wtorek, 22 października 2013

Nadrabianie zaległości... czytelniczych

Czterdzieści trzy
No i stało się. Ostatnia potyczka z WORDem okazała się ostateczną i wygraną przeze mnie. Miało nie być o prywatnych sprawach, ale skoro wspomniałem o tym, to domykam temat. Dziś nadzwyczajnie długich przemyśleń nie będzie, bowiem kiedy nie musiałem siedzieć w kodeksach i podręcznikach, nadrobiłem zaległości literackie i filmowe. Co też tradycyjnie rzucam na tapetę. Koniec końców nie ma co opisywać życiowych zawiłości, grunt, że w domu jest spokój i cisza.
Bardzo głośno za to jest na moim kolejnym debiucie fonograficznym, który już wkrótce objawi się światu. Więcej o debiutach wszelakich (bo kilka ich się zebrało) następnym może razem, teraz zdradzę tylko, że po dołujących dźwiękach ACRYBII, brudnym rock n' rollu DAMAGE CASE i solówkowych ścigałkach z samym sobą zapędziłem się we wściekłe rejony black metalu. Żeby było jeszcze ciekawiej całkowicie po polsku i z konceptem na cały materiał. Składu na razie nie zdradzę (bo wciąż niepełny/niepewny), za to pochwalę się logiem, które zmalował dla mnie sam Mistrz Logosów, Christophe Szpajdel, któren to zdobił już wcześniej okładki EMPEROR, ARCTURUS, MOONSPELL, DIMMU BORGIR, ENTHRONED i... 7000 innych. Niniejszym, oto i logo WILCY. 


Więcej o tym wszystkim wkrótce. Na koniec jeszcze gwoli ścisłości, black metal ostatnim razem grałem w 2009, a wcześniej też w kilku innych hordach, ale nie traktuję tego jako powrotu do korzeni. Na ten przyjdzie jeszcze czas. Jeszcze nie złożyłem broni i do death metalu wrócę. I tyle. O pisaniu nic nie będzie, bo ostatnio tylko czytałem, czytałem i czytałem, a pisać to mnie się nawet maili nie chciało. Wybaczcie.

Na tapecie:
FILM:


„Dziecko Rosemary” Romana Polańskiego. Któż nie zna historii Rosemary, nieszczęsnej dziewczyny, która przeprowadziwszy się z mężem do nowego, wymarzonego domu stanęła przed obliczem niewiarygodnego Zła? Klasyka horroru satanistycznego, klasyka kina w ogóle, jeden z najbardziej przerażających filmów jakie widziałem, mimo że w zasadzie niemal nic w nim się nie dzieje. Lata upływają, a siła rażenia finału wciąż pozostaje taka sama, produkcja zaś pozostaje mistrzowską perłą w dorobku Polańskiego.  A od motywu muzycznego nie mogę się wprost uwolnić.



Oliwier Twist” Romana Polańskiego. Że Polański to mistrz, to wiedzą wszyscy, celowo też powstrzymam się od jakichkolwiek komentarzy odnośnie jego życia prywatnego. Najwspanialsze jednak w jego twórczości jest to, że obok przerażającego „Dziecka Rosemary”, kontrowersyjnych „Gorzkich godów”, umieszcza familijną opowieść klasyka Charlesa Dickensa. Nakręcona z rozmachem adaptacja porusza, wzrusza i zachwyca, dekoracjami, aktorstwem i wykonaniem. Bardzo dobra, niedoceniona rzecz.


„Piątek 13stego” Marcusa Nispela. Uzupełniłem serię. Remake'i to zło. W zasadzie chyba tylko „Texas Chainsaw Massacre” i „Ring” miały jakąś rację bytu, sprzed lat należy przypomnieć „The Fly”, „Invasion of the Body Snatchers” i „Night of the Living Dead”. Tutaj, po raz kolejny nie rozumiem zasadności. Niby wszystko jak zawsze, młodzież jedzie oddawać się niecnej rozpuście (seks, drugs & alkohol), a po chwili są systematycznie, brutalnie wyrzynani przez zamaskowanego zabójcę. Konwencja slashera odrobiona aż nad wyraz wzorcowo, bowiem wieje tu nudą i trupem, co niekoniecznie w tym wypadku jest zaletą. Ja wiem, że te w sumie dziewięć części z lat 80-tych też inteligentnych nie było. Milczę na temat dziesiątej i słynnego spin-offa. Ale jednak przynajmniej te pierwsze siedem da się oglądać i do nich wracać. Tutaj nie ma do czego. A szkoda, bo Nispel udowodnił wspomnianą TCM czy "Conanem", że na nowo opowiadać potrafi.



„Kiedy Harry poznał Sally” Roba Reinera. A to niespodzianka, prawda? A na dokładkę napiszę jeszcze, że jest to jeden z moich ulubionych filmów wszech czasów. Zabawny, stonowany, mądry. I choć trochę się zestarzał, to jednak z godnością. Billy Crystal i Meg Ryan jako para przyjaciół, która stara się udowodnić, że istnieje coś takiego jak przyjaźń między kobietą a mężczyzną. Efekt przewidywalny, ale warto posłuchać wszystkich uwag i komentarzy do relacji damsko-męskich. Zaskakująco celnych i zawsze aktualnych.

KSIĄŻKI:


„Geniusz” Grahama Mastertona. Thiller, w którym głównym bohaterem jest młody chłopak, marzący o karierze muzyka rockowego. Przypadkowo jest świadkiem sytuacji, gdy dwóch osiłków terroryzuje starszego mężczyznę. Brawurowo przystępuje do akcji ratunkowej. Wyswobodzony mężczyzna okazuje się być geniuszem, który odkrył sposób na uczynienie ludzkiego mózgu sprawnym ponad wszelkie wyobrażenie. Dzieli się sekretem z bohaterskim chłopakiem, sprowadzając na niego tym samym pasmo nieszczęść i kłopotów. Dużo akcji, brawurowych pościgów i strzelanin, ale także zacnie zszytej fabuły, której szwy widać tylko przez moment w końcówce. Zaczynam odnosić wrażenie, że Masterton pisze lepsze warsztatowo thillery właśnie, a przynajmniej lepiej przygotowane merytorycznie. Tak czy inaczej, jest to jedna z najlepszych książek autora.


„Byłem asystentem doktora Mengele” Miklósa Nyszli. Tytuł mówi wszystko. Wstrząsający pamiętnik węgierskiego lekarza, który spędził rok u boku potwora z Auschwitz. Pełnił tam rolę głównego patologa, dodatkowo lekarza sądowego okręgu gliwickiego. Przerażające stadium zwyrodnienia ludzkiego do jakiego doprowadził faszystowski ustrój widziane z punktu mężczyzny, który stara się zachować człowieczeństwo w okrutnym procederze niewiarygodnych eksperymentów doktora Mengele. Okazuje się po raz kolejny, że nie ma straszniejszych horrorów niż historia ludzkości.



„Baśniobór” Brandona Mulla. Po takich książkach jak powyższa trzeba czasem dać odetchnąć umysłowi i dać się ponieść wyobraźni. Czyż może być coś lepszego niż książka z cyklu, który jest zapowiadany jako następca Harry Pottera? Tak, przeczytałem wszystkie Harry Pottery. Zanim obejrzałem filmy. Ale to inna historia. Wracając do „Baśnioboru”. Oto poznajemy opowieść o dwójce dzieci, które spędzają dwa tygodnie wakacji u dziadka, odkrywając przy okazji, że jest on strażnikiem tytułowego Baśnioboru, rezerwatu zwierząt i stworzeń magicznych. Jak to bywa w takich przypadkach, dzieci przez swoją ciekawość wywołują masę problemów, ostatecznie zaś muszą ogarnąć całkiem spore zamieszanie w grze, gdzie stawką jest powrót potężnego demona. Świetna książka dla dzieci i młodzieży, na pewno dostarczy milusińskim mocnych wrażeń, gęsiej skórki i wspaniałej rozrywki. Ja jestem trochę już za stary. Przekażę dzieciom.


