niedziela, 6 marca 2016

Blog klasyczny (139) - Przypadkowy jad i żółć na młodość

Sto trzydzieści dziewięć.
Konsekwentnie kontynuuję rzetelne wpisywanie się tutaj co tydzień. I już wynikają z tego dobre rzeczy, ponieważ uświadamiam sobie, że w zasadzie nie mam o czym pisać. Nie jestem celebrytą, filozofem, pełnym trafnych spostrzeżeń felietonistą czy w ogóle osobowością wymagającą szczególnej uwagi. Ale słowo się rzekło...
Co do felietonów, to ostatnio nawet odmówiłem napisania jednego, z tych samych powodów, które wymieniłem powyżej. Dodałbym jeszcze jeden. Czytam inne, które ostatnimi czasy tworzą koledzy i koleżanki po piórze i klawiaturze. Po prostu nie chcę być tego częścią. Nie jestem gotów, nie jestem też Orbitem, który ma coś do powiedzenia i umie to robić. Przed laty miałem takie zapędy, owszem, jeszcze w czasach „Czachopisma” zdarzało mi się tu i ówdzie zabrać głos na jakiś temat, niekoniecznie dlatego, że się na nim dobrze znałem, ale dlatego, że mi było wolno. Merytorycznie wystarczyło obłożyć się kilkoma książkami, poszperać w necie, a reszta to zwyczajowa żółć, smęty i czarny humor. Taki byłem kiedyś, tacy w większości są obecni felietoniści pisujący do sieci i powstających jak grzyby po deszczu magazynów. Nic dziwnego, są młodzi, wściekli, zadziorni. Też taki byłem. A przy tym głupi. Korzystając z prawa młodości, która myśli, że zyskuje poklask podważając autorytety starszych, czyniłem dokładnie to samo. Mimo iż ogromnie cenię Orbita (wręcz wielbię jego twórczość), nie przeszkadzało mi to zawzięcie sprzeczać się z nim podczas spotkania autorskiego, jakie mieliśmy wspólnie z Kazkiem Kyrczem i Robem Cichowlasem lat temu osiem w Krakowie. A co! Jak się dorwałem do głosu, będę gadał! Byle dużo, byle głośno, byle uszczypliwie. I dziś patrzę z zażenowaniem na tego dawnego siebie, który myślał, że zyska coś uparcie wciskając się wszędzie ze swoim nazwiskiem i wypowiedziami. Wciskałem tak opowiadania, próbowałem wciskać powieści, płyty, dema, „tfurczość” wszelaką. I dziś jestem tu gdzie jestem, dobrze mi z tym, ale nie doprowadziło mnie do tego ekspansywne epatowanie swoim wodolejstwem, ale sumienna praca i spokój, które były wynikiem tego, że w pewnym momencie moje życie po prostu się złamało. Trzeba było pozbierać się na nowo, a trudno sklejać coś sensownego z kupy drobiazgów, bo to zawsze przewaga kupy. Tak też przed czterdziestką wychodzę na zgnuśniałego starca, który z pobłażaniem i smutkiem patrzy na dokonania innych i stwierdza, że to nie jego piaskownica, nie jego małpy i cyrk.
Uff, a jednak popłynąłem. Cóż, przynajmniej coś tu się pojawi, bo poza tym tydzień minął niezwykle pracowicie i intensywnie, ale poza spotkaniem autorskim w Gdańsku był to klasyczny tydzień oparty na pracy w szkole i w domu połączony z próbą odsypiania tego i owego. Spotkanie autorskie było niezwykłe, nie mogło być inaczej, skoro część skromnie przybyłych gości pojawiła się w strojach i makijażach a la zombie, a wszyscy wykazali się znajomością lektury i zaskoczyli mnie wnikliwością swych uwag, a przede wszystkim zachwytem, jakim książkę obdarzyli.
 Cieszy mnie również fakt, że wszyscy jak jeden mąż wytknęli powieści wady, które sam dostrzegałem jeszcze w fazie pracy nad lekturą. Spytacie więc, czemu one się tam pojawiły? Nie ukrywam, że ugięliśmy się z Robem w kilku kwestiach pod naciskiem wydawcy i redakcji, z którymi wówczas pracowaliśmy. Pamiętam, że stawałem okoniem w dwóch bolących mnie sprawach, ale usłyszałem - „tak ma być, będzie dobrze”. Nie jest. Trzeba będzie z tego wybrnąć w drugim tomie, bo na szczęście inne uwagi i sugestie okazały się na tyle pomocne, że mogę przyznać, że to jedna z najlepszych książek, na których widnieje moje nazwisko. Cieszę się też, że praca włożona w konstrukcję powieści, a przede wszystkim postaci, nawet tych z trzeciego planu, została dostrzeżona. Motywuje to do dalszego pisania, nie będę ukrywał. Gorzej, że chwilowo nie mogę się pozbierać, by zakończyć powieść dla innego wydawnictwa, ale cóż zrobić, gdy WCIĄŻ nie mogę się doprosić o należną mi wypłatę za poprzednią książkę? Dylemat – spinać się by dotrzymać deadline'u i planu wydawniczego, po to, by jak wielu innych autorów teraz masowo podpisujących z tym wydawcą umowy, walczyć potem o pieniądze? Żeby było jasne – niewielkie. Ale niesmak jest coraz większy.
Na szczęście coraz bliżej wydanie „Sakramentu Okrucieństwa” popełnionego z Tomaszem Siwcem. Okładka już straszy. Czyli coś tam jeszcze z siebie wydłubać potrafię... Ale to nie tak, że nie piszę nic. Piszę, ale nie wiem, czy to kiedykolwiek ujrzy światło dzienne.


Dosyć, bo się bełkot frustrata robi.
Muszę wziąć się za zaległe recenzje i pracownicze zadania.
Bez odbioru.

A na tapecie:
KSIĄŻKI (bo na filmy w tym tygodniu czasu nie miałem):

Czarny jak moje serce” Antti Toumainen. Fiński kryminał prezentowany jako niewiarygodne arcydzieło, a okazuje się rzetelną literaturą w swojej klasie. Bardzo dobrze napisaną, świetnie przemyślaną, ale czy rzeczywiście tak wyjątkową? Dobrze mi się to czytało, połknąłem całość w jeden wieczór, ale obawiam się, że za parę miesięcy nie będę o tej książce pamiętał. Jeszcze w tym tygodniu szersze omówienie na Dzikiej Bandzie.
Podmiejskim do Indian” Piotr Michalik. Cykl reportaży z Meksyku, który rzuca mroczne światło na kraj, który marzę kiedyś odwiedzić. Teraz już nie tak bardzo. Świetna rzecz, kopalnia wiedzy i pomysłów na wstrząsające powieści z gatunków thrillera i horroru. Polecam i odsyłam do recenzji na Dzikiej Bandzie, gdzie powinna pojawić się jutro.
Zaklinacz” Donato Carrisi. To był dopiero szok. Znów szumna zapowiedź, ale warta każdego napisanego w niej słowa. Bardzo mocny, poruszający i trzymający w napięciu thriller, który po prostu mną wstrząsnął. Tak bardzo, że gdy wczoraj zacząłem czytać drugą powieść tego autora, już na początku miałem dreszcze z obawy, co mnie spotka tym razem w świecie Carrisiego. Rewelacja. Recenzja wiecie gdzie będzie. Też może jutro.

PŁYTY:
To w sumie ostatni wpis tego typu na jakiś czas, bowiem wbrew powszechnym opiniom nie jestem milionerem, żyję na kredytach i mnie również czasem nie starcza do pierwszego. Ale jeszcze trzy płyty udało mnie się kupić w tym miesiącu (bo po pierwszym):

Amorphis „Karelian Isthmus”. Genialny debiut finów, którzy nagrywając go mieli po szesnaście i osiemnaście lat, a potrafili zaprezentować tak oryginalny i rewelacyjny death metal oparty na tekstach z ich narodowego eposu, że mimo dwudziestu lat, jakie minęły od czasu, gdy usłyszałem to po raz pierwszy, nieprzerwanie zachwycam się każdym dźwiękiem. Cieszę się, że mam to wreszcie na CD.

Amorphis „Tales from Thousand Lakes”. Na drugiej płycie zespół dorobił się klawiszowca, muzykę wypełnił elementami folkloru i odpłynął w bardziej progresywne rejony i tym samym stworzył jeden z moich ulubionych albumów wszech czasów. Absolutnie wyjątkowa i niepowtarzalna aura unosząca się nad tą płytą towarzyszy mi również od dwudziestu lat i nie zanosi się na zmianę. Szkoda, że później zespół bardzo się pogubił, szkoda, że do tego wydania dodano mniej udane kompozycje z Epki „Black Winter Day” i cover „Light My Fire”. Niektóre płyty powinny kończyć się dokładnie tak, jak to zostało zaplanowane na początku. Szczęśliwie, mam to w końcu na CD.

Ulver „ATGCLVLSSCAP ”. Żeby nie było, że kupuję tylko starocie. Darzę ten zespół ogromnym uwielbieniem, które osiągnęło kulminację wraz z albumem „Shadows of the Sun” i koncertem, który go promował w Krakowie, a na którym miałem szczęście być. Niestety, kolejne płyty okazywały się niewiarygodnie słabsze i dopiero ostatnio wraz z „Messe IX” pojawiła się nadzieja, że wraca mój ulubiony zespół eksperymentalny. Niestety, nowa płyta wcale nie jest nową, potwierdza jedynie to, czego się obawiałem. Panom kończą się pomysły, próbują więc odgrzewać kotlety. Album ów jest bowiem zbiorem koncertowych, ale podrasowanych studyjnie klasycznych utworów z okresu elektronicznego, przerobionych tak, że w zasadzie stanowią nowe kompozycje. Niestety, gorsze od oryginałów. Nie jest to złe, wręcz przeciwnie, to dobra płyta. Ale dobre jest wrogiem lepszego, a Ulver kiedyś był genialny. A teraz gra swoje covery. O wyczerpaniu formuły niech świadczy fakt, że zaczyna mi przeszkadzać śpiew Garma, który pojawia się tutaj dopiero w finale płyty psując nową wersję „Nowhere Catastrophy”.

5 komentarzy:

  1. Amorphis... bardzo lubię. Przypadkowy jad? Mam wrażenie, że to nie przypadek. Mam nadzieję, że takie myśli opuszczą Pana. Uważam, że ma Pan o czym pisać. Czasami wystarczy być tylko sobą :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wolę wiedzieć, komu odpowiadam, ale naprawdę, to przypadek. Nie planuję swojego bloga, nigdy nie mam pomysłu, co napiszę. Na tym chyba polega jego wyjątkowość i niewielka popularność. Nie jestem pisarzem, ani celebrytą. A sobą próbuję być stale :)

      Usuń
    2. Pisarzem Pan jest. Mam Pana książki i nie zawaham się ich użyć, żeby to udowodnić ;) Słowo "celebryta" źle mi się kojarzy, więc dobrze, że nie poczuwa się Pan do tego. Co do popularności bloga, nie znam odpowiedzi. Wiem tylko, że ja tu zaglądam regularnie i przeważnie znajduję coś ciekawego dla siebie. Zawsze doszukam się czegoś, czego jeszcze nie znam, czego nie czytałam, nie widziałam. Pozdrawiam. M.

      Usuń
  2. Też mam na oku "Czarne...". Książka bardzo dobrze się sprzedaje, ale czy to znaczy, że jest dobra. Czekam na Twoją opinię.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To nie wiem, czy Twoja nie będzie szybsza. Ja się coś zebrać nie mogę...

      Usuń