Pięćdziesiąt sześć.
Zapracowany ostatnio byłem bardziej
niż zwykle, przez co i zagubiony i zmęczony też. Niniejszym,
żadnych konkretów, część druga podróży muzycznej z Flojdami i
przegląd literacko-filmowy.
PINK FLOYD cz. II
Szczyt i jeszcze wyżej
„Meddle” (1971). Album,
który nie pozostawia złudzeń, że Pink Floyd byli geniuszami.
Otwierający całość „One of these days” uderza energetycznym
pulsem i rozbuchaną improwizacją, której kulminacyjnym momentem
jest wykrzyczany tekst (prekursor growlingu?): „W jeden z tych dni
potnę cię na naprawdę małe kawałeczki...”. Po tak dynamicznym
początku następuje jedna z najbardziej sennych ballad Flojdów: „A
Pillow of Winds”, a po niej kolejna „Fearless” pięknie
połączona z zaśpiewem kibiców, podkreślającym wymowę tekstu.
Potem zabawny, bardzo pogodny „San Tropez” i rozimprowizowana
etiudka bluesowa,”Seamus” gdzie śpiewa... pies. Na koniec zaś
arcydzieło gatunku, potężna suita „Echoes”, ze wspaniale
odśpiewanymi zwrotkami Gilmoura i Wrighta. Plus te riffy gitarowe...
Miałem okazję usłyszeć to na żywo w Gdańsku. Wtedy jeszcze nikt
nie wiedział, że to jeden z ostatnich występów Ricka... Momentami
może nazbyt zróżnicowana, niemniej kapitalna płyta potwierdzająca
geniusz muzyków.
„Obscured by Clouds” (1972)
O ile „More” była ścieżką dość
przeciętną, i w zasadzie uznaję ten album za najsłabszy w
wykonaniu flojdów, to „Obscured by Clouds” uważam za
najbardziej niedoceniony. Również jest to soundtrack, poniekąd
przypadkowy, ale co najważniejsze powstały w zupełnie
zrelaksowanej atmosferze, kiedy zespół chciał odetchnąć od
sukcesu „Echoes”, a szykował się do kolejnego uderzenia. Może
dlatego ballady pokroju „Burning Bridges”, „Wot's... Uh the
Deal” czy „Mudmen” brzmią niemalże beatlesowsko, urzekająco
wręcz. Może dlatego pozwalają sobie na bardziej rockowe wypady w
„Childhood's End” czy „The Gold It's In The...” a nawet hard
rockowe w przygrywkach do folkowego w gruncie rzeczy „Free Four.
Kapitalne otwarcie w postaci utworu tytułowego, intrygujące
zamknięcie zaczerpnięte z oryginalnych pieśni zaginionych plemion.
Byłaby to niewątpliwie płyta ceniona bardzo wysoko, ale
przytrafiła się zespołowi przypadkiem, co gorsza w szybkim czasie,
pomiędzy płytą wybitną jaką było „Meddle” a genialną, jaką
jest „Dark Side of the Moon”.
„Dark Side of the Moon” (1973)
O takich płytach się w zasadzie nie
mówi, bo powiedziano już wszystko. I to na każdy możliwy sposób.
Dość powiedzieć, że Flojdzi zrezygnowali ze szczególnie
rozbudowanych form i nagrali po prostu dziesięć piosenek, które
stały się arcydziełami i kanonem muzyki rockowej. Złożyło się
na to wiele czynników, jak choćby wspaniały koncept (będący od
tej pory stałym punktem programu) dotyczący ludzkiego przemijania.
Mamy tu genialne zabawy elektroniką („On the Run”), która
wówczas dopiero się . rozwijała, jest multum dźwięków tła
(wypowiedzi „przypadkowych” wzbogacające treść, aż po te,
które o niej decydują („Time”, „Money”). Świetny podział
na głosy, gdzie każdy, poza perkusistą ma swoje do wyśpiewania i
przekazania. No i mistrzowskie sola Gilmoura... I żeńska wokaliza w
„The Great Gig in the Sky”. Wprowadzenie „Breathe”, gdzie
faktycznie czuć oddech pobudzający do życia. I zakończenie,
genialne zakończenie „Eclipse”. Nie jest to moja ulubiona płyta,
ani Flojdów, ani w ogóle. Wiem, jednak, że dla wielu, taką jest.
Nie dziwię się. To jest arcydzieło. Ale porusza się w nutach
bardziej przystępnych niż to będzie miało miejsce później.
„Wish You Were Here” (1975)
„Animals” (1977)
Ta płyta wyszła w bardzo trudnym
okresie. Nie dość, że poprzednie płyty wyniosły zespół nie
tylko na szczyty sławy, ale wprost do panteonu rocka, to jeszcze
nastąpił przełom na rynku muzycznym i wszelkie artrockowe,
progresywne i psychodeliczne zespoły cierpiały atakowane przez
wściekłego punka, który poronił się na Wyspach Brytyjskich i
szybko opanował świat. Flojdzi dali sobie radę z tym na tyle
dobrze, że w recenzjach pojawiły się nawet określenia „Punk
Floyd”. Oczywiście, nikt tu punka nie gra, mamy do czynienia z
ambitnym, rockowym graniem, ale górę wziął tu koncept. Tym razem
Waters dokonał ostrej krytyki społeczeństwa, dzieląc je na trzy
grupy: Psów, Świń i Owiec. Każdej z nich poświęcił utwór, a
całość została spięta dwiema częściami króciutkiej ballady
„Pigs On the Wing”. Muzycznie dalej dominują rozbudowane
kompozycje, lecz brak tu lekkości płyt poprzednich. Jest za to
ciężko, ponuro, mrocznie. To nie jest łatwa płyta i na pewno nie
słucha się jej z taką przyjemnością jak innych płyt Flojdów,
ale trzeba przyznać, że to dzieło niebagatelne. A już zagrywki
gitarowe w „Dogs” to absolutne mistrzostwo świata i zapowiedź
tego co później eksploatować będzie Anathema i My Dying Bride
tworząc swój doom /death metal. Naprawdę.
„The Wall” (1979)
I to jest koniec. Płyta, którą
zespół nagrał przez przypadek, bo byli bliscy bankructwa po trasie
promującej „Animals”. Waters narzucił reszcie swoją wizję
(którą chciał zrealizować jako solowy album) i powstało kolejne
arcydzieło. Nawet więcej, bo dla mnie to płyta wszech czasów,
absolutna biblia muzyczna, niedościgniony wzór. Dwadzieścia sześć
utworów opowiadających tragedię człowieka, który otacza się
murem zobojętnienia od nierozumiejącego go świata. Tropów i
wątków jest tu znacznie więcej, nie sposób byłoby ich zawrzeć w
całym tym wpisie, ale dość powiedzieć, że całość tekstowo po
prostu przytłacza. Jest to niewątpliwie najbardziej smutna i
przygnębiająca płyta w historii muzyki. A muzyka? Czego tu nie ma?
Mocne rockowe uderzenia, orkiestracje, subtelne ballady z
fortepianem, etiudy gitarowe, elektroniczne uderzenia
psychodelicznego ambientu, chóry, orkiestracje Michaela Kamena... No
i sola Gilmoura... Obie części z tego dwupłytowego wydawnictwa są
unikatowe, ale ta druga po prostu bezlitośnie miażdży. Od
niepokojącego „Hey You”, przez piękne „Is There Anybody Out
There?” i coraz piękniejsze ballady „Nobody Home”, „Vera”
po podniosłe „Bring the Boys Back Home” wkraczamy w genialny,
oscylujący między mrokiem a światłem „Comfortably Numb”. A
potem jest już tylko mroczniej i straszniej. I wciąż przebogato
muzycznie...
Absolutnie porażający album.
Nawiązałem do niego w swoim „Imperium Robali”, ale jak dotąd
prawie nikt tego nie zauważył. Muzycznie wciąż nie mam odwagi,
choć etiudkę gitarową nagrałem na kompilację Acrybii...
FILMY:
„Hellboy” Guilermo del Torro.
Jedna z najlepszych adaptacji komiksów i już. Ron Perlman jako
tytułowy pomiot piekielny służący w tajnych służbach
zajmujących się walką z objawami i zjawiskami paranormalnymi.
Teraz ma pełne ręce roboty, bo przeciw niemu staje sam Rasputin
wsparty przez nazistowskie monstra. Bardzo lubię ten film, który
lawiruje pomiędzy horrorem a humorem. Jest i drastycznie i mrocznie,
jest i zabawnie i dynamicznie. Przede wszystkim zaś rewelacyjne
nawiązania do Lovecrafta i jego przedwiecznych bóstw. Jeszcze
nieraz tu wrócę.
„Najemnicy” Perry Lang.
Jeden z najbardziej niedocenionych i zapomnianych filmów akcji z lat
90-tych. Dolph Lundgren jako dowódca grupy najemników, którzy mają
przekonać tubylców na samotnej wyspie gdzieś na Pacyfiku, żeby
wynieśli się robiąc miejsce dla bogatej korporacji. Mieszkańcy
okazują się niezwykle przyjaźni, ale i bardzo przywiązani do swej
małej ojczyzny. Prowadzi to, oczywiście, do konfliktu, również
między najemnikami, bo ci dzielą się na tych ze skrupułami i tych
bez. Dużo mięśniaków, mało dialogów, masa strzelanin i
wybuchów, testosteron kipi z każdego kadru, do tego wersja bez
cenzury uderza w oczy brutalnością na miarę ostatniego „Rambo”.
A jeśli dodać kilka scen chwytających za serce (tanimi chwytami,
ale jednak) plus świetne zdjęcia (motyw wodospadu) i mamy film, o
którym zapomnieć nie wolno, jeśli się lubi takie kino.
KSIĄŻKI:
„Strach” Grahama Mastertona.
Trzecia część przygód Jimiego Rooka trzyma poziom
poprzedników, jest więc odpowiednio dynamiczna, krwawa i
nielogiczna. W sensie, że nikt nie pozwoliłby na istnienie klasy, w
której wydarzyło się to, co w poprzednich częściach, a tutaj
dzieje się jeszcze więcej. Tym razem bowiem Rook zmierzy się z
demonem pradawnych Majów, którym jest sam Lęk. Czyta się to
znakomicie, ale nieodparcie mam wrażenie, że to takie „Buffy:
Postrach wampirów”, czyli dla roczników pomiędzy 16 a 23. Zrobię
sobie przerwę od cyklu, tym bardziej, że Replika zaczęła go
wznawiać. A wydanie pierwszego tomu jest wspaniałe.
„Czerwona maska” Grahama
Mastertona. Powrót Sissy Sawyer. Tym razem emerytowana wróżbitka
wpada w tarapaty wraz z córką, policyjną rysowniczką. W jednym z
wieżowców dochodzi do zbrodni, której sprawcą jest tajemniczy
nożownik w czerwonej masce. Wkrótce na miasto pada strach, bowiem
morderca zaczyna pojawiać się wszędzie, bezlitośnie mordując
swoje ofiary. Tym razem mamy tu więcej wątków nadprzyrodzonych,
sam utwór znacznie się różni od pierwszej części, gdzie
śledziliśmy także losy sprawców. Tutaj lepiej poznajemy Sissy i
jej rodzinę. Sporo działających na wyobraźnię opisów, ciekawe
zakończenie... Dobra rzecz.
„Okruchy strachu” Grahama
Mastertona. Kolejny zbiór opowiadań, zdecydowanie lepszy od
„Czternastu oblicz strachu”. Wariacja na temat „Pikniku pod
wiszącą skałą” czy „Draculi”, wstrząsające „Bohaterka”
i „Lolicia”, nastrojowe i intrygujące „Stowarzyszenie
Wzajemnego Współczucia” i „Chłopiec z Ballyhooly”. Nie brak
tu erotyki, ale nie jest ona dominująca. Wrażenie robią zaś
historie, nie brutalne opisy. A jak różnorodny bywa Masti, niech
świadczy lekkie ghost story „Ratunek”, opowiadające o
nieszczęsnym, małym bramkarzu, zestawione z absolutnie pokręconym
„Synem Bestii”, gdzie Masti zaskakuje nie tylko obrzydliwością,
ale i kuriozalnym pomysłem rodem z horroru klasy C.
„Klub Dumas” Arturo
Perez-Reverte. Wybitna, po prostu wybitna książka, którą
Polański zepsuł swoją adaptacją. Wyśmienity język, cudowne
dialogi, kapitalna intertekstualność i erudycja sprawiają, że
książki tej nie da się streścić w kilku słowach. Więcej na ten
temat napisałem do najnowszego numeru „Grabarza Polskiego”.
Polecam, bo napisałem tam wyjątkowo sporo.
„H.P. Lovecraft - biografia”
S.T. Joshi. Ha! Nareszcie! Moja ukochana żona sprawiła mi w
zaskakującym prezencie wymarzoną od dawna książkę, która
pochłania mnie bez reszty, dlatego dawkuję ją sobie w niewielkich
ilościach. Zachwycam się, zagłębiam, zadziwiam...
Bez odbioru.
Może Klubu Dumas nie da się streścić w dwóch słowach, ale w dwóch słowach można powiedzieć, o czym jest: o miłości do książek. Zgadzam się, że wybitna... i szkoda, że Polański najciekawsze wątki pominął.
OdpowiedzUsuń