„Niewinna krew” Grahama Mastertona. Ameryka jest terroryzowana zamachami bombowymi. W centrum zdarzeń znajduje się Frank, autor komediowego serialu „Gdyby świnki mogły śpiewać”, który w pierwszym z zamachów stracił ośmioletniego syna. Próbując rozwikłać zagadkę śmierci dziecka zaprzyjaźnia się z mężczyzną podającym się za medium. Ma on pomóc mu pozbyć się poczucia winy, jakie wywołuje w nim żona, oskarżająca go o zaniedbania, które doprowadziły do śmierci Danny'ego. Tymczasem w życiu Franka pojawia się tajemnicza i piękna Astrid. Historia dość intrygująca i dobrze napisana, gdzie sprawnie przeplata się thiller z ghost story. Przyznam, że lektura wciągnęła mnie jak sokowirówka, niemniej nie sposób znów nie narzekać na logiczne nieścisłości (znów bardzo łatwo osoby tracące bliskich potrafią nawiązać romans, rozumiem, że Masterton jest seksuologiem, ale z psychologią to trochę nie po drodze), oraz fakt, że głównego rozwiązania zagadki nadprzyrodzonej można się domyślić po kilku pierwszych stronach, jednak całość jest na tyle interesująca, że spełnia się wybornie w roli mocnego thillera, bowiem zagadka kryminalna i motywy terrorystów robią wrażenie.



„Alicja w krainie czarów” i „Alicja po drugiej stronie lustra” Lewisa Carolla. Nie jest sekretem, że mam słabość do Alicji Carolla i widziałem chyba wszystkie możliwe adaptacje od Disneyowskich, przez fantastyczne, po te typowo dla dorosłych. Z książkami zresztą było podobnie, bo nie sposób zliczyć, ile nowych wersji tegoż dzieła powstało. I wstyd się przyznać, ale „Alicji po drugiej stronie lustra” dotąd nie czytałem. Z radością więc zapoznałem się z propozycją wydawnictwa Vesper, które oprócz wersji oryginalnej prezentuje również sequel. Wspaniałe, słowołomne historie, pełne absurdu ocierającego się o geniusz po raz kolejny utwierdziły mnie w przekonaniu, że to jedna z najlepszych i najważniejszych książek świata. Część druga, choć bardziej skomplikowana i rozbudowana ma wszystkie cechy kontynuacji. Niby wszystkiego bardziej i lepiej, ale jednak to już nie to. Niemniej, to wciąż pułap geniuszu nieosiągalny dla zwykłych śmiertelników i nędznych pisarzyn.



„Dziedzictwo” Grahama Mastertona. Gdy przed laty czytałem ten horror opowiadający o upiornym krześle opętanym przez samego Diabła, myślałem, że to jedna z lepszych rzeczy, jakie ojciec „Manitou” stworzył. Dziś, po latach, zaskakująco nie muszę weryfikować tego poglądu. Wciąż mamy bowiem do czynienia z satanistycznym horrorem klasy b, który mimo upływu czasu broni się doskonale. Naiwne i dobroduszne zakończenie też jakoś pasuje do konwencji, zwłaszcza w zestawieniu z przerażającą, duszną atmosferą Zła panoszącą się w książce przez większość czasu.

GRA:


I dalej „Dead Island”. Coraz bliżej końca. 82 % na liczniku. Krew się leje gęsto, zombie od groma, więc jest wspaniale. Żona mnie spytała, czy to grafika, czy zombie decydują o tym czy gram w daną grę. Oczywiście, że... zombie.

Tyle na dziś.
Bez odbioru.

1 komentarz:

  1. "Koniec końców nie ma co opisywać życiowych zawiłości, grunt, że w domu jest spokój i cisza."
    Zamordowałeś małżonkę i potomstwo??? Pod wpływem wspomnień asystenta dr Mengele???

    A tak swoją szosą, już wiem, że tego asystenta będę musiała dopaść. I przeczytać. Od deski do deski.

    OdpowiedzUsuń