Sześćdziesiąt dwa
Dom, praca, dom, praca.
To w skrócie.
Poza tym zamknąłem rozdział Acrybii,
piszę dalej „Utrapionych” z Robem i nie mam kiedy się wyspać nawet, ani tym bardziej rozpisać bardziej szczegółowo. Ale i na to przyjdzie czas.
Dziś tylko
porządkowo, dokąd zaprowadził mnie eskapizm.
Na tapecie:
FILM:
„Kronika opętania” Ole Borendal.
Zupełnie przypadkiem znaleziony przez małżonkę na wyprzedaży film okazał się
całkiem niezłym straszakiem opowiadającym historię nawiedzonej
skrzyneczki ukrywającej dybuka. Otoczka rzekomej historii prawdziwej
jest całkiem niezła, trzeba przyznać, że twórcy postarali się,
żeby zaciekawić tych, którzy po filmie lubią pogrzebać w necie
na temat tego co widzieli. Nie sądzę, by cokolwiek z tego było
prawdą, niemniej, chwyt marketingowy wspaniały. A co do filmu.
Bardzo dobry mainstreamowy straszak, choć przewidywalny, to posiada
kilka rasowych „jump scenes”, przekonująco wypadli również
wszyscy aktorzy tworząc film, którego wstydzić się nikt nie musi.
Rewolucji żadnej tu nie ma, ale obejrzeć można jak najbardziej.
Duży plus za ducha mówiącego w języku polskim.
„Conan Barbarzyńca” John Milius. To już
chyba trzeci raz pojawia się wpis na temat tego filmu, ale nic na to
nie poradzę, że co jakiś czas mam ochotę obejrzeć najlepszy film
wszech czasów w kategorii fantasy. Niezmiennie zachwycam się muzyką
i ujęciami, surową realizacją arcydzieła gatunku. Nie jestem w
stanie sobie wyobrazić lepszej adaptacji, a przyznaję, że jak
obejrzałem ten film „za dzieciaka” lat temu dwadzieścia, byłem
zawiedziony brakiem akcji... Dobra, rozpisywać się nie będę, bo
już pisałem o tym obrazie wielokrotnie. I pewnie jeszcze nie raz
napiszę.
„Superman” Richard Donner. Kolejne
arcydzieło, choć zupełnie innej kategorii wagowej. No i nie
ukrywajmy, o ile Arnold Barbarian się nie zestarzał, a wręcz
nabrał szyku i klasy przez lata, to Superman Chrisophera Reeve'a już
trąca myszką. Niemniej, wciąż zachwyca scenariusz Mario Puzo,
rozbudowany koncept i wspaniały Gene Hackman jako wredny Lex Luthor.
Trzeba jednak przyznać, że filmowa wersja odarła tę postać z jej
mrocznej potęgi i demoniczności, czyniąc z niej klasycznego
szaleńca. Może śmieszyć dziś strój Człowieka ze Stali
(szczególnie kozaczki), mogą irytować rozwiązania karkołomne
(moc cofania czasu). Nie ma to jednak znaczenia. Film jest wspaniałym
przykładem na to, że lata temu można było również zrobić dobry
film science-fiction o superbohaterze. Fakt, że w dzisiejszych
czasach będzie on raczej komedią. Ale za to jak wyborną. Skoro Kal
Ela zagrał sam Marlon Brando, nie może być mowy o wpadce. Zresztą, porównajcie tę wersję z najnowszą Nolana. Ale więcej o tym przy okazji dwójki.
„Pirania 3DD” John Gulager. Żona
znalazła ów film na wyprzedaży i sprawiła mi w prezencie,
nieświadoma, jaką cudowną kaszankę mi sprawia. O ile pierwsza
część była horrorem klasy C, przełamującym wiele tabu, a
jednocześnie udowadniająca, że Aja nie ma sobie równych w
krwawych horrorach, to część druga doprowadza całość do
absurdu. Przede wszystkim, jak to bywa w sequelach, nie całkiem
udało się połączyć obie odsłony. Pierwsza urywała się w
momencie, gdy okazywało się, że te mordercze piranie były dziećmi
i właśnie nadpływają rodzice. W drugiej okazuje się, że akcja
przenosi się 12 lat w przód, a o tamtych wydarzeniach prawie
wszyscy zapomnieli. Prawie. Prawo sequela mówi, że w dwójce jest
zawsze to samo co w jedynce, tylko bardziej. Niestety, tutaj się to
nie udało. Pozostał jedynie średnich lotów humor, który czasami
wzbije się na wyżyny. Na szczęście nie jest to kloaczno-żenująca
komedia w stylu „Poznaj moich Spartan”, „Wampiry i świry”
czy „Straszny film”. Film ma swoje dobre momenty, gdy na ekranie
pojawiają się (choćby i bez sensu) Christopher Lloyd czy Vig
Rhymes i odtwarzają postacie z „jedynki”. Absolutnie
rewelacyjnie wypada jednak David Hasselhoff, który gra tutaj...
siebie. Upadłą, zadufaną w sobie gwiazdę zapomnianego serialu o
ratownikach, typa zgorzkniałego i cynicznego. Ogromne brawa za
dystans do siebie.
„Mucha” David Cronenberg. O tym filmie też
już nieraz mówiłem, pisałem... Pierwszy horror jaki widziałem,
kiedy jako pacholę wybrałem się na randkę do kina. Rodzice mnie
puścili, bo myśleli, że to wersja z lat 50-tych. Pani mnie
wpuściła na film, bo nie pokazałem legitymacji szkolnej, niemniej
wzrokiem zmierzyła mnie surowym. W stylu tych: „sam się na to
zdecydowałeś”. Za to dziewczę, które miało ze mną iść na
seans postanowiło zdezerterować. Koniec końców siedziałem w
kinie sam z grupą jakichś starszych nastolatków (dziś nazwanych
gimbusami), którzy rechotali przez pół filmu, od czasu do czasu
zaśmiewając się z wtopionego w fotel ze strachu i obrzydzenia
małolata, którym byłem ja. Mistrz horroru wenerycznego, David
Cronenberg opowiedział historię nieudanego eksperymentu
teleportacyjnego, w wyniku którego naukowiec połączył się na
poziomie genetyczno-molekularnym z muchą, która przypadkowo
wleciała do komory. O ile w oryginalnej wersji to był finał
historii, to ta wersja pokazuje nam całą przemianę w sposób
dosłowny i obrzydliwy. Wczoraj, zobaczyłem ten film przypadkiem w
TV. To był trzeci raz. Pierwszy, ten w kinie odchorowałem bezsenną
nocą i ogólnym spaczeniem na horror. Drugi, gdy kilka lat temu
nabyłem oryginalny VHS i stwierdziłem, że film się zestarzał.
Wczoraj doszedłem do wniosku, że to już nie jest takie obrzydliwe, a cały film fabularnie jest dość płytki i umowny,
to jednak pozostanie dla mnie na zawsze jednym z najlepszych horrorów
wszech czasów. I na pewno tym, który mnie ukształtował jako
twórcę w tym gatunku. A efekty gore do dziś biją na głowę cały ten dzisiejszy cyfrowy szajs.
Dla porządku – napisałem, że to
pierwszy horror jaki widziałem. I będzie to prawdą, jeśli nie
weźmiemy pod uwagę „Gremlinów” i „Crittersów”, na które
poszedłem wcześniej z ojcem.
KSIĄŻKA:
„Mordercy” Łukasz Śmigiel.
Mam problem z twórczością tego autora. Nie mogę mu odmówić
wyobraźni, trudno mi znaleźć na naszej scenie pisarza, który
lepiej przygotowywałby się do pisanych przez siebie tekstów. A
jednocześnie czasem ciężko przebrnąć mi przez jego oryginalny
styl i notorycznie krew mnie zalewa przy nadmiernym eksponowaniu
amerykańskich realiów. Na szczęście tym razem owe realia są
zdecydowanie lepiej uzasadnione niż w przypadku „Demonów”, a
cały zbiór wybija się znacznie ponad przeciętność, kilka
opowiadań zapamiętam na pewno na trochę dłużej. Wciąż czekam
na drugi tom „Decathexis”, ale po tej książce dam jeszcze
szansę innym zbiorom opowieści grozy i horrorów sygnowanych
podpisem Łukasz Śmigla. Bo to bardzo dobry autor jest, choć niekoniecznie pisze w moim guście.
„Headlines” Graham Masterton. Tu
mnie Masti zaskoczył. Wiedziałem, że to saga historyczna. Trochę
to przesadzone, ale faktem jest, że opowieść dotyczy wydawców
Chicagowskiego „Star” i mafii rządzącej miastem pod koniec lat
40-tych ubiegłego wieku. Autor sumiennie odrobił lekcje historii,
ale nie epatuje nimi, jedynie wtrąca czasem na zasadzie smaczków
podkreślających tło epoki. I wychodzi mu to znakomicie, podobnie
jak z całą konstrukcją fabuły, którą uznaję za jedną z
najlepszych w dorobku mistrza. Mam tylko dwa zarzuty. Po pierwsze –
scena erotyczna Vesspuciego. Bardzo Mastertonowska, ale nie wnosząca
nic do fabuły a wręcz psująca odbiór całości. Po drugie –
finałowy, króciutki rozdział, który wygląda jak dopisany na
prośbę. Pomijając jednak te dwa drobiazgi, polecam ową książkę
miłośnikom romansów, kryminałów i obyczajówek, a jednocześnie
proszę, by ktokolwiek, nim zacznie pluć na Mastiego, niech spojrzy,
jak potrafi pisać ów człowiek. Ja wiem, że to nie literatura
wysoka. Ale rozrywkowo przednia. I warsztatowo bardzo dobra. Powinna
być jedną z obowiązkowych lektur z dorobku mistrza.
Tyle na dziś.
Bez odbioru.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz