Dziewięćdziesiąt cztery
W ostatnich czasach pojawiam się tu
bardzo rzadko i zazwyczaj tylko po to, aby wrzucić większą
recenzję o książce. Powodem jest chroniczne przepracowanie i
dodatkowe obowiązki, których do tej pory nie miałem. Przyznaję,
koniec z końcem (szczególnie doby) coraz trudniej związać. Doszły
do tego sprawy zdrowotne, które pomieszały szyki w różnych
kwestiach. Dzięki nieocenionej pomocy bliskich wciąż jadę do
przodu, choć nawał pracy daje o sobie znać, a terminy wszelakie
coraz trudniej dotrzymać. Niemniej, w przyszłym tygodniu powinienem
znaleźć czas by skrobnąć co nieco o kwestiach pisarskich i
muzycznych, na ten czas zaś tylko wspomnę o zbliżającym się
wielkimi krokami KFASONIE, którego mam zaszczyt być gościem.
Szczegóły też wkrótce.
Tymczasem tapetowy przegląd filmów i
książek, które nazbierały się przez ostatni miesiąc. Oto
zebrane notki i opinie.
FILMY:
„Szepty” Nick Murphy.
Przypadkowo, podczas przykolacyjnego przeskakiwania po kanałach
trafiliśmy z żoną na tę oto produkcję, która w grzeczny sposób,
z szacunkiem opowiada historię jaką wszyscy znamy, ale lubimy.
Czyli młoda kobieta, specjalistka od podważania autentyczności
nawiedzonych domów bada budynek, w którym podobno pojawia się duch
zamordowanego tutaj chłopca. Film sam w sobie konwencjonalny, ale
smaczku dodaje fakt, że osadzono go w realiach sprzed wieku. Koniec
końców, dobry film w swojej klasie. Lubię brytyjskie horrory. Na
wieczór jak znalazł.
„Sierpień w hrabstwie Osage”
Ten film to masakra, która emocjonalnie potrafi naprawdę nieźle
przeciągnąć pod kilem. Znakomita sztuka teatralna przeniesiona na
ekran opowiada o śmiertelnie chorej kobiecie, która z okazji stypy
po mężu spotyka się z dawno niewidzianą rodziną. Czarny humor
miesza się tu z dramatem, tragedia z gorzką oceną ludzkich
zachowań, a każdy odnajdzie tu coś z siebie. Coś co zaboli.
Mistrzowskie role Meryl Streep i Julii Roberts, które kradną film
pozostałym aktorom. Oglądaliśmy ten film z żoną w kinie, nie
wiem jednak, czy kiedyś jeszcze do niego wrócę. Chyba nie mam
odwagi.
„Zombie Samurai” Tak Sakaguchi.
Oto japońskie gore w pełnej klasie, zaznaczyć trzeba jednak, że
mowa tu o nowej fali, gdzie brutalność jest tak przerysowana, że
niemal kreskówkowa. Film opowiada o rodzinie, która terroryzowana
przez tajemniczych i dziwacznych przestępców trafia na teren
opanowany przez przeklęte zombie trzech samurajów. Przyznam, że
miałem mieszane uczucia przez cały seans, bo twórcy wyraźnie nie
mogli się zdecydować, czy jednak kręcą film poważny, czy jednak
jajcarski. Szalę zwycięstwa przeważył finał. Czyli, podoba mnie
się.
„Obecność” James Wan.
Słyszałem o tym filmie dużo,
tak dużo, że aż musiałem odczekać nim go obejrzę. I tak się
stało. Do kin weszła „Annabelle”, a my z żoną obejrzeliśmy
dopiero teraz historię nawiedzonego domu, w którym rodzina z piątką
dzieci była terroryzowana przez duchy i demona. Oczywiście,
wszystko na faktach. Muszę przyznać, że opinie się potwierdziły.
Świetny, klimatyczny horror, dawno nie odczuwałem takich emocji jak
przez pierwszą połowę seansu. Potem już wszystko odbyło się
konwencjonalnie, niemniej, to jeden z najlepszych horrorów ostatnich
lat. Wciągnął nas na tyle, że poświęciliśmy z żoną kilka
godzin na reaserch odnośnie faktów i mitów związanych z tą
historią. Bo rzeczywiście, „Obecność” potrafi zamieszać na
krótko w głowie. Dobry film.
„Resident Evil Potępienie”
Makoto Kamiya. Ot, dorwałem w „Biedronce” z 9 zeta, więc
ucieszyłem się ogromnie, bo ja lubię wszystko gdzie są zombie. A
do RE mam sentyment od czasów zarwanych nocek przy komputerowej
„dwójce”. Serii z Milą Jovovich nie komentuję, animowany
poprzednik był naprawdę dobry. Dlatego zdziwiłem się tym co
zobaczyłem tutaj. Znany fanom serii Leon trafia do fikcyjnego
państewka na wschodzie, gdzie rząd i rebelianci używają do walki
genetycznie modyfikowanych potworów. Przyznaję, że mam zaległości
w grach z tej serii, dlatego zdziwiłem się zamiast zombie widząc
jakieś dziwne mutanty, wreszcie pojedynki gigantycznych olbrzymów.
Bardzo to widowiskowe było, to fakt. Wrażenie też robiło. I się
skończyło.
„Monty Python sezon 1” Czyste
szaleństwo, czyli nieposkromiony, obłąkany i niepoprawny żadną
miarą humor pajtonów zawsze zwalał mnie z nóg. Sezon pierwszy
jest chyba moim ulubionym, a niektóre żarty mogę oglądać na
okrągło. Z serialem wiążą się też różne historie i
wspomnienia łączące się z różnymi okresami w moim życiu. Ale
to temat na osobną rozprawę, lub innąokazję.
KSIĄŻKI:
„Demon zimna” Graham Masterton.
Czwarty tom z cyklu o Jimie Rooku, nauczycielu, który wybornie uczy
angielskiego, świetnie dogaduje się z młodzieżą i w międzyczasie
walczy z duchami, demonami i upiorami. Tym razem do klasy trafia
chłopak z Alaski, a więc mamy demona z wierzeń Eskimosów. Typowa
mastertonowa młodzieżówka, czyli klasyczny horror, ale nie tak
brutalny jak zwykle i kompletnie pozbawiony scen erotycznych. Czyta
się go natomiast wspaniale, bo Rook jest tak przezabawną postacią,
że kilkukrotnie podśmiewałem się z jego żartów i zachowań.
Fabuła do połowy radzi sobie nieźle, w finale, klasycznie w cyklu
staje okoniem i robi się dziecinnie. Dobre czytadło na półtorej
godziny.
„Syrena” Graham Masterton.
Słyszałem, że to słaba książka. Że trudno ją dostać.
Dostałem i przeczytałem, a co więcej, bezczelnie twierdzę, że z
cyklu o Rooku podobała mnie się do tej pory najbardziej. Humor i
cynizm nauczyciela sięgają tu szczytów, a sama historia to tym
razem klasyczna ghost story... I więcej powiedzieć nie mogę. No
może tylko tyle, że duch kobiety pojawia się w wodzie i topi
ludzi. Dlaczego? Jak go zatrzymać? Warto przeczytać. Klasa b, ale
półtorej godziny dobrej zabawy gwarantowane.
„Król w Żółci” Robert W. Chambers.
Wreszcie mogłem zapoznać się z mistrzowską klasyką, która
inspirowała samego H.P.La. Zbiór opowiadań, który powinien poznać
każdy, kto mieni się znawcą grozy. Ja posypuję sobie głowę
popiołem, że do tej pory znałem tylko niektóre teksty, co przy
mojej znajomości angielskiego nie pozwalało na pełne rozkoszowanie
się konstrukcją opowiadań. Ech, szkoda, że minęły czasy gdy tak
pisano książki... Jest to także obowiązkowa gratka dla fanów "True Detektyw". Dlaczego? A co Wam mówi "Żółty znak"?
„Susza” Graham Masterton.
Lubię thrillery Mastertona, bo są bardziej logiczne niż jego
horrory, a przede wszystkim potrafią naprawdę wciągnąć. „Suszę”
przerobiłem jednego wieczoru, od deski do deski. Konwencja i
schematy Mastiego dość powszechne, ale polubiłem bardzo głównego
bohatera Martina Makepeace, który jest twardzielem jakiego w
twórczości Grahama jeszcze nie było. A co jest poza tym? Wielka
polityka, namiętności i brutalność świata postawionego na skraju
zagłady. Do tej pory na zawsze miałem w pamięci pewne sceny z
„Bezsennych”, „Tengu”, czy „Czarnego Anioła”, gdzie na
otwarcie dostawałem po głowie bestialskimi atakami przemocy.
„Susza” dołącza do tego grona za sprawą brutalnego gwałtu w
jednej z pierwszych scen. Znak, że Masti się nie starzeje. Ja tak.
„Żyć znaczy umrzeć” John McIver. Znakomita, mistrzowska wprost biografia Cliffa Burtona,
tragicznie zmarłego basisty Metalliki, który ukształtował jej
brzmienie i nagrał z nią trzy ich najlepsze płyty. Książka
napisana z polotem, ale i bez upiększania. Zdawało mnie się dotąd,
że o Metallice wiem bardzo dużo, jeśli nie wszystko. Kilka
poglądów musiałem zweryfikować. Wkrótce większa recenzja tutaj,
albo gdzie indziej.
„Anioł Jessiki” Graham
Masterton. Znów lektura na półtorej godziny. Jakże
zaskakująca jak na Mastiego, bowiem opowiadająca historię z
pogranicza jawy i snu młodej dziewczynki, która trafia do innego,
upiornego świata, by uratować piątkę tragicznie zmarłych dzieci.
W rzeczywistości zaś wszystko wygląda inaczej. Jak na Mastiego
jest to powieść bardzo delikatna i wysublimowana, momentami wręcz
ociera się o „Abarat” Barkera. Naprawdę intrygująca i dobra
rzecz.
Tyle na dziś.
Bez odbioru.
Cześć Łukaszu, można Cię prosić o listę filmów, o których opowiadałeś na KFASONie? Pozdrawiam,
OdpowiedzUsuńJacek Piekiełko
www.jacekpiekielko.pl