Czterdzieści trzy
No i stało się.
Ostatnia potyczka z WORDem okazała się ostateczną i wygraną
przeze mnie. Miało nie być o prywatnych sprawach, ale skoro
wspomniałem o tym, to domykam temat. Dziś nadzwyczajnie długich
przemyśleń nie będzie, bowiem kiedy nie musiałem siedzieć w
kodeksach i podręcznikach, nadrobiłem zaległości literackie i
filmowe. Co też tradycyjnie rzucam na tapetę. Koniec końców nie
ma co opisywać życiowych zawiłości, grunt, że w domu jest spokój
i cisza.
Bardzo głośno za to
jest na moim kolejnym debiucie fonograficznym, który już wkrótce
objawi się światu. Więcej o debiutach wszelakich (bo kilka ich się
zebrało) następnym może razem, teraz zdradzę tylko, że po
dołujących dźwiękach ACRYBII, brudnym rock n' rollu DAMAGE CASE i
solówkowych ścigałkach z samym sobą zapędziłem się we wściekłe
rejony black metalu. Żeby było jeszcze ciekawiej całkowicie po
polsku i z konceptem na cały materiał. Składu na razie nie zdradzę
(bo wciąż niepełny/niepewny), za to pochwalę się logiem, które
zmalował dla mnie sam Mistrz Logosów, Christophe Szpajdel, któren
to zdobił już wcześniej okładki EMPEROR, ARCTURUS, MOONSPELL,
DIMMU BORGIR, ENTHRONED i... 7000 innych. Niniejszym, oto i logo
WILCY.
Więcej o tym wszystkim wkrótce. Na koniec jeszcze gwoli
ścisłości, black metal ostatnim razem grałem w 2009, a wcześniej
też w kilku innych hordach, ale nie traktuję tego jako powrotu do
korzeni. Na ten przyjdzie jeszcze czas. Jeszcze nie złożyłem broni
i do death metalu wrócę. I tyle. O pisaniu nic nie będzie, bo
ostatnio tylko czytałem, czytałem i czytałem, a pisać to mnie się
nawet maili nie chciało. Wybaczcie.
Na tapecie:
FILM:
„Dziecko Rosemary” Romana Polańskiego. Któż nie zna historii Rosemary, nieszczęsnej dziewczyny, która przeprowadziwszy się z mężem do nowego, wymarzonego domu stanęła przed obliczem niewiarygodnego Zła? Klasyka horroru satanistycznego, klasyka kina w ogóle, jeden z najbardziej przerażających filmów jakie widziałem, mimo że w zasadzie niemal nic w nim się nie dzieje. Lata upływają, a siła rażenia finału wciąż pozostaje taka sama, produkcja zaś pozostaje mistrzowską perłą w dorobku Polańskiego. A od motywu muzycznego nie mogę się wprost uwolnić.
„Oliwier Twist”
Romana Polańskiego. Że Polański to mistrz, to wiedzą wszyscy,
celowo też powstrzymam się od jakichkolwiek komentarzy odnośnie
jego życia prywatnego. Najwspanialsze jednak w jego twórczości
jest to, że obok przerażającego „Dziecka Rosemary”,
kontrowersyjnych „Gorzkich godów”, umieszcza familijną opowieść
klasyka Charlesa Dickensa. Nakręcona z rozmachem adaptacja porusza,
wzrusza i zachwyca, dekoracjami, aktorstwem i wykonaniem. Bardzo
dobra, niedoceniona rzecz.
„Piątek 13stego” Marcusa Nispela.
Uzupełniłem serię. Remake'i to zło. W zasadzie chyba tylko „Texas
Chainsaw Massacre” i „Ring” miały jakąś rację bytu, sprzed
lat należy przypomnieć „The Fly”, „Invasion of the Body
Snatchers” i „Night of the Living Dead”. Tutaj, po raz kolejny
nie rozumiem zasadności. Niby wszystko jak zawsze, młodzież jedzie
oddawać się niecnej rozpuście (seks, drugs & alkohol), a po
chwili są systematycznie, brutalnie wyrzynani przez zamaskowanego
zabójcę. Konwencja slashera odrobiona aż nad wyraz wzorcowo,
bowiem wieje tu nudą i trupem, co niekoniecznie w tym wypadku jest
zaletą. Ja wiem, że te w sumie dziewięć części z lat 80-tych
też inteligentnych nie było. Milczę na temat dziesiątej i
słynnego spin-offa. Ale jednak przynajmniej te pierwsze siedem da
się oglądać i do nich wracać. Tutaj nie ma do czego. A szkoda, bo Nispel udowodnił wspomnianą TCM czy "Conanem", że na nowo opowiadać potrafi.
„Kiedy Harry poznał
Sally” Roba Reinera. A to niespodzianka, prawda? A na dokładkę napiszę
jeszcze, że jest to jeden z moich ulubionych filmów wszech czasów.
Zabawny, stonowany, mądry. I choć trochę się zestarzał, to
jednak z godnością. Billy Crystal i Meg Ryan jako para przyjaciół,
która stara się udowodnić, że istnieje coś takiego jak przyjaźń
między kobietą a mężczyzną. Efekt przewidywalny, ale warto
posłuchać wszystkich uwag i komentarzy do relacji damsko-męskich.
Zaskakująco celnych i zawsze aktualnych.
KSIĄŻKI:
„Geniusz” Grahama
Mastertona. Thiller, w którym głównym bohaterem jest młody
chłopak, marzący o karierze muzyka rockowego. Przypadkowo jest
świadkiem sytuacji, gdy dwóch osiłków terroryzuje starszego
mężczyznę. Brawurowo przystępuje do akcji ratunkowej.
Wyswobodzony mężczyzna okazuje się być geniuszem, który odkrył
sposób na uczynienie ludzkiego mózgu sprawnym ponad wszelkie
wyobrażenie. Dzieli się sekretem z bohaterskim chłopakiem,
sprowadzając na niego tym samym pasmo nieszczęść i kłopotów.
Dużo akcji, brawurowych pościgów i strzelanin, ale także zacnie
zszytej fabuły, której szwy widać tylko przez moment w końcówce.
Zaczynam odnosić wrażenie, że Masterton pisze lepsze warsztatowo
thillery właśnie, a przynajmniej lepiej przygotowane merytorycznie.
Tak czy inaczej, jest to jedna z najlepszych książek autora.
„Byłem asystentem
doktora Mengele” Miklósa Nyszli. Tytuł mówi wszystko.
Wstrząsający pamiętnik węgierskiego lekarza, który spędził rok
u boku potwora z Auschwitz. Pełnił tam rolę głównego patologa,
dodatkowo lekarza sądowego okręgu gliwickiego. Przerażające
stadium zwyrodnienia ludzkiego do jakiego doprowadził faszystowski
ustrój widziane z punktu mężczyzny, który stara się zachować
człowieczeństwo w okrutnym procederze niewiarygodnych eksperymentów
doktora Mengele. Okazuje się po raz kolejny, że nie ma
straszniejszych horrorów niż historia ludzkości.
„Baśniobór” Brandona Mulla. Po
takich książkach jak powyższa trzeba czasem dać odetchnąć
umysłowi i dać się ponieść wyobraźni. Czyż może być coś
lepszego niż książka z cyklu, który jest zapowiadany jako
następca Harry Pottera? Tak, przeczytałem wszystkie Harry Pottery.
Zanim obejrzałem filmy. Ale to inna historia. Wracając do
„Baśnioboru”. Oto poznajemy opowieść o dwójce dzieci, które
spędzają dwa tygodnie wakacji u dziadka, odkrywając przy okazji,
że jest on strażnikiem tytułowego Baśnioboru, rezerwatu zwierząt
i stworzeń magicznych. Jak to bywa w takich przypadkach, dzieci
przez swoją ciekawość wywołują masę problemów, ostatecznie zaś
muszą ogarnąć całkiem spore zamieszanie w grze, gdzie stawką jest
powrót potężnego demona. Świetna książka dla dzieci i
młodzieży, na pewno dostarczy milusińskim mocnych wrażeń, gęsiej
skórki i wspaniałej rozrywki. Ja jestem trochę już za stary.
Przekażę dzieciom.
„Niewinna krew”
Grahama Mastertona. Ameryka jest terroryzowana zamachami bombowymi. W
centrum zdarzeń znajduje się Frank, autor komediowego serialu
„Gdyby świnki mogły śpiewać”, który w pierwszym z zamachów
stracił ośmioletniego syna. Próbując rozwikłać zagadkę śmierci
dziecka zaprzyjaźnia się z mężczyzną podającym się za medium.
Ma on pomóc mu pozbyć się poczucia winy, jakie wywołuje w nim
żona, oskarżająca go o zaniedbania, które doprowadziły do
śmierci Danny'ego. Tymczasem w życiu Franka pojawia się tajemnicza
i piękna Astrid. Historia dość intrygująca i dobrze napisana,
gdzie sprawnie przeplata się thiller z ghost story. Przyznam, że
lektura wciągnęła mnie jak sokowirówka, niemniej nie sposób znów
nie narzekać na logiczne nieścisłości (znów bardzo łatwo osoby
tracące bliskich potrafią nawiązać romans, rozumiem, że
Masterton jest seksuologiem, ale z psychologią to trochę nie po
drodze), oraz fakt, że głównego rozwiązania zagadki nadprzyrodzonej można się
domyślić po kilku pierwszych stronach, jednak całość jest na
tyle interesująca, że spełnia się wybornie w roli mocnego
thillera, bowiem zagadka kryminalna i motywy terrorystów robią wrażenie.
„Alicja w krainie
czarów” i „Alicja po drugiej stronie lustra” Lewisa Carolla.
Nie jest sekretem, że mam słabość do Alicji Carolla i widziałem
chyba wszystkie możliwe adaptacje od Disneyowskich, przez
fantastyczne, po te typowo dla dorosłych. Z książkami zresztą
było podobnie, bo nie sposób zliczyć, ile nowych wersji tegoż
dzieła powstało. I wstyd się przyznać, ale „Alicji po drugiej
stronie lustra” dotąd nie czytałem. Z radością więc zapoznałem
się z propozycją wydawnictwa Vesper, które oprócz wersji
oryginalnej prezentuje również sequel. Wspaniałe, słowołomne
historie, pełne absurdu ocierającego się o geniusz po raz kolejny
utwierdziły mnie w przekonaniu, że to jedna z najlepszych i
najważniejszych książek świata. Część druga, choć bardziej
skomplikowana i rozbudowana ma wszystkie cechy kontynuacji. Niby
wszystkiego bardziej i lepiej, ale jednak to już nie to. Niemniej,
to wciąż pułap geniuszu nieosiągalny dla zwykłych śmiertelników
i nędznych pisarzyn.
„Dziedzictwo” Grahama
Mastertona. Gdy przed laty czytałem ten horror opowiadający o
upiornym krześle opętanym przez samego Diabła, myślałem, że to
jedna z lepszych rzeczy, jakie ojciec „Manitou” stworzył. Dziś,
po latach, zaskakująco nie muszę weryfikować tego poglądu. Wciąż
mamy bowiem do czynienia z satanistycznym horrorem klasy b, który
mimo upływu czasu broni się doskonale. Naiwne i dobroduszne
zakończenie też jakoś pasuje do konwencji, zwłaszcza w
zestawieniu z przerażającą, duszną atmosferą Zła panoszącą
się w książce przez większość czasu.
GRA:
I dalej „Dead Island”.
Coraz bliżej końca. 82 % na liczniku. Krew się leje gęsto, zombie
od groma, więc jest wspaniale. Żona mnie spytała, czy to grafika,
czy zombie decydują o tym czy gram w daną grę. Oczywiście, że...
zombie.
Tyle na dziś.
Bez odbioru.
"Koniec końców nie ma co opisywać życiowych zawiłości, grunt, że w domu jest spokój i cisza."
OdpowiedzUsuńZamordowałeś małżonkę i potomstwo??? Pod wpływem wspomnień asystenta dr Mengele???
A tak swoją szosą, już wiem, że tego asystenta będę musiała dopaść. I przeczytać. Od deski do deski.