Pięćdziesiąt dziewięć.
Dziś lansu i rozważań
żadnych nie będzie, chyba, że mnie się coś gdzieś wymsknie i
przemyci. Czas zakończyć cykl o PINK FLOYD, bowiem w kolejce
jeszcze cała masa podróży muzycznych. Pytanie, dlaczego nie założę
osobnego bloga do muzyki, do literatury, do filmów, do grilla Wujka
Giedusia? Właśnie dlatego. Jestem kim jestem i choć rozpiętość
moich zainteresowań jest czasem irytująca, to jednak nie zamierzam
się rozdrabniać jeszcze bardziej. Mam jeden blog, jedno konto na FB
i niedoczekanie, bym zmontował kiedyś jakiegokolwiek fanpage swej
osoby. Neguję też takie inicjatywy ze strony osób innych. Mogę
zachęcać do promowania książek, zespołów, ale siebie... Bez
jaj. Ja nawet nie promuję swoich solowych płyt :)
Ale, niech będzie. Małe
przypomnienie. Niedawno ukazał się 46 nr „Grabarza Polskiego” a
w nim moich dziesięć recenzji o wyjątkowych filmach Romana
Polańskiego, w skrócie o pozostałych, plus biografia tegoż.
Obiecywałem to od tygodni. Oto jest.
Nie wiem, czemu zabrakło
recenzji „Klubu Dumas”... Nieistotne w tej chwili.
Dobra, powrót do
muzycznych rozważań.
PINK FLOYD cz. III
FINAŁ
„The Final Cut”
(1983) Po takiej płycie jak „The Wall” nie da się nagrać
nic lepszego. Tym bardziej, że zespół w tym czasie już w zasadzie
nie istniał. Jedynym, któremu faktycznie zależało, był
bezlitosny lider, Roger Waters. On też stworzył w całości muzykę
na ten album, będący swego rodzaju postludium do „Muru”. Płytę
poświęcił polityce, z naciskiem na okres zimnej wojny.
Stąd też akcenty polskie w „Two Suns in a Sunset” i nawiązanie
do „Popiołu i diamentu” Andrzeja Wajdy. Muzycznie Waters
wyraźnie przejął się rozmachem poprzednika, bowiem i tutaj
znajdujemy utwory ściśle rockowe, jak i rozbuchane orkiestracje,
instrumenty dęte i chóry. Mimo wszystko jednak całość jest
znacznie skromniejsza i jakby mniej spójna. Nie zmienia to jednak
faktu, że trudno tu znaleźć utwór słaby czy też niepotrzebny.
Szkoda, że słychać odsunięcie pozostałych muzyków. Wright w
zasadzie nie istnieje, klawisze obsługują muzycy sesyjni lub sam
Waters, za perkusją też siadają różne osoby, a Gilmour pojawia
się jedynie w czterech utworach, ale za to jego solówki po prostu
rozrywają emocjonalnie. Posłuchajcie genialnego „Your Possible
Pasts” czy równie wielkiego „The Fletcher Memorial Home”. Do
zapadających w pamięć dorzucam jeszcze „When The Tigers Broke
Free” z edycji rozszerzonej. Utwór poświęcony śmierci ojca
Watersa w trzecim dniu bitwy pod Anzio w 1944 roku. Absolutnie
wyjątkowy, przejmujący. Pozostałe utwory za każdym razem radują
me ucho, czy raczej łechcą wrażliwsze strony duszy, niemniej nie
da się nie zauważyć, że to już nie PINK FLOYD, a solowy Waters.
Magia gdzieś się oddala.
„A Momentary Lapse
of Reason” (1987). Dla wielu fanów, w tym i dla zespołu jest
to płyta bardzo ważna, bowiem pierwsza bez Watersa w składzie,
mająca udowodnić, że grupa poradzi sobie bez niego. I w mojej
opinii, jest to próba nieudana. Dlaczego? Bo całość stanowią
kompozycje, które napisali, przy współudziale Gilmoura rozmaici muzycy na
zamówienie, Mason odbębnił swoje, a Wright pojawia się tu jedynie
gościnnie. W rezultacie dostajemy świetnie skrojony, zaaranżowany
i wyprodukowany album zespołu rockowego, w którym w ogóle nie ma
czaru i uroku poprzednich dokonań. Oczywiście, wielu fanów się
teraz oburzy, ale nie poradzę nic na to, że zawsze ta płyta
przelatuje mi przez uszy nie wywołując żadnych emocji. Przyznaję,
że nie mogę być obojętny wobec takich kompozycji jak „Learning
to Fly”, „On the Turning Away” czy „Sorrow”. Bo to świetne
piosenki są. Ale tylko piosenki. I gdyby nie głos i gitara
Gilmoura, do całości nie wracałbym pewnie w ogóle. Za wesołe
toto, zbyt przewidywalne i nieflojdowe takie... Cóż, dla miłośników
rockowego grania jest to album bardzo dobry, ja jednak oczekiwałem
dużo więcej i nic z tego nie dostałem.
„The Division Bell”
(1994). Płyta ostatnia. Nagrana z dużą ilością muzyków
sesyjnych, ale jednak z podstawowym składem w postaci głównego
trio. Koncepcyjnie poświęcona problemom komunikacyjnym i braku
porozumienia. Muzycznie zaś, płyta znów „zwyczajnie” rockowa,
ale i nadzwyczajnie „flojdowska”. Każdy utwór cechuje właśnie
ten niepokój, ukryta wirtuozeria, maestria dźwięków, za którą
uwielbiam ów zespół. Daleko tu do płyt mistrzowskich, niemniej
słychać, że grupa nawet nie próbuje się w owe rejony wstrzelić.
Grają swoje jak czują i lubią. Stąd też obok cięższych,
ponurych „What Do You Want From Me” czy „Keep Takling” są
niemal radosne „Take it Back” czy „Coming Back to Life”.
Dostajemy więc płytę bardzo dobrą, wyważoną i stateczną.
Największe wrażenie robi jednak finał. Ostatni utwór, „High
Hopes” okazuje się być przepięknym, podniosłym hymnem
wieńczącym karierę zespołu. Gilmour rozlicza się tu i z
marzeniami młodości i wspomnieniami z lat minionych, a słowa
refrenu: „trawa była zieleńsza, a my młodsi na zawsze” są
tymi, które podsumowują wszystko. Nie można było dać lepszego
utworu na zakończenie ostatniej płyty. Perfekcyjny finał
perfekcyjnej kariery. Kropką nad „i” była jeszcze koncertówka
„Pulse”.
A na tapecie niewiele:
KSIĄŻKA:
„Łabędzi śpiew”
Simon R. Green. Trzeci tom cyklu Nightside. John Taylor ma tym
razem odnaleźć dziewczynę, której śpiew doprowadza do samobójstw
jej fanów. Problemem jest nie tyle co jej odnalezienie, a wyrwanie
jej z rąk tajemniczych „menadżerów”. Trzecia odsłona
prezentuje się dość intrygująco, bowiem po banalnej części
poprzedniej mamy do czynienia z całkiem zgrabnie i interesująco
skrojoną fabułą. Gorzej, że wiele rozwiązań jest już dość
oklepanych. W skrócie, Taylor zawsze gdzieś się pojawia, spotyka
niewiarygodną anomalię i niezwykłych wrogów, których miażdży w
jednej chwili bez większego nawet wysiłku. Na szczęście tym razem
mamy drobne zwroty akcji i momenty zaskoczenia odbiegające od
schematu. No i pomysłowość tych anomalii i potworności Nightside tym razem może zrobić wrażenie. Problemem książki jest więc
fakt, że obok horrorowej i unikalnej otoczki ma typowo młodzieżowy,
wręcz banalny schemat rozwoju akcji. Jako czytadło wypada jednak
całkiem nieźle.
FILMY:
„Kickboxer” David
Worth, Mark DiSalle. Znalazłem za 75 groszy w lumpeksie! Film, który uczynił Jean Claude Van Damme
gwiazdą kina akcji. Jednocześnie go ostatecznie zdefiniował i zamknął w
pudełeczku z napisem „Grzeczny chłopak do bicia innych. Umie
szpagat”. Historia banalna. Mistrz kickboxingu z Ameryki zostaje
pobity i okaleczony przez tajskiego mistrza Tong Po. Jego młodszy
brat przysięga zemstę, poddając się przy tym morderczemu
treningowi. Wiadomo jak to się skończy, skoro brat ma milusią
buźkę Van Damme'a. No, ale któż nie zachwycał się w wieku
młodzieńczym stylem walki Tong Po? I kto nie ekscytował się tymi
pojedynkami ze szkłem na łapach? Tym potężnym ciosom spadającym
w zwolnionym tempie na twarze i brzuchy przeciwników? Odpowiedź
jest prosta. Dziewczyny.
„Szklana Pułapka 5”
John Moore. Tym razem John McLean jedzie do Rosji, by odnaleźć
swojego syna, który w tak zwanym międzyczasie został szpiegiem i
wplątał się w aferę, której finał rozgrywa się w byłej
elektrowni w Czernobylu. W odróżnieniu od trendów, nie ma tam
Zony, ani Transformersów, tylko masa wybuchów i „yipee-ki-yey
motherfucker”. Niestety, nic poza tym. Na plus, że film trwa tyle
co powinien, czyli 90 minut. I tak „brałem go” na trzy razy, bo
zawsze zasypiałem w trakcie. Źle to wróży kinu akcji.
Tyle na dziś.
Bez odbioru.
Taka muzyka łączy pokolenia i żaden Justin Biber czy Lady piękąca Zgaga nie będzie w przyszłości za 100 lat pamiętana, a Pink Floyd na pewno!
OdpowiedzUsuń