sobota, 26 kwietnia 2014

Muzyczne podróże - Iron Maiden cz.I

Sześćdziesiąt jeden.
Dziś znów bez komentarzy, odnośników, dygresji. O filmach i książkach tradycyjnie pod koniec.
Wybieram się w kolejną muzyczną podróż, znów z największymi na pokładzie. Tym razem wyprawa ta zabrała mnie w miejsca znane na wylot, a jednak ukazała mi całkiem nowe oblicza na pewne kwestie, szczególnie dotyczące wagi pewnych albumów. Oto więc garść przemyśleń na temat IRON MAIDEN.


IRON MAIDEN cz. I

Iron Maiden” (1980). Wspaniały album. Bardzo dziwny w porównaniu do późniejszych wydawnictw, a jednak niezwykle spójny i już zapowiadający wielkość Żelaznej Dziewicy. Otwierający całość „Prowler” od razu wprowadza zadziorny wokal Paula DiAnno i rewelacyjną współpracę sekcji rytmicznej z tymi jakże charakterystycznymi gitarowymi zagrywkami. No i sola Dave'a Murraya. A to jeszcze nic, bo później przecież mamy przepiękną półballadę „Remember Tommorow” i kapitalne „Running Free”. Niezwykle wysokie umiejętności debiutantów pokazują kolosalny „Phantom of the Opera” i instrumentalna „Transylvania”. Później znów ballada „Strange World”, która przywodzi na myśl najlepszych klasyków, a potem uderza mocą i oryginalnością. Jedynym utworem, który nigdy mnie naprawdę nie przekonał jest „Sanctuary”, który brzmi jakby na siłę chciano w nim upchnąć wszystko. Refrenowe „Charlotte the Harlot” i sztandarowe „Iron Maiden” pokazują, że już na pierwszej płycie Majdeni stworzyli unikalny styl, który przez lata będą naśladować inni. Wokal DiAnno czyni z tego albumu płytę najbardziej drapieżną i agresywną, a dość radykalne brzmienie – najbardziej surową. Koniec końców jeden z najlepszych debiutów wszech czasów. Płyta o niezwykłym klimacie i nastroju, ikona New Wave of British Heavy Metal.

Killers” (1981). I tu zaczyna się problem, bo jest to płyta, do której musiałem się przekonywać najdłużej, a do dziś uważam ją za najsłabszą w dorobku i najrzadziej jej słucham. Otwierające całość „The Ides of March” jest świetnym intrem, potęgą razi też gniewny „Wrathchild”. Ale już „Murders in the Rue Morgue” po prostu mnie męczy i nuży, zaś „Another Life” znieść nie mogę od lat i zawsze ten utwór przewijam. Zbrodnia. Na szczęście instrumentalny „Genghis Khan” przywraca nadzieję i wciąż zachwyca zgraniem i pomysłami. W końcu na gitarze debiutuje tu Adrian Smith i to on z Murrayem czyni z Żelaznej Dziewicy morderczy tandem gitarowy. Tak, nie trawię Janicka... Ale o tym kiedy indziej. Tu mamy nudziarski „Innocent Exile”, który jest dowodem na to, że nawet Ajroni potrafią grać banalnie i oklepanie. I tak huśtawka potem leci dalej. Zabójczy „Killers”, a po nim totalna porażka w postaci balladowego „Prodigial Son”. O ile ballady na debiucie rozwijały się przepięknie i potrafiły pokazać pazur, to tu nuda, nuda, nuda... Utwór „Purgatory” jest z kolei moim ulubionym utworem z tej płyty. Uwielbiam obecne tu unisona basu i perkusji, gonitwy gitarowe i zaśpiewy DiAnno. Następujący potem „Twilight Zone” jakoś sobie radzi, ale jakoś dokucza mi amerykańska maniera w zwrotkach. Fakt, Steve Harris gra tu cudownie, ale za mało, za mało tego wszystkiego. No i na koniec „Driffter”, którego jak dla mnie mogłoby nie być, gdyby nie solówki gitarowe. Jest to niewątpliwie płyta ważna dla wielu osób. Dla mnie zaś to album, który powstał zbyt szybko i obok trzech wyjątkowych numerów znalazło się zatrzęsienie zapychaczy. Poprawnych, świetnie zagranych i zaśpiewanych. Ale brak tu i surowości i determinacji debiutu.

Number of the Beast” (1982) Album, który wprowadził do zespołu nowego wokalistę Bruce'a Dickinsona, a samą formację wyniósł na szczyt, z którego już nigdy nie zeszli. Klasyk absolutny i kanon gatunku. I choć z opinią ową się zgadzam, to jednak całej płyty za wybitną nie uznam. Mamy tu wprawdzie cudowne „Children of the Damned”, gdzie zespół prowadzi balladowy temat z Dickinsonem w roli głównej, a potem uderza solidnymi refrenami i gwałtownym przyśpieszeniem. Jest znakomita „22 Acacia Avenue” i arcyprzebojowy „Run to the Hills”, który jest tak kapitalny, że nie docenią go jedynie głusi ignoranci. Ale z drugiej strony jest „The Prisoner”, gdzie poza solówką nie ma nic wyjątkowego. Otwierające całość „Invaders” są po prostu przeciętne i trudno znaleźć słabsze otwarcie płyty u Ajronów. „Gangland” i dodany po latach „Total Eclipse” są kompozycjami zupełnie nieudanymi w moim mniemaniu i od lat staram się znaleźć w nich coś, co zapamiętam i co pozwoli mi uczynić je wartymi wspomnienia. Taki „The Number Of The Beast” choć uznany przez wszystkich za mega-klasyk, dla mnie jest irytującą piosenką, której kiedyś się uczyłem grać na gitarze, a poza tym jej chwytliwości wciąż pojąć nie mogę. Za to „Hallowed be Thy Name”... Utwór kończący album to arcydzieło, jeden z najlepszych utworów jakie w życiu słyszałem i niezmienny numer jeden w mojej playliście Żelaznej Dziewicy. Kapitalnie budowane napięcie, świetny tekst, doskonale zinterpretowany, zagrywki i sola gitar, siedem i pół minuty geniuszu. Już za ten utwór grupa powinna wejść do panteonu sławy rocka i metalu. Na doczepkę załapało się kilka innych hitów i sporo gniotów. Niemniej, syndrom trzeciej płyty pokazał, że mamy do czynienia z mistrzami.

Piece of Mind” (1983) Na jakiś czas mamy koniec rotacji personalnych, kształtuje się bowiem najlepszy skład grupy, gdy Clive'a Burr'a na bębnach zastępuje szalony Nicko McBrain. Otwierający album „Where the Eagles Dare” pokazuje jego mistrzowskie umiejętności i wyjaśnia dlaczego Dickinson miał ksywkę Syrena Alarmowa. Do wojennego utworu z tekstem do powieści Alistair McLeana „Tylko dla orłów” całość pasuje idealnie, a Ajroni wyraźnie naprawili swój błąd z otwarciem poprzedniej płyty. Dalej wszystko działa tu jak w zegarku, powtarzając w zasadzie sukces poprzedniczki. Z tą różnicą, że więcej tu hitów i brak porażek, choć takie „To Tame a Land” czy „Still Life” są po prostu kompozycjami solidnymi lecz niespektakularnymi. Bo i po co, skoro obok wspomnianego „otwieracza”, mamy znów kapitalną balladę „Revelations” i nieśmiertelne arcydzieła w postaci „The Trooper” i (dlaczego niegranego na koncertach?!) wybitnego „Flight of Icarus”. Płyta zdecydowanie najlepiej brzmiąca z tych pierwszych i choć raczej jej się dosłuchuje, to jednak trzeba przyznać, że poprzeczka po raz kolejny poszła wzwyż.

Powerslave” (1984) W ciągu pięciu zaledwie lat Żelazna Dziewica stała się klasykiem i potworem, który raził i razi do dziś ze wszystkich scen świata. Piąty album jest dla mnie ukoronowaniem tego okresu. Z płyty na płytę zespół poruszał się w dość wąskich ramach wykreowanego przez siebie gatunku rozwijając oryginalne pomysły i odrzucając zbędne. Mistrzostwo i perfekcję osiągnęli na tym właśnie albumie. Ja wiem, że nie ma tu hitów na miarę „The Trooper” czy „Hallowed by Thy Name”. Ale i nie ma tu kompozycji słabej czy niepotrzebnej. Otwieracz „Aces High” o lotnikach walczących o Anglię w trakcie II Wojny Światowej to mistrzostwo świata. „2 Minutes to Midnight” o Zimnej Wojnie jest wręcz kapitalny, a solówki Smitha to kolejne arcydzieła. „Losfer Words (Big O'rra)” to mój ulubiony i ostatni jak dotąd instrumental formacji, a choć „Flash of the Blade” przebojowy nie jest, ujmuje mnie zagrywkami gitarowymi i pulsującym basem do tego stopnia, że uznaję go wbrew wszystkiemu jedną z najciekawszych kompozycji Ajronów. Riffy wyróżniają też „The Duellists” wraz z unikalnymi zaśpiewami Dickinsona we zwrotkach czynią go również utworem unikalnym. Wspaniale rock n' rollowy „Back in the Village” gna do przodu jak trzeba, poprzez melodyjne solówki. No i końcówka płyty. Najpierw potężny, mroczny i ciężki „Powerlave”, który pokazuje talent kompozytorski Dickinsona (i jest jednocześnie zapowiedzią jego płyt solowych) i w finale ponad trzynastominutowy kolos, epicki „Rime of the Ancient Mariner” autorstwa samego Harrisa. Oto przykład jak mistrzowsko opowiedzieć historię muzyką jednocześnie nawiązując do klasyka Samuela Taylora Coleridge'a. Dla mnie to po prostu danie główne wytwornej uczty dźwięków. Bo choć niektóre dania mogą tu się zdawać nieco mniej smaczne, całość tworzy konglomerat genialnych kompozycji składających się na pomnik IRON MAIDEN i heavy metalu w ogóle. Tak. Zaskakująco, nawet dla samego siebie, stwierdzam, że „Powerslave” jest najlepszą płytą Żelaznej Dziewicy z pierwszego okresu bijąca całościowo na głowę takie klasyki jak „Piece of Mind” i „The Number Of The Beast”. To koniec poszukiwań, zespół scentralizowany i silny jak nigdy dotąd. Jak się, niestety okaże, również jak nigdy później.
Tyle z wodolejstwa.


A na tapecie:
FILMY:
Tutaj krótko, bowiem oglądania za dużo nie było. Z jednej strony sprezentowaliśmy sobie z małżonką „Hobbita: Pustkowie Smauga” na DVD. Dodatków jeszcze nie ogarnialiśmy, seans powtórny potwierdził zaś opinie kinowe. Dla rozrywki sprawdziłem wersję dubbingowe. Węgierska lepsza od polskiej.
Poza tym obejrzałem dwa japońskie horrory osadzone w realiach panowania rodu Tokugawa. „Inferno of Torture” okazał się filmem banalnym, gdzie jedynie wyjściowy punkt historyczny był intrygujący (kobiety-pisanki, czyli tatuowane artystycznie prostytutki), a reszta była nudna i nielogiczna. W pamięci zostaną jedynie brutalne sceny początkowe i finałowa. To jednak nic, w porównaniu z bezlitosnym „Shogun's Sadism”, który składa się z dwóch nowel, ale pierwsza nie daje szans na oddech, ukazując okrutne prześladowania chrześcijan. Konkluzja nie jest odkrywcza. Sadyzm jest chyba wpisany w naturę Japończyków, a ich historia, tradycje i obyczaje przerażają do dziś.
Obejrzałem jeszcze z mą ukochaną „Wałęsę: Człowieka z Nadziei”, ale to film taki, że po prostu nie wypada, żebym opisywał go teraz, w takim miejscu i zestawieniu. Innym razem.

KSIĄŻKI:
Kris Saknussem „Miasteczko Zannesville”. Nowość z Zysku i S-ki, która ma szansę zaintrygować bardziej wymagających miłośników science-fiction. Chociaż z drugiej strony, rękę dam sobie uciąć, że połowa rodzimych znawców określi ową powieść jako wyborny przykład bizarro. Nie mnie osądzać, przynajmniej tutaj. Historia tajemniczego mężczyzny, który nagi, bez pamięci budzi się w niedalekiej przyszłości w Stanach Zjednoczonych i wyrusza przez zdominowany korporacjami, technologią i absurdem kraj w poszukiwaniu odpowiedzi o sens swego istnienia. Książka często zabawna, momentami wręcz absurdalna i nieco łopatologiczno-schematyczna, w rezultacie okazuje się pełną głębszych przemyśleń lekturą, która, choć nie jest dla każdego, na pewno z pamięci wyrzucić się nie da. Wkrótce więcej w "Grabarzu Polskim".

Stephen King „Serce Atlantydów”. Nie pamiętam, co za bałwan powiedział mi, że to zbiór opowiadań. A ja mam tak, że jak jakieś opowiadanie szczególnie wryje się w pamięć, to odkładam książkę, by rozsmakować się tekstem i stylem autora. I po przeczytaniu absolutnie rewelacyjnego „Mali ludzie w żółtych płaszczach” byłem wzruszony, zachwycony i skłonny wybaczyć nawet nawiązania do Mrocznej Wieży, w tym kapitalnym utworze o przechodzeniu w dorosłość czytelniczą, międzyludzką, życiową. Książkę odłożyłem na dni kilka, przeczytałem powyższe „Miasteczko Zannesville” i spokojnie wróciłem do dalszych opowiadań. A tu niespodzianka. Każde kolejne opowiadanie, jest logicznym dopełnieniem tego pierwszego. Historie wynikają z siebie, przenikają, by doprowadzić do finałowej klamry. King rozlicza się tutaj z latami 60-tymi, przede wszystkim zaś z Wietnamem i traumą, która dotknęła naród amerykański. Momentami jest to zbyt łopocząco-sztandarowe, całościowo też wolałbym, żeby finał nastąpił jednak w ponurych tonach pierwszego tekstu, niż wielobarwnych epizodach utworów następnych. Niemniej, jest to jedna z najlepszych powieści Kinga. Choć zupełnie niehorrorowa.

Tyle na dziś.
Bez odbioru.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz