środa, 26 lutego 2014

Muzyczne podróże - Pink Floyd I

Pięćdziesiąt cztery.
Dziś nie będzie o horrorach. No chyba, że w książkach. Chwilowo w kieszeń chowam wszelkie uwagi, choć kilka mnie się nazbierało.
Dziś zaczynam cykl wpisów, które służyć będą tradycyjnie tylko mnie, a pomogą usystematyzować moje opinie na temat moich ulubionych zespołów i wykonawców, nie jest bowiem tajemnicą, jak wielką rolę w moim życiu odgrywa muzyka.
Zaczynamy od największego z największych:

PINK FLOYD

Jest to zespół, miłością do którego zaraził mnie ojciec i w tym miejscu wszelkie dalsze osobiste wycieczki zostaną odwołane.
Historii grupy też przytaczać nie zamierzam, od tego są wszelkiego rodzaju encyklopedie, poza tym nie chcę udawać znawcy tematu, jakim nie jestem. Całkowicie subiektywnie przedstawiam jedynie swoją opinię o płytach tego wybitnego zespołu.

Za wczesne wcielenie zespołu uważa się powszechnie skład dowodzony przez Sida Baretta (śpiew, gitara), dopełniony przez Rogera Watersa (śpiew, bas), Nicka Mansona (perkusja) i Ricka Wrighta (klawisze, śpiew). Lider pokonany przez chorobę psychiczną opuścił zespół po nagraniu pierwszej płyty, a zespół wsparty przez Dawida Gilmoura (śpiew, gitara) rozpoczął żmudną wędrówkę na szczyt panteonu muzyki rockowej. Ich karierę podzieliłbym na trzy etapy.
Dziś etap pierwszy:

DROGA NA SZCZYT:

Pieper at the Gates of Dawn (1967)
Nawet dla miłośników grupy spotkanie z tym albumem może okazać się sporym zaskoczeniem, bowiem słynący z rozimprowizowanych utworów zespół na swym debiutanckim longplayu brzmi jak mocno zeschizowane The Beatles. Sid Barett tworzył pozornie zwyczajne piosenki, którym nadawał niezwykłego kolorytu, zarówno za sprawą pokręconych, dziwacznych tekstów, jak i specyficznej metodzie gry na gitarze. Całość sprowadziła się więc do albumu wielce oryginalnego, który nie całkiem wytrwał próbę czasu. Oczywiście warto po niego sięgnąć chociażby po takie arcydzieło jak „Astronomy Domine” (utwór, który poniekąd stworzył i zdefiniował space-rocka). Inne warte uwagi utwory to: „Lucifer Sam”, „Take up thy Stethoscope and Walk”, „The Gnome” i „Bike”.

Sacerfull of Secrets (1968)
Drugi album był swoistym być albo nie być grupy, bowiem tu miało się okazać czy zespół będzie w stanie popłynąć dalej bez Sida Baretta, z nowym gitarzystą i wokalistą. Zespół popłynął. W dosłownym tego słowa znaczeniu. Obok podobnych do debiutu intrygujących piosenek takich jak „Corporal Cleg” (prześmiewczy tekst Watersa o ofiarach wojny, wsparty cudownie irytującą melodią graną na grzebieniu (mam nieodparte wrażenie, że motyw ten został zapożyczony później przez Stare Dobre Małżeństwo na płycie „Bieszczadzkie Anioły”) pojawiają się mantryczne, transowe „Set the Controls to the Heart of the Sun” czy rozimprowizowany, szalony, genialny utwór tytułowy. Na deser znalazł się zaś nawet wykopany znienacka zapomniany „Junkhouse Blues” Baretta... To płyta, która nie ma słabego momentu, każda kompozycja jest bowiem unikatowa. Niemniej, jest to płyta bardzo nierówna, aż za bardzo widać, że zespół nie może się zdecydować, w którą stronę iść. Mimo to, bardzo ją lubię.

Music from the film „More” (1969)
Dziwaczny soudtrack do dość kiepskiego filmu był okazją do sprawdzenia się na różnych polach, tym samym płytę należy traktować jako dalszą drogę poszukiwań i improwizacji. Tych drugich jest tu zresztą najwięcej, część w formie do jakiej zespół już zdążył przyzwyczaić („Quicksilver”, „Main theme”), część w formie bardziej klasycznej („More Blues”, „Dramatic Theme”). Zwracają uwagę delikatne ballady („Green is the Colour” czy „Cymbaline”), impresje pokroju „Party Sequence” czy „A Spanish Piece” wylatują z głowy zaraz po wybrzmieniu. Ot, taka płyta, której mogłoby nie być, ale jednocześnie pokazująca, że zespół nawet jak nie miał pomysłu, to coś sensownego zmotać potrafił. Jest jednak jedna perełka – najostrzejszy w historii grupy, zadziornie wykrzyczany przez Gilmoura prawdziwie hard rockowy „The Nile Song”. Nigdy wcześniej i nigdy później Pink Floyd tak ciężko nie grał. Trochę szkoda.

Ummagumma (1969)
Podwójny album, który był swego rodzaju przełomem, z drugiej zaś strony rozpaczliwą próbą odnalezienia własnej drogi. Pierwsza odsłona składa się z kilku kompozycji, istotą jest jednak to, że cała została demokratycznie podzielona na cztery części, z których każdą skomponował i zarejestrował osobno każdy z muzyków. Richard Wright swoimi kolejnymi odsłonami „Sysyphus” penetruje instrumentalne rejony bliskie Vangelisowi i ELO, Roger Waters zaprezentował klasyczną dla flojdów balladę, a zaraz obok niej najbardziej rozszalały, dziwaczny, oparty na eksperymentalnej zabawie dźwiękach utwór „Several Species of Small Furry Animals Gathered Together In A Cave And Grooving With A Pict”. Mistrzostwo! Tego się nie da opisać, trzeba to usłyszeć. I pomyśleć, że to rok 69! Następujące potem ballady Gilmoura przeplatane zabawami gitarowymi wypadają blado, a końcówka Nicka Masona, choć ambitnie zahaczająca o rejony, które dziś nazwalibyśmy ambientem po prostu się dosłuchuje. Tak czy inaczej, jest to niezwykle intrygująca płyta pokazująca geniusz tkwiący w muzykach (wskażcie mi dziś takich, co potrafią samodzielnie zagospodarować tak płytę i eksperymentalnie wynaleźć parę nowych rozwiązań muzycznych) i koronująca poniekąd pierwszy okres rozbuchanych psychodelicznych improwizacji. Dowodem na to jest płyta nr 2 zawierająca koncertowe wykonania absolutnych klasyków: „Astronomy Domine” (zupełnie nieodczuwalny brak Sida), „Careful With That Axe, Eugene” (jeden z najbardziej upiornych utworów świata w przerażającej wersji), „Set the Controls to the Heart of the Sun” i „A Saucerful of Secrtes”, który tutaj wypada jeszcze lepiej niż w studio (a zniszczy zupełnie w wersji z koncertu w Pompejach). Znakomite, choć przypadkowe, podsumowanie pewnego okresu działalności.

Atom Heart Mother (1970)
Suita, która wyniosła zespół na szczyty popularności, gdy pierwszy raz na taką skalę połączono zespół rockowy z orkiestrą symfoniczną, nasycona specyficznym klimatem muzyki filmowej (Gilmourowi marzyło się tło do westernu), doprawiona ogromnym chórem, nie pozbawiona jednak typowego dla Flojdów muzyczno-psychodelicznego kolorytu. I choć utwór jest absolutnie rewelacyjny, to jednak powstał w atmosferze wojny ze współkompozytorem odpowiedzialnym za partie chóru i orkiestry (Ron Geesin), który przesadził troszkę z ingerencją w strukturę całości. Jakby na przekór więc drugą połowę płyty wypełniły spokojne, nostalgiczne (choć nie pozbawione głębi tekstowej) ballady: „If”, „Summer'68” i „Fat Old Sun”, całość zaś zamyka niepotrzebny moim zdaniem eksperyment dźwiękowy „Alan's Psychodelic Breakfast” (który początkowo miał być suitą odegraną na sprzętach domowego użytku). Znów znakomita, pionierska płyta. Znów jednak nierówna i nie całkiem autorska. Jednak już był to ogromny sukces. Teraz trzeba było go „tylko” potwierdzić.

Tyle na dziś o Flojdach.

A na tapecie Mamoniowo:

KSIĄŻKI:

Zła przepowiednia” Graham Masterton. Pierwsza odsłona cyklu o Sissy Sawyer, wróżbiarce, która odkrywa za pomocą kart szalonego snajpera mordującego przypadkowe osoby. Historia sama w sobie dość banalna i momentami naciągana, niemniej napisana w sposób nie pozwalający oderwać się od lektury i co ciekawe, pozwalający polubić niemal wszystkich bohaterów. Gdybym nie wiedział, że to cykl, może inaczej bym podszedł co do niektórych. Dobra rzecz na jeden wieczór.





Czternaście Obliczy Strachu” Graham Masterton. Ciągle się zastanawiam, czy ten tytuł aby na pewno jest napisany po polsku... I jak by nie patrzeć, to nie bardzo. Ale nie będę się tu zawodowo wyżywał. O książce ma być. Cóż tu mamy? Czternaście opowiadań, z których najlepsze dwa trafiły do replikowego wydania „Domu szkieletów”, a większość bardziej nastawia się na epatowanie erotyką niż grozą czy horrorem. Na pewno jednak zapamiętam historię o Piotrusiu Panie i tę o niezwykłym wilkołaku. Opowiadania o obiekcie seksualnym i skarabeuszu z Jajouki pewnie też, ale nie dlatego, że chcę... Zasadniczo, do tej pory najsłabszy zbiorek mistrza. 



Pogromca Wampirów” Graham Masterton. Zdziwiłem się. Podszedłem do tematu jak pies do jeża, a tu okazało się, że większość akcji rozgrywa się w przeszłości (lata 40-te i 50-te), a więc jest ładnie poparta historycznym tłem (to akurat Mastertonowi wychodzi zawsze), to jeszcze wampiry okazują się tu istotami dość oryginalnymi i intrygującymi. A w porównaniu z dzisiejszymi bzdurami o krwiopijcach, żadna z logicznych wpadek nie wpływa niekorzystnie na całość. Solidna, mocna i dobrze napisana książka. Polecam miłośnikom nie tylko wampirów.

Tyle na dziś ogólnie.
Bez odbioru.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz