Sześćdziesiąt jeden.
Dziś znów bez
komentarzy, odnośników, dygresji. O filmach i książkach tradycyjnie pod koniec.
Wybieram się w kolejną
muzyczną podróż, znów z największymi na pokładzie. Tym razem
wyprawa ta zabrała mnie w miejsca znane na wylot, a jednak ukazała
mi całkiem nowe oblicza na pewne kwestie, szczególnie dotyczące
wagi pewnych albumów. Oto więc garść przemyśleń na temat IRON
MAIDEN.
IRON MAIDEN cz. I
„Iron Maiden”
(1980). Wspaniały album. Bardzo dziwny w porównaniu do
późniejszych wydawnictw, a jednak niezwykle spójny i już
zapowiadający wielkość Żelaznej Dziewicy. Otwierający całość
„Prowler” od razu wprowadza zadziorny wokal Paula DiAnno i
rewelacyjną współpracę sekcji rytmicznej z tymi jakże
charakterystycznymi gitarowymi zagrywkami. No i sola Dave'a Murraya.
A to jeszcze nic, bo później przecież mamy przepiękną półballadę
„Remember Tommorow” i kapitalne „Running Free”. Niezwykle
wysokie umiejętności debiutantów pokazują kolosalny „Phantom of
the Opera” i instrumentalna „Transylvania”. Później znów
ballada „Strange World”, która przywodzi na myśl najlepszych
klasyków, a potem uderza mocą i oryginalnością. Jedynym utworem,
który nigdy mnie naprawdę nie przekonał jest „Sanctuary”,
który brzmi jakby na siłę chciano w nim upchnąć wszystko.
Refrenowe „Charlotte the Harlot” i sztandarowe „Iron Maiden”
pokazują, że już na pierwszej płycie Majdeni stworzyli unikalny
styl, który przez lata będą naśladować inni. Wokal DiAnno czyni
z tego albumu płytę najbardziej drapieżną i agresywną, a dość
radykalne brzmienie – najbardziej surową. Koniec końców jeden z
najlepszych debiutów wszech czasów. Płyta o niezwykłym klimacie i
nastroju, ikona New Wave of British Heavy Metal.
„Killers” (1981).
I tu zaczyna się problem, bo jest to płyta, do której musiałem
się przekonywać najdłużej, a do dziś uważam ją za najsłabszą
w dorobku i najrzadziej jej słucham. Otwierające całość „The
Ides of March” jest świetnym intrem, potęgą razi też gniewny
„Wrathchild”. Ale już „Murders in the Rue Morgue” po prostu
mnie męczy i nuży, zaś „Another Life” znieść nie mogę od
lat i zawsze ten utwór przewijam. Zbrodnia. Na szczęście
instrumentalny „Genghis Khan” przywraca nadzieję i wciąż
zachwyca zgraniem i pomysłami. W końcu na gitarze debiutuje tu
Adrian Smith i to on z Murrayem czyni z Żelaznej Dziewicy morderczy
tandem gitarowy. Tak, nie trawię Janicka... Ale o tym kiedy indziej.
Tu mamy nudziarski „Innocent Exile”, który jest dowodem na to,
że nawet Ajroni potrafią grać banalnie i oklepanie. I tak huśtawka
potem leci dalej. Zabójczy „Killers”, a po nim totalna porażka
w postaci balladowego „Prodigial Son”. O ile ballady na debiucie
rozwijały się przepięknie i potrafiły pokazać pazur, to tu nuda,
nuda, nuda... Utwór „Purgatory” jest z kolei moim ulubionym
utworem z tej płyty. Uwielbiam obecne tu unisona basu i perkusji,
gonitwy gitarowe i zaśpiewy DiAnno. Następujący potem „Twilight
Zone” jakoś sobie radzi, ale jakoś dokucza mi amerykańska
maniera w zwrotkach. Fakt, Steve Harris gra tu cudownie, ale za mało,
za mało tego wszystkiego. No i na koniec „Driffter”, którego
jak dla mnie mogłoby nie być, gdyby nie solówki gitarowe. Jest to
niewątpliwie płyta ważna dla wielu osób. Dla mnie zaś to album,
który powstał zbyt szybko i obok trzech wyjątkowych numerów
znalazło się zatrzęsienie zapychaczy. Poprawnych, świetnie
zagranych i zaśpiewanych. Ale brak tu i surowości i determinacji
debiutu.
„Number of the
Beast” (1982) Album, który wprowadził do zespołu nowego wokalistę
Bruce'a Dickinsona, a samą formację wyniósł na szczyt, z którego już
nigdy nie zeszli. Klasyk absolutny i kanon gatunku. I choć z opinią
ową się zgadzam, to jednak całej płyty za wybitną nie uznam.
Mamy tu wprawdzie cudowne „Children of the Damned”, gdzie zespół
prowadzi balladowy temat z Dickinsonem w roli głównej, a potem
uderza solidnymi refrenami i gwałtownym przyśpieszeniem. Jest
znakomita „22 Acacia Avenue” i arcyprzebojowy „Run to the
Hills”, który jest tak kapitalny, że nie docenią go jedynie
głusi ignoranci. Ale z drugiej strony jest „The Prisoner”, gdzie
poza solówką nie ma nic wyjątkowego. Otwierające całość
„Invaders” są po prostu przeciętne i trudno znaleźć słabsze
otwarcie płyty u Ajronów. „Gangland” i dodany po latach „Total
Eclipse” są kompozycjami zupełnie nieudanymi w moim mniemaniu i
od lat staram się znaleźć w nich coś, co zapamiętam i co pozwoli
mi uczynić je wartymi wspomnienia. Taki „The Number Of The Beast”
choć uznany przez wszystkich za mega-klasyk, dla mnie jest irytującą
piosenką, której kiedyś się uczyłem grać na gitarze, a poza tym
jej chwytliwości wciąż pojąć nie mogę. Za to „Hallowed be Thy
Name”... Utwór kończący album to arcydzieło, jeden z
najlepszych utworów jakie w życiu słyszałem i niezmienny numer
jeden w mojej playliście Żelaznej Dziewicy. Kapitalnie budowane
napięcie, świetny tekst, doskonale zinterpretowany, zagrywki i sola
gitar, siedem i pół minuty geniuszu. Już za ten utwór grupa
powinna wejść do panteonu sławy rocka i metalu. Na doczepkę
załapało się kilka innych hitów i sporo gniotów. Niemniej,
syndrom trzeciej płyty pokazał, że mamy do czynienia z mistrzami.
„Piece of Mind”
(1983) Na jakiś czas mamy koniec rotacji personalnych,
kształtuje się bowiem najlepszy skład grupy, gdy Clive'a Burr'a na
bębnach zastępuje szalony Nicko McBrain. Otwierający album „Where
the Eagles Dare” pokazuje jego mistrzowskie umiejętności i
wyjaśnia dlaczego Dickinson miał ksywkę Syrena Alarmowa. Do
wojennego utworu z tekstem do powieści Alistair McLeana „Tylko dla
orłów” całość pasuje idealnie, a Ajroni wyraźnie naprawili
swój błąd z otwarciem poprzedniej płyty. Dalej wszystko działa
tu jak w zegarku, powtarzając w zasadzie sukces poprzedniczki. Z tą
różnicą, że więcej tu hitów i brak porażek, choć takie „To
Tame a Land” czy „Still Life” są po prostu kompozycjami
solidnymi lecz niespektakularnymi. Bo i po co, skoro obok
wspomnianego „otwieracza”, mamy znów kapitalną balladę
„Revelations” i nieśmiertelne arcydzieła w postaci „The
Trooper” i (dlaczego niegranego na koncertach?!) wybitnego „Flight of Icarus”. Płyta zdecydowanie najlepiej brzmiąca z
tych pierwszych i choć raczej jej się dosłuchuje, to jednak trzeba
przyznać, że poprzeczka po raz kolejny poszła wzwyż.
„Powerslave”
(1984) W ciągu pięciu zaledwie lat Żelazna Dziewica stała się
klasykiem i potworem, który raził i razi do dziś ze wszystkich
scen świata. Piąty album jest dla mnie ukoronowaniem tego okresu. Z
płyty na płytę zespół poruszał się w dość wąskich ramach
wykreowanego przez siebie gatunku rozwijając oryginalne pomysły i
odrzucając zbędne. Mistrzostwo i perfekcję osiągnęli na tym
właśnie albumie. Ja wiem, że nie ma tu hitów na miarę „The
Trooper” czy „Hallowed by Thy Name”. Ale i nie ma tu kompozycji
słabej czy niepotrzebnej. Otwieracz „Aces High” o lotnikach
walczących o Anglię w trakcie II Wojny Światowej to mistrzostwo
świata. „2 Minutes to Midnight” o Zimnej Wojnie jest wręcz
kapitalny, a solówki Smitha to kolejne arcydzieła. „Losfer Words
(Big O'rra)” to mój ulubiony i ostatni jak dotąd instrumental
formacji, a choć „Flash of the Blade” przebojowy nie jest,
ujmuje mnie zagrywkami gitarowymi i pulsującym basem do tego
stopnia, że uznaję go wbrew wszystkiemu jedną z najciekawszych
kompozycji Ajronów. Riffy wyróżniają też „The Duellists”
wraz z unikalnymi zaśpiewami Dickinsona we zwrotkach czynią go
również utworem unikalnym. Wspaniale rock n' rollowy „Back in the
Village” gna do przodu jak trzeba, poprzez melodyjne solówki. No i
końcówka płyty. Najpierw potężny, mroczny i ciężki
„Powerlave”, który pokazuje talent kompozytorski Dickinsona (i
jest jednocześnie zapowiedzią jego płyt solowych) i w finale ponad
trzynastominutowy kolos, epicki „Rime of the Ancient Mariner”
autorstwa samego Harrisa. Oto przykład jak mistrzowsko opowiedzieć
historię muzyką jednocześnie nawiązując do klasyka Samuela
Taylora Coleridge'a. Dla mnie to po prostu danie główne wytwornej
uczty dźwięków. Bo choć niektóre dania mogą tu się zdawać
nieco mniej smaczne, całość tworzy konglomerat genialnych
kompozycji składających się na pomnik IRON MAIDEN i heavy metalu w
ogóle. Tak. Zaskakująco, nawet dla samego siebie, stwierdzam, że
„Powerslave” jest najlepszą płytą Żelaznej Dziewicy z
pierwszego okresu bijąca całościowo na głowę takie klasyki jak
„Piece of Mind” i „The Number Of The Beast”. To koniec
poszukiwań, zespół scentralizowany i silny jak nigdy dotąd. Jak
się, niestety okaże, również jak nigdy później.
Tyle z wodolejstwa.
A na tapecie:
FILMY:
Tutaj krótko, bowiem
oglądania za dużo nie było. Z jednej strony sprezentowaliśmy
sobie z małżonką „Hobbita: Pustkowie Smauga” na DVD.
Dodatków jeszcze nie ogarnialiśmy, seans powtórny potwierdził zaś
opinie kinowe. Dla rozrywki sprawdziłem wersję dubbingowe.
Węgierska lepsza od polskiej.
Poza tym obejrzałem dwa
japońskie horrory osadzone w realiach panowania rodu Tokugawa.
„Inferno of Torture” okazał się filmem banalnym, gdzie
jedynie wyjściowy punkt historyczny był intrygujący
(kobiety-pisanki, czyli tatuowane artystycznie prostytutki), a reszta była nudna i nielogiczna. W pamięci
zostaną jedynie brutalne sceny początkowe i finałowa. To jednak
nic, w porównaniu z bezlitosnym „Shogun's Sadism”, który
składa się z dwóch nowel, ale pierwsza nie daje szans na oddech,
ukazując okrutne prześladowania chrześcijan. Konkluzja nie jest
odkrywcza. Sadyzm jest chyba wpisany w naturę Japończyków, a ich
historia, tradycje i obyczaje przerażają do dziś.
Obejrzałem jeszcze z mą
ukochaną „Wałęsę: Człowieka z Nadziei”, ale to film
taki, że po prostu nie wypada, żebym opisywał go teraz, w takim
miejscu i zestawieniu. Innym razem.
KSIĄŻKI:
Kris Saknussem
„Miasteczko Zannesville”. Nowość z Zysku i S-ki, która ma
szansę zaintrygować bardziej wymagających miłośników
science-fiction. Chociaż z drugiej strony, rękę dam sobie uciąć,
że połowa rodzimych znawców określi ową powieść jako wyborny
przykład bizarro. Nie mnie osądzać, przynajmniej tutaj. Historia
tajemniczego mężczyzny, który nagi, bez pamięci budzi się w
niedalekiej przyszłości w Stanach Zjednoczonych i wyrusza przez
zdominowany korporacjami, technologią i absurdem kraj w poszukiwaniu
odpowiedzi o sens swego istnienia. Książka często zabawna, momentami
wręcz absurdalna i nieco łopatologiczno-schematyczna, w rezultacie
okazuje się pełną głębszych przemyśleń lekturą, która, choć
nie jest dla każdego, na pewno z pamięci wyrzucić się nie da. Wkrótce więcej w "Grabarzu Polskim".
Stephen King „Serce
Atlantydów”. Nie pamiętam, co za bałwan powiedział mi, że
to zbiór opowiadań. A ja mam tak, że jak jakieś opowiadanie
szczególnie wryje się w pamięć, to odkładam książkę, by
rozsmakować się tekstem i stylem autora. I po przeczytaniu
absolutnie rewelacyjnego „Mali ludzie w żółtych płaszczach”
byłem wzruszony, zachwycony i skłonny wybaczyć nawet nawiązania
do Mrocznej Wieży, w tym kapitalnym utworze o przechodzeniu w
dorosłość czytelniczą, międzyludzką, życiową. Książkę
odłożyłem na dni kilka, przeczytałem powyższe „Miasteczko
Zannesville” i spokojnie wróciłem do dalszych opowiadań. A tu
niespodzianka. Każde kolejne opowiadanie, jest logicznym
dopełnieniem tego pierwszego. Historie wynikają z siebie,
przenikają, by doprowadzić do finałowej klamry. King rozlicza się
tutaj z latami 60-tymi, przede wszystkim zaś z Wietnamem i traumą,
która dotknęła naród amerykański. Momentami jest to zbyt
łopocząco-sztandarowe, całościowo też wolałbym, żeby finał
nastąpił jednak w ponurych tonach pierwszego tekstu, niż
wielobarwnych epizodach utworów następnych. Niemniej, jest to jedna
z najlepszych powieści Kinga. Choć zupełnie niehorrorowa.
Tyle na dziś.
Bez odbioru.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz