Czterdzieści pięć
No
to chyba odnotowałem najdłuższą przerwę. Nie liczę jaką, bo
matma to moja największa słabość. Gdy słyszę „oblicz” mój
mózg się wyłącza.
Oczywiście,
powodem są dzieci, praca zawodowa i najzwyklejsze zmęczenie. Plus
listopad. On zawsze źle na mnie działa.
Chwilowo
znajduję się w przedziwnym zawieszeniu, to znaczy wszystkie
projekty się rozkręciły i... I nie wiem co. „Pradawne Zło” na
pewno dopiero w lutym, „Bóg Horror Ojczyzna 3” nie mam pojęcia.
Nie czuję parcia by to skończyć, wciąż za słabo wypromowałem
poprzednie dwa, zbyt wiele osób zalega z recenzjami. Nie wyrywam się
więc z „trójką”. W kwestii promocji zapraszam jednak do
zapoznania się z wywiadem, który przeprowadziła ze mną Paulina
Król. Wywiad tutaj.
Nie
mam też czasu by przysiąść do „Wolfenweldu” (na który muszę
nanieść poprawki do końca miesiąca). Szczerze, to nawet się za
to nie zabrałem...
Zawieszenie
również w świecie muzyki. ACRYBIA jak widać nie wydała wciąż
epki, nie wiem czy rzeczywiście to nastąpi. Sytuacja wewnątrz jest
taka, że nie wiem co dalej z tym wszystkim, a to jest najgorsze, co
może się przytrafić zespołowi. Przynajmniej dla mnie. DAMAGE CASE
zdecydowanie za rzadko gra próby. W tym tempie nowy materiał
zrobimy za dwa lata. WILCY mieli się ukazać w listopadzie właśnie,
ostatecznie jednak będą nagrywane od nowa, w nowym składzie i
zadebiutują prawdopodobnie w styczniu. Demo jest, wydawca jest, i
tradycyjnie są obsuwy i poślizgi. To oczywiście spowodowało, że
zacząłem myśleć nad kolejnym solowym albumem i reaktywowałem
swój grind/deathowy projekt sprzed lat 10-ciu. Przygotowujemy się
do nagrania epki. Nie znoszę bezczynności muzycznej. Po prostu nie
znoszę.
Literacko
już pisałem, dla porządku jedynie zaznaczę, że dzieje się w tym
światku sporo, co wielce mnie cieszy, ale jeszcze zbyt wiele
zdradzić nie mogę. Na pewno jednak będę wychwalał wkrótce
rozmaitych moich kolegów po piórze. Część z nich bawi dziś na
kolejnym konwencie grozy. Trzymam kciuki za ich knowania!
Dla
porządku też informuję, że w zeszłym tygodniu opublikowałem dwa
opowiadania - „Satellite 15” (moja zabawa z konwencją
horror/s-f) i „Kat” (gdzie nieocenioną pomoc zapewnił mi
Andrzej Kuczkowski). Nie napiszę dziś gdzie je znajdziecie, bowiem
biorą udział w konkursie. Nie chcę uprawiać prywaty, nawet na
własnym blogu. Jeśli więc znacie/znajdziecie konkurs – czytajcie
wszystko, wybierzcie najlepsze.
Ja
tymczasem przechodzę do tradycyjnego „tapetowania”.
FILMY:
Od
arcydzieł, po kicze totalne. Tak określiłbym ostatnie seanse
filmowe. Dowód poniżej:
„Lokator” Romana
Polańskiego. Historia mężczyzny, który wprowadza się do
starej kamienicy, do mieszkania, którego poprzednia lokatorka
podjęła próbę samobójczą. Fabuła oparta na utworze Rolanda
Topora została w mistrzowski sposób uchwycona przez Polańskiego,
który stworzył z tego filmu swoiste arcydzieło. Klaustrofobiczny,
autentycznie przerażający horror. Dygresja z chwili obecnej. Gdy go
oglądałem przed laty, był to po prostu film. Po latach kilkunastu
odkrywam, że byłem w życiu lokatorem upierdliwym (baaardzo), jak i
tym, któremu wszelkie hałasy przeszkadzają (obecnie). Wniosków z
obserwacji notować nie zamierzam.
„Dziewiąte Wrota”
Romana Polańskiego. Widziałem ten film w dniu premiery w kinie.
Nie zachwycił. Parę lat później na DVD potwierdził pierwszą
opinię. A teraz, przedziwnym zrządzeniem losu, trafił we właściwy
czas. Elegancki, klasyczny horror, w duchu wytwórni Hammer,
opowiadający o poszukiwaczu białych kruków wśród książek. Ten
elitarny detektyw ma potwierdzić autentyczność jednej z trzech
tajemniczych ksiąg, bowiem jej autorem jest sam... Szatan. Polański
już nie raz udowodnił, że z tematyką horrorów, także
satanistycznych radzi sobie znakomicie. Jak sam powiedział „bo się
dobrze sprzedają”. I tak jest w przypadku tego. Świetna rola
Johny'ego Depp'a, zmyślne, subtelne i nieefekciarskie kino.
„Dredd 3D” Pete'a
Travisa. I kolejne zaskoczenie. Nie oczekiwałem po tym filmie
kompletnie nic. Szczególnie po adaptacji ze Sly'em. Ja wiem, że
tamta mogła przypaść niektórym do gustu. Niestety, znałem już
komiksowy pierwowzór i Dredd w wersji Stallone'a był tylko
hollywoodzką szmirą. Tego spodziewałem się i tym razem. No i
multum efektów. Efekty, a jakże, znakomite, szczególnie
strzelaniny w zwolnionym tempie (skutki nowego narkotyku slow-mo),
ukazujące również efekty penetracji pocisków. Ale reszta? Toż to
prawdziwy Dredd! Bezlitosny, brutalny i bezkompromisowy gliniarz
będący sędzią, ławą przysięgłych i katem w jednym. Świetnie
oddany klimat Megapolis, podobnie nastrój alienacji (całość
rozgrywa się w jednym budynku - Megablocku opanowanym przez armię
arcywrednej Ma. Kto zna i lubi tę komiksową postać na pewno się
nie zawiedzie. Może się nawet zachwyci. Inni nie mają szans
docenić wirtuozerii 100 procentowej adrenaliny i akcji. Ich strata.
Ach, jeszcze Karl Urban jak Dredd. Zaskoczenie, to raz. Dwa,
perfekcyjnie oddana postać (i nie ma zdejmowania hełmu, nie ma!!).
Trzy, ja chcę sequel.
„Epoka Lodowcowa”
Chrisa Wedge. Tak, tak. Historia mamuta Mańka, leniwca Sida i
tygrysa Diego, którzy przez prehistoryczny, skuty lodem ląd
wędrują, by odnaleźć ludzi i oddać im zaginione dziecko należy
do moich ulubionych bajek.Ba, przed laty na stancji film ten uzyskał
status kultowego i podzielił naszą grupę na wielbicieli Shreka i
Ice Age właśnie. Ja pomijam animację, humor, pomysł. Ale kiedy
znów oglądałem to teraz z rodziną, nie mogłem się nadziwić,
ileż tu naupychano wartościowych treści... A emocjonalny ładunek
tu zawarty kopie jeszcze bardziej po latach (właśnie z powodu
własnego ojcostwa). Krótko mówiąc, dla mnie klasyk absolutny.
„Epoka Lodowcowa 2”
Carlosa Saldahy Druga część opowieści o najdziwniejszym
stadzie świata ma wszelkie wady sequela. Wszystko wydaje się być
dodane na siłę i jakoś tak od czapy wciśnięte. Oto znana ekipa
wędruje dalej, rozeszły się bowiem pogłoski o odwilży, która
stopi lodowiec, grożąc zagładą wszystkim bohaterom. Śmieszne to
jest, nie powiem. Ale nie broniło się przed laty, teraz też nie
działa. Ale córka bawiła się przednio.
„Sharktopus”
Declana O'Briena. Oooooo! Tak, to jest coś czego nie da się
opisać! Zainspirowany przez ostatnie podsumowanie Horror Online
(którego efekty widać w poprzednim wpisie) i natchniony
miażdżącymi tytułami typu „Sharknado” i „Megashark vs.
Gigant Octopus” wyszukałem następną perełkę kiczu totalnego.
Co tu pisać? Jaka fabuła?! Rekin, z mackami, oddycha na lądzie.
Biega na lądzie. Chodzi po drzewach! I atakuje plażowiczów.
Podobała mnie się scena z bungie. Eric Roberts tu gra. Poddałem
się w pewnym momencie. Nie zdarzyło mi się to od lat kilku z
okładem.
„Dinoshark” Kevina
O'Neilla Idiotyzmów telewizyjnych ciąg dalszy. Fabuła nie ma
znaczenia. Rekin, tym razem skrzyżowany z Tyranozaurem... Mam pisać
dalej? Takie filmy się odchorowuje. Ale już szukam następnych
„arcydzieł” rekinich mutacji.
„Cicha noc, krwawa
noc” Theodora Gershuny. Zapomniany horror sprzed lat
czterdziestu. W starym, wiktoriańskim domu, w Wigilię, doszło
niegdyś do tragedii. Wnuk tragicznie zmarłego właściciela planuje
sprzedać posiadłość, rada miasta zaś wyraźnie ma coś do
ukrycia. Wkrótce dochodzi do makabrycznych zdarzeń. Całkiem
zmyślna fabuła, udane zdjęcia (szczególnie retrospekcje), a
przede wszystkim niezwykła muzyka (scena wyjścia obłąkanych przy
dźwiękach zagranej w minorowej tonacji kolędy zapadnie mi w pamięć
na bardzo długo) i przede wszystkim klimat. Nie jest to klasyk, ani
arcydzieło, ale solidny, dobry film. Bijący na głowę wszystkie
współczesne tandety.
„Trans” Michaela
Almereydy. No właśnie, propos tandety. Skusił mnie
alternatywny tytuł (Eternal: Kiss of the Mummy – liczyłem na coś
tak złego, że aż dobrego), oraz Christopher Walken w obsadzie (nie
wziąłem pod uwagę ile czasu będzie na ekranie). Cóż...
Alkoholik z żoną jedzie odwiedzić babkę tej drugiej, tymczasem na
miejscu zastają wujka, który próbuje wskrzesić ducha zmarłej
przed laty czarownicy. Pomysł średniawy, wykonanie również,
aktorstwo porażająco kiepskie, logika nie istnieje, a już końcówka
to idiotyzm pierwszej wody. Ratowałem się przewijaniem na
podglądzie.
„Śmierć i
dziewczyna” Romana Polańskiego. Przerobiona na kameralny film
sztuka teatralna opowiadająca o kobiecie, która w gościu
odwiedzającego męża rozpoznaje oprawcę, który w czasach wrogiego
systemu torturował ją i gwałcił. Psychologiczny dramat rozgrywa
się w jednym pomieszczeniu, bowiem zbrodniarz nie przyznaje się do
winy, twierdząc, że doszło do koszmarnej pomyłki, kobieta zaś
nigdy nie widziała swoich katów, a obecnego rozpoznała jedynie po
głosie i zapachu. Znakomite aktorstwo, świetne, ale ciężkie kino,
które stawia kilka ważnych pytań dotyczących nas samych.
Odpowiedzi nie wypadają korzystnie.
KSIĄŻKI:
Trzech Mistrzów, w
trzech nowych odsłonach. Lektury najwyższych lotów? Nie zawsze,
jednak nikt nie zawiódł.
„Doktor Sen”
Stephena Kinga. Głosili, że Mistrz powrócił. Głosili, że to
znowu ON! Ale po pierwsze, dla mnie on nigdzie nie poszedł, a jego
ostatnie dwie książki („Joyland” i „Dallas 69”) podobały
mnie się bardziej niż większość tych kultowych. Po drugie
właśnie, Mistrzem dla mnie również nie jest (już się boję
fanatycznej ekipy stephen.king.pl – widziałem, co potrafią,
hehe), a jedynie znakomitym rzemieślnikiem, którego książki
czytam i kupuję z zapałem godnym większej sprawy (wciąż jednak
brakuje mi siedmiu do kompletu). Koniec końców, zapowiadany jako
kontynuacja „Lśnienia” utwór opowiada historię Danny'ego,
który jako dorosły walczy z alkoholizmem. Dodatkowo staje w obronie
dziewczynki obdarzonej niezwykle silnym darem lśnienia, na którą
polują upiorne istoty żywiące się energią duchową małych
dzieci. King nie pisze złych książek. I ta też jest bardzo dobra.
A jednak odniosłem wrażenie, że fabuła powstała wcześniej, a
potem pojawił się w niej Danny. Nieistotne. King nie zawodzi. Ale i
głowy nie urywa.
„Szczęśliwa
ziemia” Łukasza Orbitowskiego. Do tego Pana również nie
można mieć wątpliwości. Historia małego miasteczka, w którego
podziemiach ukrywa się „coś” co może spełnić życzenia, ale
cena może być za wysoka. Spotkanie z „czymś” odmienia życie
piątki bohaterów. Żeby nie zaspojlerować. Ogólnie brzmi
banalnie, prawda? Nie w przypadku Orbita, który już od pierwszych
zdań wgniata w ziemię warsztatem, miażdży konstrukcją zdań,
mieli spostrzeżeniami i orze trafnymi uwagami dotyczącymi naszej
rzeczywistości. I podobnie jak w przypadku „Tracę ciepło” zbyt
często zagląda w moją przeszłość. Wiem, że przypadkowo. Ale
jednak, żaden autor nie wdziera się tak w psychikę jak Orbitowski
właśnie. Niezwykłość tej powieści polega również na tym, że
trudno ją sklasyfikować gatunkowo. Poetycka przypowieść
filozoficzna z elementami fantastyki i horroru? Być może. Na pewno książka wybitna. Więcej
napiszę przy jakiejś oficjalnej recenzji. Jedna tylko uwaga, wielu
uznaje za najlepszą powieść autora „Święty Wrocław”,
obecnie większość przychyla się „Szczęśliwej Ziemi”. Coś w
tym jest, jednak ja uparcie na pierwszym miejscu wielbię „Tracę
Ciepło”. Nowa powieść, tuż, tuż. Ale jednak druga. Może
sentyment?
„Sezon burz”
Andrzeja Sapkowskiego. No i tu jest dopiero sentyment. I
niespodzianka, że coś takiego się w ogóle pojawiło. Oto Mistrz
fantasy postanowił dopisać brakujące losy Geralta. Brakujące?
Ciężko stwierdzić, bo chronologicznie całość plasuje się
gdzieś przed „Wiedźminem”, ale z drugiej strony jest już po
związku z Yennefer (a więc po „Ostatnim Życzeniu”, a może i
po „Granicy Możliwości”, lub „Okruchu lodu”?). Sapkowski
pewnie wiedział co chce osiągnąć. A napisał po prostu coś, co
czytałem ze świadomością, że jest to na pewno „dla kasy”,
„pod publiczkę”, „a niech mają”, względnie „ech,
tęskniłem za tym skurczybykiem”, ale jednocześnie nie mogłem
pozbyć się wrażenia, że właśnie odbywam podróż sentymentalną
i bawię się po prostu znakomicie. Lata minęły, Geralt i jego
skrupuły nie zmieniły się absolutnie. Tradycyjnie pakuje się w
największe kabały z własnej głupoty, co z kolei wydłuża czas
zmierzający do mniej lub bardziej szczęśliwego zakończenia. Czego
się spodziewałem, to otrzymałem. Inna sprawa, że fantasy mnie się
po prostu przejadło. Niemniej, Wiedźmin, choć myszką czasem
trąci, z honorem straży strzeże. Jak w przypadku Kinga, Sapkowski
nie zawiódł, ale i na kolana nie rzucił. Liczę więc, że to nie
było ostatnie słowo w temacie.
GRY:
Ukończyłem dwa tygodnie
temu „Dead Island”. A więc drugą grę od czasu gdy
uruchomiłem bloga. Wyczyn, prawda? Podobało mnie się bardzo, choć
motyw z bossem na koniec popsuł nieco klimatu. Nie lubię takich
wątków wciskanych na siłę. Chciałem pograć dalej w „Fallouta
2”, ale nie pamiętam już gdzie i po co tam utknąłem,
chciałem rozegrać dodatki do „Wiedźmina” (czar książki
działa, a jakże), ale nie pamiętam już jak w to się grało (ta
mechanika, eliksiry, itp.), a przechodzić od nowa jedynki nie mam
czasu (bo chcieć to bym i chciał). Dlatego gram z dziećmi w
Domino.
Ech, dość bełkotu na dziś. Czas się
wziąć za robotę.
Odbiór, bez odbioru.
Cokolwiek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz