niedziela, 22 lutego 2015

Wpis kontrolny. Mamoniowo-oldschoolowo

Sto dwadzieścia sześć.
Minęły dwa tygodnie od poprzedniego wpisu, nie wrzuciłem tutaj nawet jednej recenzji. Cóż zrobić, gdy natłok pracy wręcz przygniótł mnie do ziemi. Nawarstwiło się również problemów, o których klasycznie opowiadać nie zamierzam, dość powiedzieć, że dziś nawet mój organizm powiedział dość i odciął skutecznie dostawy energii. Pozbierałem się jednak i śpieszę donieść, że wciąż żyję i pracuję. Spotkałem się ostatnio z Sebą z Okiem na Horror (pozdrawiam serdecznie), ukończyłem poprawki do książki o zombi, którą popełniłem z Robem. Ostro cisnę inną książkę z zupełnie innego gatunku i nie mam czasu odpowiadać na maile, a czasem nawet telefony. Wychodzę przez to na buca, ale przykro mi – nie wyrabiam, nie nadążam, nie ogarniam. Przepraszam. Kiedyś to nadrobię. Tymczasem szybko z tapety. Czyli filmy oglądane do kolacji i książki czytane do poduchy. Recenzenckie kiedy indziej. A na deser dwie gry, które dziś odpaliłem w ramach walki z systemem i babilonem.


FILMY:
„Riviera dla dwojga” Joel Hopkins. Bardzo lubię Pierce'a Brosnana i Emmę Thomspon. Pewnie dlatego tak bardzo przypadła mi do gustu ta prosta komedyjka z pogranicza romansu i kryminału, gdzie dwoje rozwiedzionych emerytów oszukanych przez bezwzględnego potentata postanawia odzyskać swój majątek. Jedyną szansą jest kradzież bezcennego brylantu podczas ceremonii weselnej, którą burżuj właśnie planuje na Rivierze. Od początku wiadomo jak to się skończy, Brosnan żartuje z siebie, a humor jest o tyle niewyszukany, co lekki i przyjemny. Jak i cały film. Bardzo relaksacyjny seans.

„Niezniszczalni 3” Patrick Hughes. Nie da się, niestety, powiedzieć tego o
trzeciej części Niezniszczalnych. Nie pomógł Mel Gibson i Antonio Banderas (choć oni wypadli tu najlepiej), całość pogrążyli jeszcze młodzi „aktorzy” zebrani głównie spośród mistrzów sportów walki. Szczególnie dobijająco wypadła mistrzyni MMA, której nazwiska nie chce mnie się sprawdzać, a jej aktorskie wyczyny potrafiłby zakasować drewniany taboret. Nietrzeźwy. O ile pierwsza część była średnia, druga przezabawna, to ta jest po prostu beznadziejnie nudna. Ani tu akcji, ani humoru, ani rozrywki. No i ograniczenia wiekowe, które pozbawiły film drapieżności. A, i jeszcze żenujący finał w barze z karaoke... Chłopcy się postarzeli tak bardzo, że dali sobie odebrać całą parę. Chyba nie chcę czwórki.

„Maczeta zabija” Robert Rodriquez. Jedynka była znakomita. W swojej klasie, oczywiście. I nie spodziewałem się po dwójce kina ambitnego, chociaż fałszywy trailer zapowiadający trójkę w kosmosie nieco mnie przeraził. A sam film? No nie ukrywajmy, że Trejo ma już siedemdziesiątkę na karku i fakt, że tak szaleje już zasługuje na szacunek. Poza tym bawiłem się fenomenalnie przez pierwszą połowę oglądając coraz to absurdalne sceny walki i eliminacji przeciwników. Pal licho logikę, kiedy się widzi takie sposoby wysadzania helikopterów. Niestety, w drugiej części Rodriquez rozpędził się tak bardzo, że przekroczył normy autoparodii i film znacznie się stoczył. Lepiej, żeby trójki nie było. Szczególnie w kosmosie.

KSIĄŻKI:
„Błyskawica” Graham Masterton. Thriller opowiadający o facecie, który chciał pobić rekord prędkości. Gdy zginął, wyczynu podejmuje się jego syn, który odkrywa, że wypadek nie był przypadkiem. Książka w zasadzie bardzo przeciętna, pomijając klasycznie niepotrzebne i dziwaczne sceny seksu dość nietypowa jak na Mastiego.

„Piąta czarownica” Graham Masterton. Lubię horrory Mastiego, bo nie dba o to co jest w dobrym guście, czy się spodoba, czy nie, tylko wali prosto z mostu choćby najbardziej absurdalne scenariusze. Tak jak tutaj, gdzie cztery czarownice na usługach mafii sieją terror w Los Angeles. Jest brutalnie, szokująco i odpowiednie oldschoolowo, ale w finale autor się trochę pogubił i całość zamiast wzbić się na wyżyny wyrżnęła w słup. Szkoda. Solidne czytadło, ale rozczarowujące w finale.

„Noc gargulców” Graham Masterton. Przyznam otwarcie, że „Bazyliszek” mnie się nie podobał i dość sceptycznie podchodziłem do kontynuacji przygód Nathana Underhilla. Niepotrzebnie. Opowieść o gargulcach, które niszczą Filadelfię to solidny horror, który nie zawiedzie czytelników, o ile wiedzą czego się spodziewać. A tu Mastiemu wyjątkowo wszystko się udało w ramach umownej konwencji. Warto sobie odświeżyć, szczególnie, że autor przygotował bardzo ciekawy konkurs związany z lekturą. Szczegóły tutaj:

GRY:
„Empire: Total War” Poprzednie części serii Total War były tak znakomite, że każda z nich skutecznie przykuwała mnie do monitora, dopóki nie skończyłem chociaż podstawowej kampanii. Wzbraniałem się przed „Empire”, bowiem zakładałem, że owa epoka nie do końca mnie przekonuje. Niepotrzebnie. Nabyłem właśnie pakiet z dodatkiem i znów wsiąkłem na dwie godziny prowadząc Rzeczpospolitą naprzeciw zaborcom. Na szczęście/niestety program wyrzucił mnie do Windowsa, przywracając do rzeczywistości. Boję się znów go włączyć, bo nie mam na to czasu.

„Dead Island: Epidemic” Prezent od Steama. Gra hack n' slash w świecie Dead Island. Zainstalowałem, odpaliłem, przeszedłem dwie misje w dziesięć minut i chyba zaraz usunę. Poza tytułem i zombiakami brak tego czym zachwycił mnie oryginał – fenomenalnego, ciężkiego klimatu i przepięknej wyspy. Nie mogę narzekać, to w końcu produkt darmowy, ale dziękuję – nie mam czasu na takie zabawy. Albo za stary jestem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz