środa, 7 maja 2014

Wpis kontrolny o filmach i książkach

Sześćdziesiąt dwa
Dom, praca, dom, praca.
To w skrócie.
Poza tym zamknąłem rozdział Acrybii, piszę dalej „Utrapionych” z Robem i nie mam kiedy się wyspać nawet, ani tym bardziej rozpisać bardziej szczegółowo. Ale i na to przyjdzie czas.
 Dziś tylko porządkowo, dokąd zaprowadził mnie eskapizm.

Na tapecie:

FILM:

Kronika opętania” Ole Borendal. Zupełnie przypadkiem znaleziony przez małżonkę na wyprzedaży film okazał się całkiem niezłym straszakiem opowiadającym historię nawiedzonej skrzyneczki ukrywającej dybuka. Otoczka rzekomej historii prawdziwej jest całkiem niezła, trzeba przyznać, że twórcy postarali się, żeby zaciekawić tych, którzy po filmie lubią pogrzebać w necie na temat tego co widzieli. Nie sądzę, by cokolwiek z tego było prawdą, niemniej, chwyt marketingowy wspaniały. A co do filmu. Bardzo dobry mainstreamowy straszak, choć przewidywalny, to posiada kilka rasowych „jump scenes”, przekonująco wypadli również wszyscy aktorzy tworząc film, którego wstydzić się nikt nie musi. Rewolucji żadnej tu nie ma, ale obejrzeć można jak najbardziej. Duży plus za ducha mówiącego w języku polskim.

Conan Barbarzyńca” John Milius. To już chyba trzeci raz pojawia się wpis na temat tego filmu, ale nic na to nie poradzę, że co jakiś czas mam ochotę obejrzeć najlepszy film wszech czasów w kategorii fantasy. Niezmiennie zachwycam się muzyką i ujęciami, surową realizacją arcydzieła gatunku. Nie jestem w stanie sobie wyobrazić lepszej adaptacji, a przyznaję, że jak obejrzałem ten film „za dzieciaka” lat temu dwadzieścia, byłem zawiedziony brakiem akcji... Dobra, rozpisywać się nie będę, bo już pisałem o tym obrazie wielokrotnie. I pewnie jeszcze nie raz napiszę.

Superman” Richard Donner. Kolejne arcydzieło, choć zupełnie innej kategorii wagowej. No i nie ukrywajmy, o ile Arnold Barbarian się nie zestarzał, a wręcz nabrał szyku i klasy przez lata, to Superman Chrisophera Reeve'a już trąca myszką. Niemniej, wciąż zachwyca scenariusz Mario Puzo, rozbudowany koncept i wspaniały Gene Hackman jako wredny Lex Luthor. Trzeba jednak przyznać, że filmowa wersja odarła tę postać z jej mrocznej potęgi i demoniczności, czyniąc z niej klasycznego szaleńca. Może śmieszyć dziś strój Człowieka ze Stali (szczególnie kozaczki), mogą irytować rozwiązania karkołomne (moc cofania czasu). Nie ma to jednak znaczenia. Film jest wspaniałym przykładem na to, że lata temu można było również zrobić dobry film science-fiction o superbohaterze. Fakt, że w dzisiejszych czasach będzie on raczej komedią. Ale za to jak wyborną. Skoro Kal Ela zagrał sam Marlon Brando, nie może być mowy o wpadce. Zresztą, porównajcie tę wersję z najnowszą Nolana. Ale więcej o tym przy okazji dwójki.


Pirania 3DD” John Gulager. Żona znalazła ów film na wyprzedaży i sprawiła mi w prezencie, nieświadoma, jaką cudowną kaszankę mi sprawia. O ile pierwsza część była horrorem klasy C, przełamującym wiele tabu, a jednocześnie udowadniająca, że Aja nie ma sobie równych w krwawych horrorach, to część druga doprowadza całość do absurdu. Przede wszystkim, jak to bywa w sequelach, nie całkiem udało się połączyć obie odsłony. Pierwsza urywała się w momencie, gdy okazywało się, że te mordercze piranie były dziećmi i właśnie nadpływają rodzice. W drugiej okazuje się, że akcja przenosi się 12 lat w przód, a o tamtych wydarzeniach prawie wszyscy zapomnieli. Prawie. Prawo sequela mówi, że w dwójce jest zawsze to samo co w jedynce, tylko bardziej. Niestety, tutaj się to nie udało. Pozostał jedynie średnich lotów humor, który czasami wzbije się na wyżyny. Na szczęście nie jest to kloaczno-żenująca komedia w stylu „Poznaj moich Spartan”, „Wampiry i świry” czy „Straszny film”. Film ma swoje dobre momenty, gdy na ekranie pojawiają się (choćby i bez sensu) Christopher Lloyd czy Vig Rhymes i odtwarzają postacie z „jedynki”. Absolutnie rewelacyjnie wypada jednak David Hasselhoff, który gra tutaj... siebie. Upadłą, zadufaną w sobie gwiazdę zapomnianego serialu o ratownikach, typa zgorzkniałego i cynicznego. Ogromne brawa za dystans do siebie.

Mucha” David Cronenberg. O tym filmie też już nieraz mówiłem, pisałem... Pierwszy horror jaki widziałem, kiedy jako pacholę wybrałem się na randkę do kina. Rodzice mnie puścili, bo myśleli, że to wersja z lat 50-tych. Pani mnie wpuściła na film, bo nie pokazałem legitymacji szkolnej, niemniej wzrokiem zmierzyła mnie surowym. W stylu tych: „sam się na to zdecydowałeś”. Za to dziewczę, które miało ze mną iść na seans postanowiło zdezerterować. Koniec końców siedziałem w kinie sam z grupą jakichś starszych nastolatków (dziś nazwanych gimbusami), którzy rechotali przez pół filmu, od czasu do czasu zaśmiewając się z wtopionego w fotel ze strachu i obrzydzenia małolata, którym byłem ja. Mistrz horroru wenerycznego, David Cronenberg opowiedział historię nieudanego eksperymentu teleportacyjnego, w wyniku którego naukowiec połączył się na poziomie genetyczno-molekularnym z muchą, która przypadkowo wleciała do komory. O ile w oryginalnej wersji to był finał historii, to ta wersja pokazuje nam całą przemianę w sposób dosłowny i obrzydliwy. Wczoraj, zobaczyłem ten film przypadkiem w TV. To był trzeci raz. Pierwszy, ten w kinie odchorowałem bezsenną nocą i ogólnym spaczeniem na horror. Drugi, gdy kilka lat temu nabyłem oryginalny VHS i stwierdziłem, że film się zestarzał. Wczoraj doszedłem do wniosku, że to już nie jest takie obrzydliwe, a cały film fabularnie jest dość płytki i umowny, to jednak pozostanie dla mnie na zawsze jednym z najlepszych horrorów wszech czasów. I na pewno tym, który mnie ukształtował jako twórcę w tym gatunku. A efekty gore do dziś biją na głowę cały ten dzisiejszy cyfrowy szajs.
Dla porządku – napisałem, że to pierwszy horror jaki widziałem. I będzie to prawdą, jeśli nie weźmiemy pod uwagę „Gremlinów” i „Crittersów”, na które poszedłem wcześniej z ojcem.

KSIĄŻKA:

Mordercy” Łukasz Śmigiel. Mam problem z twórczością tego autora. Nie mogę mu odmówić wyobraźni, trudno mi znaleźć na naszej scenie pisarza, który lepiej przygotowywałby się do pisanych przez siebie tekstów. A jednocześnie czasem ciężko przebrnąć mi przez jego oryginalny styl i notorycznie krew mnie zalewa przy nadmiernym eksponowaniu amerykańskich realiów. Na szczęście tym razem owe realia są zdecydowanie lepiej uzasadnione niż w przypadku „Demonów”, a cały zbiór wybija się znacznie ponad przeciętność, kilka opowiadań zapamiętam na pewno na trochę dłużej. Wciąż czekam na drugi tom „Decathexis”, ale po tej książce dam jeszcze szansę innym zbiorom opowieści grozy i horrorów sygnowanych podpisem Łukasz Śmigla. Bo to bardzo dobry autor jest, choć niekoniecznie pisze w moim guście.

Headlines” Graham Masterton. Tu mnie Masti zaskoczył. Wiedziałem, że to saga historyczna. Trochę to przesadzone, ale faktem jest, że opowieść dotyczy wydawców Chicagowskiego „Star” i mafii rządzącej miastem pod koniec lat 40-tych ubiegłego wieku. Autor sumiennie odrobił lekcje historii, ale nie epatuje nimi, jedynie wtrąca czasem na zasadzie smaczków podkreślających tło epoki. I wychodzi mu to znakomicie, podobnie jak z całą konstrukcją fabuły, którą uznaję za jedną z najlepszych w dorobku mistrza. Mam tylko dwa zarzuty. Po pierwsze – scena erotyczna Vesspuciego. Bardzo Mastertonowska, ale nie wnosząca nic do fabuły a wręcz psująca odbiór całości. Po drugie – finałowy, króciutki rozdział, który wygląda jak dopisany na prośbę. Pomijając jednak te dwa drobiazgi, polecam ową książkę miłośnikom romansów, kryminałów i obyczajówek, a jednocześnie proszę, by ktokolwiek, nim zacznie pluć na Mastiego, niech spojrzy, jak potrafi pisać ów człowiek. Ja wiem, że to nie literatura wysoka. Ale rozrywkowo przednia. I warsztatowo bardzo dobra. Powinna być jedną z obowiązkowych lektur z dorobku mistrza.



Tyle na dziś.
Bez odbioru.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz