niedziela, 13 kwietnia 2014

Muzyczne podróże - Pink Floyd cz. III

Pięćdziesiąt dziewięć.
Dziś lansu i rozważań żadnych nie będzie, chyba, że mnie się coś gdzieś wymsknie i przemyci. Czas zakończyć cykl o PINK FLOYD, bowiem w kolejce jeszcze cała masa podróży muzycznych. Pytanie, dlaczego nie założę osobnego bloga do muzyki, do literatury, do filmów, do grilla Wujka Giedusia? Właśnie dlatego. Jestem kim jestem i choć rozpiętość moich zainteresowań jest czasem irytująca, to jednak nie zamierzam się rozdrabniać jeszcze bardziej. Mam jeden blog, jedno konto na FB i niedoczekanie, bym zmontował kiedyś jakiegokolwiek fanpage swej osoby. Neguję też takie inicjatywy ze strony osób innych. Mogę zachęcać do promowania książek, zespołów, ale siebie... Bez jaj. Ja nawet nie promuję swoich solowych płyt :)
Ale, niech będzie. Małe przypomnienie. Niedawno ukazał się 46 nr „Grabarza Polskiego” a w nim moich dziesięć recenzji o wyjątkowych filmach Romana Polańskiego, w skrócie o pozostałych, plus biografia tegoż. Obiecywałem to od tygodni. Oto jest


Nie wiem, czemu zabrakło recenzji „Klubu Dumas”... Nieistotne w tej chwili.
Dobra, powrót do muzycznych rozważań.

PINK FLOYD cz. III
FINAŁ

The Final Cut” (1983) Po takiej płycie jak „The Wall” nie da się nagrać nic lepszego. Tym bardziej, że zespół w tym czasie już w zasadzie nie istniał. Jedynym, któremu faktycznie zależało, był bezlitosny lider, Roger Waters. On też stworzył w całości muzykę na ten album, będący swego rodzaju postludium do „Muru”. Płytę poświęcił polityce, z naciskiem na okres zimnej wojny. Stąd też akcenty polskie w „Two Suns in a Sunset” i nawiązanie do „Popiołu i diamentu” Andrzeja Wajdy. Muzycznie Waters wyraźnie przejął się rozmachem poprzednika, bowiem i tutaj znajdujemy utwory ściśle rockowe, jak i rozbuchane orkiestracje, instrumenty dęte i chóry. Mimo wszystko jednak całość jest znacznie skromniejsza i jakby mniej spójna. Nie zmienia to jednak faktu, że trudno tu znaleźć utwór słaby czy też niepotrzebny. Szkoda, że słychać odsunięcie pozostałych muzyków. Wright w zasadzie nie istnieje, klawisze obsługują muzycy sesyjni lub sam Waters, za perkusją też siadają różne osoby, a Gilmour pojawia się jedynie w czterech utworach, ale za to jego solówki po prostu rozrywają emocjonalnie. Posłuchajcie genialnego „Your Possible Pasts” czy równie wielkiego „The Fletcher Memorial Home”. Do zapadających w pamięć dorzucam jeszcze „When The Tigers Broke Free” z edycji rozszerzonej. Utwór poświęcony śmierci ojca Watersa w trzecim dniu bitwy pod Anzio w 1944 roku. Absolutnie wyjątkowy, przejmujący. Pozostałe utwory za każdym razem radują me ucho, czy raczej łechcą wrażliwsze strony duszy, niemniej nie da się nie zauważyć, że to już nie PINK FLOYD, a solowy Waters. Magia gdzieś się oddala.

A Momentary Lapse of Reason” (1987). Dla wielu fanów, w tym i dla zespołu jest to płyta bardzo ważna, bowiem pierwsza bez Watersa w składzie, mająca udowodnić, że grupa poradzi sobie bez niego. I w mojej opinii, jest to próba nieudana. Dlaczego? Bo całość stanowią kompozycje, które napisali, przy współudziale Gilmoura rozmaici muzycy na zamówienie, Mason odbębnił swoje, a Wright pojawia się tu jedynie gościnnie. W rezultacie dostajemy świetnie skrojony, zaaranżowany i wyprodukowany album zespołu rockowego, w którym w ogóle nie ma czaru i uroku poprzednich dokonań. Oczywiście, wielu fanów się teraz oburzy, ale nie poradzę nic na to, że zawsze ta płyta przelatuje mi przez uszy nie wywołując żadnych emocji. Przyznaję, że nie mogę być obojętny wobec takich kompozycji jak „Learning to Fly”, „On the Turning Away” czy „Sorrow”. Bo to świetne piosenki są. Ale tylko piosenki. I gdyby nie głos i gitara Gilmoura, do całości nie wracałbym pewnie w ogóle. Za wesołe toto, zbyt przewidywalne i nieflojdowe takie... Cóż, dla miłośników rockowego grania jest to album bardzo dobry, ja jednak oczekiwałem dużo więcej i nic z tego nie dostałem.

The Division Bell” (1994). Płyta ostatnia. Nagrana z dużą ilością muzyków sesyjnych, ale jednak z podstawowym składem w postaci głównego trio. Koncepcyjnie poświęcona problemom komunikacyjnym i braku porozumienia. Muzycznie zaś, płyta znów „zwyczajnie” rockowa, ale i nadzwyczajnie „flojdowska”. Każdy utwór cechuje właśnie ten niepokój, ukryta wirtuozeria, maestria dźwięków, za którą uwielbiam ów zespół. Daleko tu do płyt mistrzowskich, niemniej słychać, że grupa nawet nie próbuje się w owe rejony wstrzelić. Grają swoje jak czują i lubią. Stąd też obok cięższych, ponurych „What Do You Want From Me” czy „Keep Takling” są niemal radosne „Take it Back” czy „Coming Back to Life”. Dostajemy więc płytę bardzo dobrą, wyważoną i stateczną. Największe wrażenie robi jednak finał. Ostatni utwór, „High Hopes” okazuje się być przepięknym, podniosłym hymnem wieńczącym karierę zespołu. Gilmour rozlicza się tu i z marzeniami młodości i wspomnieniami z lat minionych, a słowa refrenu: „trawa była zieleńsza, a my młodsi na zawsze” są tymi, które podsumowują wszystko. Nie można było dać lepszego utworu na zakończenie ostatniej płyty. Perfekcyjny finał perfekcyjnej kariery. Kropką nad „i” była jeszcze koncertówka „Pulse”.

A na tapecie niewiele:
KSIĄŻKA:

Łabędzi śpiew” Simon R. Green. Trzeci tom cyklu Nightside. John Taylor ma tym razem odnaleźć dziewczynę, której śpiew doprowadza do samobójstw jej fanów. Problemem jest nie tyle co jej odnalezienie, a wyrwanie jej z rąk tajemniczych „menadżerów”. Trzecia odsłona prezentuje się dość intrygująco, bowiem po banalnej części poprzedniej mamy do czynienia z całkiem zgrabnie i interesująco skrojoną fabułą. Gorzej, że wiele rozwiązań jest już dość oklepanych. W skrócie, Taylor zawsze gdzieś się pojawia, spotyka niewiarygodną anomalię i niezwykłych wrogów, których miażdży w jednej chwili bez większego nawet wysiłku. Na szczęście tym razem mamy drobne zwroty akcji i momenty zaskoczenia odbiegające od schematu. No i pomysłowość tych anomalii i potworności Nightside tym razem może zrobić wrażenie. Problemem książki jest więc fakt, że obok horrorowej i unikalnej otoczki ma typowo młodzieżowy, wręcz banalny schemat rozwoju akcji. Jako czytadło wypada jednak całkiem nieźle.

FILMY:
Kickboxer” David Worth, Mark DiSalle. Znalazłem za 75 groszy w lumpeksie! Film, który uczynił Jean Claude Van Damme gwiazdą kina akcji. Jednocześnie go ostatecznie zdefiniował i zamknął w pudełeczku z napisem „Grzeczny chłopak do bicia innych. Umie szpagat”. Historia banalna. Mistrz kickboxingu z Ameryki zostaje pobity i okaleczony przez tajskiego mistrza Tong Po. Jego młodszy brat przysięga zemstę, poddając się przy tym morderczemu treningowi. Wiadomo jak to się skończy, skoro brat ma milusią buźkę Van Damme'a. No, ale któż nie zachwycał się w wieku młodzieńczym stylem walki Tong Po? I kto nie ekscytował się tymi pojedynkami ze szkłem na łapach? Tym potężnym ciosom spadającym w zwolnionym tempie na twarze i brzuchy przeciwników? Odpowiedź jest prosta. Dziewczyny.

Szklana Pułapka 5” John Moore. Tym razem John McLean jedzie do Rosji, by odnaleźć swojego syna, który w tak zwanym międzyczasie został szpiegiem i wplątał się w aferę, której finał rozgrywa się w byłej elektrowni w Czernobylu. W odróżnieniu od trendów, nie ma tam Zony, ani Transformersów, tylko masa wybuchów i „yipee-ki-yey motherfucker”. Niestety, nic poza tym. Na plus, że film trwa tyle co powinien, czyli 90 minut. I tak „brałem go” na trzy razy, bo zawsze zasypiałem w trakcie. Źle to wróży kinu akcji.

Tyle na dziś.
Bez odbioru.

1 komentarz:

  1. Taka muzyka łączy pokolenia i żaden Justin Biber czy Lady piękąca Zgaga nie będzie w przyszłości za 100 lat pamiętana, a Pink Floyd na pewno!

    OdpowiedzUsuń