenie. Remake sprawdza się jako
współczesny horror. Czyli zapomnę o nim za miesiąc.
„Niesamowity Spider-Man” Marc Webb.
Biedny ten Sam Raimi. Nie dość, że mu zremake'owali „Evil
Dead'a” (powyżej), to teraz zignorowano jego trzy „Spider Many”
i nakręcono całkowicie nowy początek serii. I znów słyszałem
głosy, że to lepsze niż poprzednicy. A według mnie, różni się
tym, że zamiast Tobey'a Maguire'a mamy Andrew Garfielda, który
wygląda jak Kuba Wojewódzki, zabrakło Mary Jane, wymyślono nową
genezę postaci Człowieka Pająka. I po raz nie wiem który musiałem
widzieć śmierć wujka Bena (po wszystkich serialach, komiksach i
filmach). Świetnie wypada Rhys Ifans jako Dr Connors, reszta daje
radę, tak jak i cały film. Jest poprawnie, widowiskowo,
pająkowo-zabawnie-głupkowato. Brak magii pierwszego filmu z
Maguirem (kilka scen przeszło już do kanonu filmowego i nie tylko -
vide „Shrek 2”), brak powagi i dramatyzmu dwójki. Trójkę
zmilczę, bo ona rozłożyła serię i dzięki niej mamy co mamy.
„O Miłości i o Śmierci” Michele
Soavi. Niezwykły horror, kultowy dla wielu, niewątpliwie jeden z
najbardziej groteskowych i absurdalnych. Wyborne zdjęcia, szalone
zwroty akcji i dużo czarnego humoru. Historia grabarza walczącego z
hordami żywych trupów i tęskniącego za miłością swego życia
stawia zaskakująco dużo pytań filozoficznych, a finałem potrafi
zmusić do myślenia. Klasyka gatunku.
„Basket Case 2” Frank Henenlotter.
To tak w kwestii absurdu. Pierwsza część to również horror
kultowy i groteskowy. Brat syjamski mieszkający w koszyku po
bieliźnie i mordujący wszystkich, którzy zagrożą jego
„normalnemu” bliźniakowi... To nie mogło być poważne, a
jednak, dzięki brutalności odniosło sukces w latach
osiemdziesiątych. Część druga jest po prostu idiotyczna. Mutantów
i dziwaków mamy cały strych (ukrywani są tam u pewnej milusiej
pani), ich wygląd jest po prostu żałosny (człowiek-księżyc?
Szczęko-głowy? Żaba? Co to ma być?), a scenariusz jest tylko
pretekstem do ukazania kilku obrzydliwych i równie idiotycznych
scen. Nawet jak na mój spaczony momentami gust to za dużo.
Idiotyzm.
„Kill Bill vol 1” Quentin
Tarantiono. Kiedyś film ów odepchnął mnie od twórczości
Tarantino. Teraz, po latach (i po jeszcze gorszym „Deathproof”)
dałem mu szansę i... bardzo przyjemnie się zaskoczyłem. Kunszt
autora „Wściekłych psów” przeniósł się w zabawę (walki
kung-fu i wstawki mangi), ale film ma w sobie specyficzny urok filmów
klasy B. Kilka zapadających w pamięć scen (oczywiście finałowa
jatka) plus znakomita muzyka.
„Kill Bill vol 2” Quentin
Tarantino. Tu przyjemność okazała się jeszcze większa, bo ciężar
przeniósł się ze scen walki na dialogi, z których Quentin zawsze
słynął. Fakt, poziom już nie ten, scenariuszowe twisty też
wrażenia nie robią, ale przyznam, że finał tym razem mnie
poruszył. Może uczynił to wiek, dzieci własne? Kiedyś ten film jedynie
obejrzałem. Wczoraj naprawdę mi się spodobał. Daleko mu do
„Wściekłych psów” czy „Pulp fiction”. Ale to dobry film.
Dam szansę Tarantino – kupiłem dziś „Django”.
Starczy na dziś.
Odbiór.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz