wtorek, 18 marca 2014

Regularnie nieregularny (56) - Muzyczne podróże: PINK FLOYD cz.2

Pięćdziesiąt sześć.
Zapracowany ostatnio byłem bardziej niż zwykle, przez co i zagubiony i zmęczony też. Niniejszym, żadnych konkretów, część druga podróży muzycznej z Flojdami i przegląd literacko-filmowy.

PINK FLOYD cz. II
Szczyt i jeszcze wyżej


Meddle” (1971). Album, który nie pozostawia złudzeń, że Pink Floyd byli geniuszami. Otwierający całość „One of these days” uderza energetycznym pulsem i rozbuchaną improwizacją, której kulminacyjnym momentem jest wykrzyczany tekst (prekursor growlingu?): „W jeden z tych dni potnę cię na naprawdę małe kawałeczki...”. Po tak dynamicznym początku następuje jedna z najbardziej sennych ballad Flojdów: „A Pillow of Winds”, a po niej kolejna „Fearless” pięknie połączona z zaśpiewem kibiców, podkreślającym wymowę tekstu. Potem zabawny, bardzo pogodny „San Tropez” i rozimprowizowana etiudka bluesowa,”Seamus” gdzie śpiewa... pies. Na koniec zaś arcydzieło gatunku, potężna suita „Echoes”, ze wspaniale odśpiewanymi zwrotkami Gilmoura i Wrighta. Plus te riffy gitarowe... Miałem okazję usłyszeć to na żywo w Gdańsku. Wtedy jeszcze nikt nie wiedział, że to jeden z ostatnich występów Ricka... Momentami może nazbyt zróżnicowana, niemniej kapitalna płyta potwierdzająca geniusz muzyków.

Obscured by Clouds” (1972)
O ile „More” była ścieżką dość przeciętną, i w zasadzie uznaję ten album za najsłabszy w wykonaniu flojdów, to „Obscured by Clouds” uważam za najbardziej niedoceniony. Również jest to soundtrack, poniekąd przypadkowy, ale co najważniejsze powstały w zupełnie zrelaksowanej atmosferze, kiedy zespół chciał odetchnąć od sukcesu „Echoes”, a szykował się do kolejnego uderzenia. Może dlatego ballady pokroju „Burning Bridges”, „Wot's... Uh the Deal” czy „Mudmen” brzmią niemalże beatlesowsko, urzekająco wręcz. Może dlatego pozwalają sobie na bardziej rockowe wypady w „Childhood's End” czy „The Gold It's In The...” a nawet hard rockowe w przygrywkach do folkowego w gruncie rzeczy „Free Four. Kapitalne otwarcie w postaci utworu tytułowego, intrygujące zamknięcie zaczerpnięte z oryginalnych pieśni zaginionych plemion. Byłaby to niewątpliwie płyta ceniona bardzo wysoko, ale przytrafiła się zespołowi przypadkiem, co gorsza w szybkim czasie, pomiędzy płytą wybitną jaką było „Meddle” a genialną, jaką jest „Dark Side of the Moon”.

Dark Side of the Moon” (1973)
O takich płytach się w zasadzie nie mówi, bo powiedziano już wszystko. I to na każdy możliwy sposób. Dość powiedzieć, że Flojdzi zrezygnowali ze szczególnie rozbudowanych form i nagrali po prostu dziesięć piosenek, które stały się arcydziełami i kanonem muzyki rockowej. Złożyło się na to wiele czynników, jak choćby wspaniały koncept (będący od tej pory stałym punktem programu) dotyczący ludzkiego przemijania. Mamy tu genialne zabawy elektroniką („On the Run”), która wówczas dopiero się . rozwijała, jest multum dźwięków tła (wypowiedzi „przypadkowych” wzbogacające treść, aż po te, które o niej decydują („Time”, „Money”). Świetny podział na głosy, gdzie każdy, poza perkusistą ma swoje do wyśpiewania i przekazania. No i mistrzowskie sola Gilmoura... I żeńska wokaliza w „The Great Gig in the Sky”. Wprowadzenie „Breathe”, gdzie faktycznie czuć oddech pobudzający do życia. I zakończenie, genialne zakończenie „Eclipse”. Nie jest to moja ulubiona płyta, ani Flojdów, ani w ogóle. Wiem, jednak, że dla wielu, taką jest. Nie dziwię się. To jest arcydzieło. Ale porusza się w nutach bardziej przystępnych niż to będzie miało miejsce później.

Wish You Were Here” (1975)
Wydaje się, że po takich genialnych płytach nie dało się nagrać nic lepszego. Wielu by się poddało. Flojdzi natomiast nagrali kolejne arcydzieło, które wielu stawia na równi, albo ponad „Dark Side...”. Płytę spina suita „Shine On You Crazy Diamond”, napisana na cześć Sida Baretta. Wspaniałe rozpoczęcie zagrane na kieliszkach od wina (w Gdańsku odegrano to w ten sam sposób!), a dalej jest tylko lepiej. Genialne riffy, rewelacyjny, podniosły, chóralny refren... Tego utworu nie wolno nie znać. Potem zaś następuje posępne, całkowicie wyprane z nadziei i człowieczeństwa „Welcome to Machine”. Zaśpiewany przez Roya Harpera „Have a Cigar” mógłby tu się nie pojawić, choć ujmy znacznej nie przynosi. Zaś „Wish You Were Here” to jedna z najbardziej znanych i najpiękniejszych ballad w historii rocka. Wybitna płyta... Tylko po co tu to cygaro? Koncept? Oczywiście tragedia Syda Baretta, a przy okazji życie i upadek w rockowym światku.

Animals” (1977)
Ta płyta wyszła w bardzo trudnym okresie. Nie dość, że poprzednie płyty wyniosły zespół nie tylko na szczyty sławy, ale wprost do panteonu rocka, to jeszcze nastąpił przełom na rynku muzycznym i wszelkie artrockowe, progresywne i psychodeliczne zespoły cierpiały atakowane przez wściekłego punka, który poronił się na Wyspach Brytyjskich i szybko opanował świat. Flojdzi dali sobie radę z tym na tyle dobrze, że w recenzjach pojawiły się nawet określenia „Punk Floyd”. Oczywiście, nikt tu punka nie gra, mamy do czynienia z ambitnym, rockowym graniem, ale górę wziął tu koncept. Tym razem Waters dokonał ostrej krytyki społeczeństwa, dzieląc je na trzy grupy: Psów, Świń i Owiec. Każdej z nich poświęcił utwór, a całość została spięta dwiema częściami króciutkiej ballady „Pigs On the Wing”. Muzycznie dalej dominują rozbudowane kompozycje, lecz brak tu lekkości płyt poprzednich. Jest za to ciężko, ponuro, mrocznie. To nie jest łatwa płyta i na pewno nie słucha się jej z taką przyjemnością jak innych płyt Flojdów, ale trzeba przyznać, że to dzieło niebagatelne. A już zagrywki gitarowe w „Dogs” to absolutne mistrzostwo świata i zapowiedź tego co później eksploatować będzie Anathema i My Dying Bride tworząc swój doom /death metal. Naprawdę.

The Wall” (1979)

I to jest koniec. Płyta, którą zespół nagrał przez przypadek, bo byli bliscy bankructwa po trasie promującej „Animals”. Waters narzucił reszcie swoją wizję (którą chciał zrealizować jako solowy album) i powstało kolejne arcydzieło. Nawet więcej, bo dla mnie to płyta wszech czasów, absolutna biblia muzyczna, niedościgniony wzór. Dwadzieścia sześć utworów opowiadających tragedię człowieka, który otacza się murem zobojętnienia od nierozumiejącego go świata. Tropów i wątków jest tu znacznie więcej, nie sposób byłoby ich zawrzeć w całym tym wpisie, ale dość powiedzieć, że całość tekstowo po prostu przytłacza. Jest to niewątpliwie najbardziej smutna i przygnębiająca płyta w historii muzyki. A muzyka? Czego tu nie ma? Mocne rockowe uderzenia, orkiestracje, subtelne ballady z fortepianem, etiudy gitarowe, elektroniczne uderzenia psychodelicznego ambientu, chóry, orkiestracje Michaela Kamena... No i sola Gilmoura... Obie części z tego dwupłytowego wydawnictwa są unikatowe, ale ta druga po prostu bezlitośnie miażdży. Od niepokojącego „Hey You”, przez piękne „Is There Anybody Out There?” i coraz piękniejsze ballady „Nobody Home”, „Vera” po podniosłe „Bring the Boys Back Home” wkraczamy w genialny, oscylujący między mrokiem a światłem „Comfortably Numb”. A potem jest już tylko mroczniej i straszniej. I wciąż przebogato muzycznie...
Absolutnie porażający album. Nawiązałem do niego w swoim „Imperium Robali”, ale jak dotąd prawie nikt tego nie zauważył. Muzycznie wciąż nie mam odwagi, choć etiudkę gitarową nagrałem na kompilację Acrybii...


FILMY:


Hellboy” Guilermo del Torro. Jedna z najlepszych adaptacji komiksów i już. Ron Perlman jako tytułowy pomiot piekielny służący w tajnych służbach zajmujących się walką z objawami i zjawiskami paranormalnymi. Teraz ma pełne ręce roboty, bo przeciw niemu staje sam Rasputin wsparty przez nazistowskie monstra. Bardzo lubię ten film, który lawiruje pomiędzy horrorem a humorem. Jest i drastycznie i mrocznie, jest i zabawnie i dynamicznie. Przede wszystkim zaś rewelacyjne nawiązania do Lovecrafta i jego przedwiecznych bóstw. Jeszcze nieraz tu wrócę.


Najemnicy” Perry Lang. Jeden z najbardziej niedocenionych i zapomnianych filmów akcji z lat 90-tych. Dolph Lundgren jako dowódca grupy najemników, którzy mają przekonać tubylców na samotnej wyspie gdzieś na Pacyfiku, żeby wynieśli się robiąc miejsce dla bogatej korporacji. Mieszkańcy okazują się niezwykle przyjaźni, ale i bardzo przywiązani do swej małej ojczyzny. Prowadzi to, oczywiście, do konfliktu, również między najemnikami, bo ci dzielą się na tych ze skrupułami i tych bez. Dużo mięśniaków, mało dialogów, masa strzelanin i wybuchów, testosteron kipi z każdego kadru, do tego wersja bez cenzury uderza w oczy brutalnością na miarę ostatniego „Rambo”. A jeśli dodać kilka scen chwytających za serce (tanimi chwytami, ale jednak) plus świetne zdjęcia (motyw wodospadu) i mamy film, o którym zapomnieć nie wolno, jeśli się lubi takie kino.

KSIĄŻKI:


Strach” Grahama Mastertona. Trzecia część przygód Jimiego Rooka trzyma poziom poprzedników, jest więc odpowiednio dynamiczna, krwawa i nielogiczna. W sensie, że nikt nie pozwoliłby na istnienie klasy, w której wydarzyło się to, co w poprzednich częściach, a tutaj dzieje się jeszcze więcej. Tym razem bowiem Rook zmierzy się z demonem pradawnych Majów, którym jest sam Lęk. Czyta się to znakomicie, ale nieodparcie mam wrażenie, że to takie „Buffy: Postrach wampirów”, czyli dla roczników pomiędzy 16 a 23. Zrobię sobie przerwę od cyklu, tym bardziej, że Replika zaczęła go wznawiać. A wydanie pierwszego tomu jest wspaniałe.


Czerwona maska” Grahama Mastertona. Powrót Sissy Sawyer. Tym razem emerytowana wróżbitka wpada w tarapaty wraz z córką, policyjną rysowniczką. W jednym z wieżowców dochodzi do zbrodni, której sprawcą jest tajemniczy nożownik w czerwonej masce. Wkrótce na miasto pada strach, bowiem morderca zaczyna pojawiać się wszędzie, bezlitośnie mordując swoje ofiary. Tym razem mamy tu więcej wątków nadprzyrodzonych, sam utwór znacznie się różni od pierwszej części, gdzie śledziliśmy także losy sprawców. Tutaj lepiej poznajemy Sissy i jej rodzinę. Sporo działających na wyobraźnię opisów, ciekawe zakończenie... Dobra rzecz.

Okruchy strachu” Grahama Mastertona. Kolejny zbiór opowiadań, zdecydowanie lepszy od „Czternastu oblicz strachu”. Wariacja na temat „Pikniku pod wiszącą skałą” czy „Draculi”, wstrząsające „Bohaterka” i „Lolicia”, nastrojowe i intrygujące „Stowarzyszenie Wzajemnego Współczucia” i „Chłopiec z Ballyhooly”. Nie brak tu erotyki, ale nie jest ona dominująca. Wrażenie robią zaś historie, nie brutalne opisy. A jak różnorodny bywa Masti, niech świadczy lekkie ghost story „Ratunek”, opowiadające o nieszczęsnym, małym bramkarzu, zestawione z absolutnie pokręconym „Synem Bestii”, gdzie Masti zaskakuje nie tylko obrzydliwością, ale i kuriozalnym pomysłem rodem z horroru klasy C.


Klub Dumas” Arturo Perez-Reverte. Wybitna, po prostu wybitna książka, którą Polański zepsuł swoją adaptacją. Wyśmienity język, cudowne dialogi, kapitalna intertekstualność i erudycja sprawiają, że książki tej nie da się streścić w kilku słowach. Więcej na ten temat napisałem do najnowszego numeru „Grabarza Polskiego”. Polecam, bo napisałem tam wyjątkowo sporo.


H.P. Lovecraft - biografia” S.T. Joshi. Ha! Nareszcie! Moja ukochana żona sprawiła mi w zaskakującym prezencie wymarzoną od dawna książkę, która pochłania mnie bez reszty, dlatego dawkuję ją sobie w niewielkich ilościach. Zachwycam się, zagłębiam, zadziwiam...

Bez odbioru.

1 komentarz:

  1. Może Klubu Dumas nie da się streścić w dwóch słowach, ale w dwóch słowach można powiedzieć, o czym jest: o miłości do książek. Zgadzam się, że wybitna... i szkoda, że Polański najciekawsze wątki pominął.

    OdpowiedzUsuń