Pięćdziesiąt cztery.
Dziś nie będzie o horrorach. No chyba, że w książkach. Chwilowo w kieszeń chowam wszelkie uwagi, choć kilka mnie się nazbierało.
Dziś nie będzie o horrorach. No chyba, że w książkach. Chwilowo w kieszeń chowam wszelkie uwagi, choć kilka mnie się nazbierało.
Dziś zaczynam cykl wpisów, które
służyć będą tradycyjnie tylko mnie, a pomogą usystematyzować
moje opinie na temat moich ulubionych zespołów i wykonawców, nie
jest bowiem tajemnicą, jak wielką rolę w moim życiu odgrywa
muzyka.
Zaczynamy od największego z
największych:
PINK FLOYD
Jest to zespół, miłością do
którego zaraził mnie ojciec i w tym miejscu wszelkie dalsze
osobiste wycieczki zostaną odwołane.
Historii grupy też przytaczać nie
zamierzam, od tego są wszelkiego rodzaju encyklopedie, poza tym nie
chcę udawać znawcy tematu, jakim nie jestem. Całkowicie
subiektywnie przedstawiam jedynie swoją opinię o płytach tego
wybitnego zespołu.
Za wczesne wcielenie zespołu uważa
się powszechnie skład dowodzony przez Sida Baretta (śpiew,
gitara), dopełniony przez Rogera Watersa (śpiew, bas), Nicka
Mansona (perkusja) i Ricka Wrighta (klawisze, śpiew). Lider pokonany
przez chorobę psychiczną opuścił zespół po nagraniu pierwszej
płyty, a zespół wsparty przez Dawida Gilmoura (śpiew, gitara)
rozpoczął żmudną wędrówkę na szczyt panteonu muzyki rockowej.
Ich karierę podzieliłbym na trzy etapy.
Dziś etap pierwszy:
DROGA NA SZCZYT:
Pieper at the Gates of Dawn (1967)
Nawet dla miłośników grupy spotkanie
z tym albumem może okazać się sporym zaskoczeniem, bowiem słynący
z rozimprowizowanych utworów zespół na swym debiutanckim longplayu
brzmi jak mocno zeschizowane The Beatles. Sid Barett tworzył
pozornie zwyczajne piosenki, którym nadawał niezwykłego kolorytu,
zarówno za sprawą pokręconych, dziwacznych tekstów, jak i
specyficznej metodzie gry na gitarze. Całość sprowadziła się
więc do albumu wielce oryginalnego, który nie całkiem wytrwał
próbę czasu. Oczywiście warto po niego sięgnąć chociażby po
takie arcydzieło jak „Astronomy Domine” (utwór, który poniekąd
stworzył i zdefiniował space-rocka). Inne warte uwagi utwory to:
„Lucifer Sam”, „Take up thy Stethoscope and Walk”, „The
Gnome” i „Bike”.
Sacerfull of Secrets (1968)
Drugi album był swoistym być albo nie
być grupy, bowiem tu miało się okazać czy zespół będzie w
stanie popłynąć dalej bez Sida Baretta, z nowym gitarzystą i
wokalistą. Zespół popłynął. W dosłownym tego słowa znaczeniu.
Obok podobnych do debiutu intrygujących piosenek takich jak
„Corporal Cleg” (prześmiewczy tekst Watersa o ofiarach wojny,
wsparty cudownie irytującą melodią graną na grzebieniu (mam
nieodparte wrażenie, że motyw ten został zapożyczony później
przez Stare Dobre Małżeństwo na płycie „Bieszczadzkie Anioły”)
pojawiają się mantryczne, transowe „Set the Controls to the Heart
of the Sun” czy rozimprowizowany, szalony, genialny utwór
tytułowy. Na deser znalazł się zaś nawet wykopany znienacka
zapomniany „Junkhouse Blues” Baretta... To płyta, która nie ma
słabego momentu, każda kompozycja jest bowiem unikatowa. Niemniej,
jest to płyta bardzo nierówna, aż za bardzo widać, że zespół
nie może się zdecydować, w którą stronę iść. Mimo to, bardzo
ją lubię.
Music from the film „More”
(1969)
Dziwaczny
soudtrack do dość kiepskiego filmu był okazją do sprawdzenia się
na różnych polach, tym samym płytę należy traktować jako dalszą
drogę poszukiwań i improwizacji. Tych drugich jest tu zresztą
najwięcej, część w formie do jakiej zespół już zdążył
przyzwyczaić („Quicksilver”, „Main theme”), część w
formie bardziej klasycznej („More Blues”, „Dramatic Theme”).
Zwracają uwagę delikatne ballady („Green is the Colour” czy
„Cymbaline”), impresje pokroju „Party Sequence” czy „A
Spanish Piece” wylatują z głowy zaraz po wybrzmieniu. Ot, taka
płyta, której mogłoby nie być, ale jednocześnie pokazująca, że
zespół nawet jak nie miał pomysłu, to coś sensownego zmotać
potrafił. Jest jednak jedna perełka – najostrzejszy w historii
grupy, zadziornie wykrzyczany przez Gilmoura prawdziwie hard rockowy
„The Nile Song”. Nigdy wcześniej i nigdy później Pink Floyd
tak ciężko nie grał. Trochę szkoda.
Ummagumma (1969)
Podwójny album, który był swego
rodzaju przełomem, z drugiej zaś strony rozpaczliwą próbą
odnalezienia własnej drogi. Pierwsza odsłona składa się z kilku
kompozycji, istotą jest jednak to, że cała została demokratycznie
podzielona na cztery części, z których każdą skomponował i
zarejestrował osobno każdy z muzyków. Richard Wright swoimi
kolejnymi odsłonami „Sysyphus” penetruje instrumentalne rejony
bliskie Vangelisowi i ELO, Roger Waters zaprezentował klasyczną dla
flojdów balladę, a zaraz obok niej najbardziej rozszalały,
dziwaczny, oparty na eksperymentalnej zabawie dźwiękach utwór
„Several Species of Small Furry Animals Gathered Together In A Cave
And Grooving With A Pict”. Mistrzostwo! Tego się nie da opisać,
trzeba to usłyszeć. I pomyśleć, że to rok 69! Następujące
potem ballady Gilmoura przeplatane zabawami gitarowymi wypadają
blado, a końcówka Nicka Masona, choć ambitnie zahaczająca o
rejony, które dziś nazwalibyśmy ambientem po prostu się
dosłuchuje. Tak czy inaczej, jest to niezwykle intrygująca płyta
pokazująca geniusz tkwiący w muzykach (wskażcie mi dziś takich,
co potrafią samodzielnie zagospodarować tak płytę i
eksperymentalnie wynaleźć parę nowych rozwiązań muzycznych) i
koronująca poniekąd pierwszy okres rozbuchanych psychodelicznych
improwizacji. Dowodem na to jest płyta nr 2 zawierająca koncertowe
wykonania absolutnych klasyków: „Astronomy Domine” (zupełnie
nieodczuwalny brak Sida), „Careful With That Axe, Eugene” (jeden
z najbardziej upiornych utworów świata w przerażającej wersji),
„Set the Controls to the Heart of the Sun” i „A Saucerful of
Secrtes”, który tutaj wypada jeszcze lepiej niż w studio (a
zniszczy zupełnie w wersji z koncertu w Pompejach). Znakomite, choć
przypadkowe, podsumowanie pewnego okresu działalności.
Atom Heart Mother (1970)
Suita, która wyniosła zespół na
szczyty popularności, gdy pierwszy raz na taką skalę połączono
zespół rockowy z orkiestrą symfoniczną, nasycona specyficznym
klimatem muzyki filmowej (Gilmourowi marzyło się tło do westernu),
doprawiona ogromnym chórem, nie pozbawiona jednak typowego dla
Flojdów muzyczno-psychodelicznego kolorytu. I choć utwór jest
absolutnie rewelacyjny, to jednak powstał w atmosferze wojny ze
współkompozytorem odpowiedzialnym za partie chóru i orkiestry (Ron
Geesin), który przesadził troszkę z ingerencją w strukturę
całości. Jakby na przekór więc drugą połowę płyty wypełniły
spokojne, nostalgiczne (choć nie pozbawione głębi tekstowej)
ballady: „If”, „Summer'68” i „Fat Old Sun”, całość zaś
zamyka niepotrzebny moim zdaniem eksperyment dźwiękowy „Alan's
Psychodelic Breakfast” (który początkowo miał być suitą
odegraną na sprzętach domowego użytku). Znów znakomita,
pionierska płyta. Znów jednak nierówna i nie całkiem autorska.
Jednak już był to ogromny sukces. Teraz trzeba było go „tylko”
potwierdzić.
Tyle na dziś o Flojdach.
A na tapecie Mamoniowo:
KSIĄŻKI:
„Zła przepowiednia” Graham
Masterton. Pierwsza odsłona cyklu o Sissy Sawyer, wróżbiarce,
która odkrywa za pomocą kart szalonego snajpera mordującego
przypadkowe osoby. Historia sama w sobie dość banalna i momentami
naciągana, niemniej napisana w sposób nie pozwalający oderwać się
od lektury i co ciekawe, pozwalający polubić niemal wszystkich
bohaterów. Gdybym nie wiedział, że to cykl, może inaczej bym
podszedł co do niektórych. Dobra rzecz na jeden wieczór.
„Czternaście Obliczy Strachu”
Graham Masterton. Ciągle się zastanawiam, czy ten tytuł aby na
pewno jest napisany po polsku... I jak by nie patrzeć, to nie
bardzo. Ale nie będę się tu zawodowo wyżywał. O książce ma
być. Cóż tu mamy? Czternaście opowiadań, z których najlepsze
dwa trafiły do replikowego wydania „Domu szkieletów”, a
większość bardziej nastawia się na epatowanie erotyką niż grozą
czy horrorem. Na pewno jednak zapamiętam historię o Piotrusiu Panie
i tę o niezwykłym wilkołaku. Opowiadania o obiekcie seksualnym i
skarabeuszu z Jajouki pewnie też, ale nie dlatego, że chcę...
Zasadniczo, do tej pory najsłabszy zbiorek mistrza.
„Pogromca Wampirów” Graham
Masterton. Zdziwiłem się. Podszedłem do tematu jak pies do jeża, a tu okazało się, że większość akcji rozgrywa się w
przeszłości (lata 40-te i 50-te), a więc jest ładnie poparta
historycznym tłem (to akurat Mastertonowi wychodzi zawsze), to
jeszcze wampiry okazują się tu istotami dość oryginalnymi i
intrygującymi. A w porównaniu z dzisiejszymi bzdurami o
krwiopijcach, żadna z logicznych wpadek nie wpływa niekorzystnie na
całość. Solidna, mocna i dobrze napisana książka. Polecam miłośnikom nie tylko wampirów.
Tyle na dziś ogólnie.
Bez odbioru.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz