sobota, 16 listopada 2013

Po długiej przerwie trochę klasyki, trochę kiczu i literatury mistrzowskiej deczko

      Czterdzieści pięć
  No to chyba odnotowałem najdłuższą przerwę. Nie liczę jaką, bo matma to moja największa słabość. Gdy słyszę „oblicz” mój mózg się wyłącza.
         Oczywiście, powodem są dzieci, praca zawodowa i najzwyklejsze zmęczenie. Plus listopad. On zawsze źle na mnie działa.
        Chwilowo znajduję się w przedziwnym zawieszeniu, to znaczy wszystkie projekty się rozkręciły i... I nie wiem co. „Pradawne Zło” na pewno dopiero w lutym, „Bóg Horror Ojczyzna 3” nie mam pojęcia. Nie czuję parcia by to skończyć, wciąż za słabo wypromowałem poprzednie dwa, zbyt wiele osób zalega z recenzjami. Nie wyrywam się więc z „trójką”. W kwestii promocji zapraszam jednak do zapoznania się z wywiadem, który przeprowadziła ze mną Paulina Król. Wywiad tutaj.
      Nie mam też czasu by przysiąść do „Wolfenweldu” (na który muszę nanieść poprawki do końca miesiąca). Szczerze, to nawet się za to nie zabrałem...
     Zawieszenie również w świecie muzyki. ACRYBIA jak widać nie wydała wciąż epki, nie wiem czy rzeczywiście to nastąpi. Sytuacja wewnątrz jest taka, że nie wiem co dalej z tym wszystkim, a to jest najgorsze, co może się przytrafić zespołowi. Przynajmniej dla mnie. DAMAGE CASE zdecydowanie za rzadko gra próby. W tym tempie nowy materiał zrobimy za dwa lata. WILCY mieli się ukazać w listopadzie właśnie, ostatecznie jednak będą nagrywane od nowa, w nowym składzie i zadebiutują prawdopodobnie w styczniu. Demo jest, wydawca jest, i tradycyjnie są obsuwy i poślizgi. To oczywiście spowodowało, że zacząłem myśleć nad kolejnym solowym albumem i reaktywowałem swój grind/deathowy projekt sprzed lat 10-ciu. Przygotowujemy się do nagrania epki. Nie znoszę bezczynności muzycznej. Po prostu nie znoszę.
     Literacko już pisałem, dla porządku jedynie zaznaczę, że dzieje się w tym światku sporo, co wielce mnie cieszy, ale jeszcze zbyt wiele zdradzić nie mogę. Na pewno jednak będę wychwalał wkrótce rozmaitych moich kolegów po piórze. Część z nich bawi dziś na kolejnym konwencie grozy. Trzymam kciuki za ich knowania!
        Dla porządku też informuję, że w zeszłym tygodniu opublikowałem dwa opowiadania - „Satellite 15” (moja zabawa z konwencją horror/s-f) i „Kat” (gdzie nieocenioną pomoc zapewnił mi Andrzej Kuczkowski). Nie napiszę dziś gdzie je znajdziecie, bowiem biorą udział w konkursie. Nie chcę uprawiać prywaty, nawet na własnym blogu. Jeśli więc znacie/znajdziecie konkurs – czytajcie wszystko, wybierzcie najlepsze.
     Ja tymczasem przechodzę do tradycyjnego „tapetowania”.

FILMY:
Od arcydzieł, po kicze totalne. Tak określiłbym ostatnie seanse filmowe. Dowód poniżej:


Lokator” Romana Polańskiego. Historia mężczyzny, który wprowadza się do starej kamienicy, do mieszkania, którego poprzednia lokatorka podjęła próbę samobójczą. Fabuła oparta na utworze Rolanda Topora została w mistrzowski sposób uchwycona przez Polańskiego, który stworzył z tego filmu swoiste arcydzieło. Klaustrofobiczny, autentycznie przerażający horror. Dygresja z chwili obecnej. Gdy go oglądałem przed laty, był to po prostu film. Po latach kilkunastu odkrywam, że byłem w życiu lokatorem upierdliwym (baaardzo), jak i tym, któremu wszelkie hałasy przeszkadzają (obecnie). Wniosków z obserwacji notować nie zamierzam.


Dziewiąte Wrota” Romana Polańskiego. Widziałem ten film w dniu premiery w kinie. Nie zachwycił. Parę lat później na DVD potwierdził pierwszą opinię. A teraz, przedziwnym zrządzeniem losu, trafił we właściwy czas. Elegancki, klasyczny horror, w duchu wytwórni Hammer, opowiadający o poszukiwaczu białych kruków wśród książek. Ten elitarny detektyw ma potwierdzić autentyczność jednej z trzech tajemniczych ksiąg, bowiem jej autorem jest sam... Szatan. Polański już nie raz udowodnił, że z tematyką horrorów, także satanistycznych radzi sobie znakomicie. Jak sam powiedział „bo się dobrze sprzedają”. I tak jest w przypadku tego. Świetna rola Johny'ego Depp'a, zmyślne, subtelne i nieefekciarskie kino. 


Dredd 3D” Pete'a Travisa. I kolejne zaskoczenie. Nie oczekiwałem po tym filmie kompletnie nic. Szczególnie po adaptacji ze Sly'em. Ja wiem, że tamta mogła przypaść niektórym do gustu. Niestety, znałem już komiksowy pierwowzór i Dredd w wersji Stallone'a był tylko hollywoodzką szmirą. Tego spodziewałem się i tym razem. No i multum efektów. Efekty, a jakże, znakomite, szczególnie strzelaniny w zwolnionym tempie (skutki nowego narkotyku slow-mo), ukazujące również efekty penetracji pocisków. Ale reszta? Toż to prawdziwy Dredd! Bezlitosny, brutalny i bezkompromisowy gliniarz będący sędzią, ławą przysięgłych i katem w jednym. Świetnie oddany klimat Megapolis, podobnie nastrój alienacji (całość rozgrywa się w jednym budynku - Megablocku opanowanym przez armię arcywrednej Ma. Kto zna i lubi tę komiksową postać na pewno się nie zawiedzie. Może się nawet zachwyci. Inni nie mają szans docenić wirtuozerii 100 procentowej adrenaliny i akcji. Ich strata. Ach, jeszcze Karl Urban jak Dredd. Zaskoczenie, to raz. Dwa, perfekcyjnie oddana postać (i nie ma zdejmowania hełmu, nie ma!!). Trzy, ja chcę sequel.


Epoka Lodowcowa” Chrisa Wedge. Tak, tak. Historia mamuta Mańka, leniwca Sida i tygrysa Diego, którzy przez prehistoryczny, skuty lodem ląd wędrują, by odnaleźć ludzi i oddać im zaginione dziecko należy do moich ulubionych bajek.Ba, przed laty na stancji film ten uzyskał status kultowego i podzielił naszą grupę na wielbicieli Shreka i Ice Age właśnie. Ja pomijam animację, humor, pomysł. Ale kiedy znów oglądałem to teraz z rodziną, nie mogłem się nadziwić, ileż tu naupychano wartościowych treści... A emocjonalny ładunek tu zawarty kopie jeszcze bardziej po latach (właśnie z powodu własnego ojcostwa). Krótko mówiąc, dla mnie klasyk absolutny. 


Epoka Lodowcowa 2” Carlosa Saldahy Druga część opowieści o najdziwniejszym stadzie świata ma wszelkie wady sequela. Wszystko wydaje się być dodane na siłę i jakoś tak od czapy wciśnięte. Oto znana ekipa wędruje dalej, rozeszły się bowiem pogłoski o odwilży, która stopi lodowiec, grożąc zagładą wszystkim bohaterom. Śmieszne to jest, nie powiem. Ale nie broniło się przed laty, teraz też nie działa. Ale córka bawiła się przednio.


Sharktopus” Declana O'Briena. Oooooo! Tak, to jest coś czego nie da się opisać! Zainspirowany przez ostatnie podsumowanie Horror Online (którego efekty widać w poprzednim wpisie) i natchniony miażdżącymi tytułami typu „Sharknado” i „Megashark vs. Gigant Octopus” wyszukałem następną perełkę kiczu totalnego. Co tu pisać? Jaka fabuła?! Rekin, z mackami, oddycha na lądzie. Biega na lądzie. Chodzi po drzewach! I atakuje plażowiczów. Podobała mnie się scena z bungie. Eric Roberts tu gra. Poddałem się w pewnym momencie. Nie zdarzyło mi się to od lat kilku z okładem.


Dinoshark” Kevina O'Neilla Idiotyzmów telewizyjnych ciąg dalszy. Fabuła nie ma znaczenia. Rekin, tym razem skrzyżowany z Tyranozaurem... Mam pisać dalej? Takie filmy się odchorowuje. Ale już szukam następnych „arcydzieł” rekinich mutacji.


Cicha noc, krwawa noc” Theodora Gershuny. Zapomniany horror sprzed lat czterdziestu. W starym, wiktoriańskim domu, w Wigilię, doszło niegdyś do tragedii. Wnuk tragicznie zmarłego właściciela planuje sprzedać posiadłość, rada miasta zaś wyraźnie ma coś do ukrycia. Wkrótce dochodzi do makabrycznych zdarzeń. Całkiem zmyślna fabuła, udane zdjęcia (szczególnie retrospekcje), a przede wszystkim niezwykła muzyka (scena wyjścia obłąkanych przy dźwiękach zagranej w minorowej tonacji kolędy zapadnie mi w pamięć na bardzo długo) i przede wszystkim klimat. Nie jest to klasyk, ani arcydzieło, ale solidny, dobry film. Bijący na głowę wszystkie współczesne tandety.


Trans” Michaela Almereydy. No właśnie, propos tandety. Skusił mnie alternatywny tytuł (Eternal: Kiss of the Mummy – liczyłem na coś tak złego, że aż dobrego), oraz Christopher Walken w obsadzie (nie wziąłem pod uwagę ile czasu będzie na ekranie). Cóż... Alkoholik z żoną jedzie odwiedzić babkę tej drugiej, tymczasem na miejscu zastają wujka, który próbuje wskrzesić ducha zmarłej przed laty czarownicy. Pomysł średniawy, wykonanie również, aktorstwo porażająco kiepskie, logika nie istnieje, a już końcówka to idiotyzm pierwszej wody. Ratowałem się przewijaniem na podglądzie.


Śmierć i dziewczyna” Romana Polańskiego. Przerobiona na kameralny film sztuka teatralna opowiadająca o kobiecie, która w gościu odwiedzającego męża rozpoznaje oprawcę, który w czasach wrogiego systemu torturował ją i gwałcił. Psychologiczny dramat rozgrywa się w jednym pomieszczeniu, bowiem zbrodniarz nie przyznaje się do winy, twierdząc, że doszło do koszmarnej pomyłki, kobieta zaś nigdy nie widziała swoich katów, a obecnego rozpoznała jedynie po głosie i zapachu. Znakomite aktorstwo, świetne, ale ciężkie kino, które stawia kilka ważnych pytań dotyczących nas samych. Odpowiedzi nie wypadają korzystnie.


KSIĄŻKI:
Trzech Mistrzów, w trzech nowych odsłonach. Lektury najwyższych lotów? Nie zawsze, jednak nikt nie zawiódł. 


Doktor Sen” Stephena Kinga. Głosili, że Mistrz powrócił. Głosili, że to znowu ON! Ale po pierwsze, dla mnie on nigdzie nie poszedł, a jego ostatnie dwie książki („Joyland” i „Dallas 69”) podobały mnie się bardziej niż większość tych kultowych. Po drugie właśnie, Mistrzem dla mnie również nie jest (już się boję fanatycznej ekipy stephen.king.pl – widziałem, co potrafią, hehe), a jedynie znakomitym rzemieślnikiem, którego książki czytam i kupuję z zapałem godnym większej sprawy (wciąż jednak brakuje mi siedmiu do kompletu). Koniec końców, zapowiadany jako kontynuacja „Lśnienia” utwór opowiada historię Danny'ego, który jako dorosły walczy z alkoholizmem. Dodatkowo staje w obronie dziewczynki obdarzonej niezwykle silnym darem lśnienia, na którą polują upiorne istoty żywiące się energią duchową małych dzieci. King nie pisze złych książek. I ta też jest bardzo dobra. A jednak odniosłem wrażenie, że fabuła powstała wcześniej, a potem pojawił się w niej Danny. Nieistotne. King nie zawodzi. Ale i głowy nie urywa.



Szczęśliwa ziemia” Łukasza Orbitowskiego. Do tego Pana również nie można mieć wątpliwości. Historia małego miasteczka, w którego podziemiach ukrywa się „coś” co może spełnić życzenia, ale cena może być za wysoka. Spotkanie z „czymś” odmienia życie piątki bohaterów. Żeby nie zaspojlerować. Ogólnie brzmi banalnie, prawda? Nie w przypadku Orbita, który już od pierwszych zdań wgniata w ziemię warsztatem, miażdży konstrukcją zdań, mieli spostrzeżeniami i orze trafnymi uwagami dotyczącymi naszej rzeczywistości. I podobnie jak w przypadku „Tracę ciepło” zbyt często zagląda w moją przeszłość. Wiem, że przypadkowo. Ale jednak, żaden autor nie wdziera się tak w psychikę jak Orbitowski właśnie. Niezwykłość tej powieści polega również na tym, że trudno ją sklasyfikować gatunkowo. Poetycka przypowieść filozoficzna z elementami fantastyki i horroru? Być może. Na pewno książka wybitna. Więcej napiszę przy jakiejś oficjalnej recenzji. Jedna tylko uwaga, wielu uznaje za najlepszą powieść autora „Święty Wrocław”, obecnie większość przychyla się „Szczęśliwej Ziemi”. Coś w tym jest, jednak ja uparcie na pierwszym miejscu wielbię „Tracę Ciepło”. Nowa powieść, tuż, tuż. Ale jednak druga. Może sentyment? 


Sezon burz” Andrzeja Sapkowskiego. No i tu jest dopiero sentyment. I niespodzianka, że coś takiego się w ogóle pojawiło. Oto Mistrz fantasy postanowił dopisać brakujące losy Geralta. Brakujące? Ciężko stwierdzić, bo chronologicznie całość plasuje się gdzieś przed „Wiedźminem”, ale z drugiej strony jest już po związku z Yennefer (a więc po „Ostatnim Życzeniu”, a może i po „Granicy Możliwości”, lub „Okruchu lodu”?). Sapkowski pewnie wiedział co chce osiągnąć. A napisał po prostu coś, co czytałem ze świadomością, że jest to na pewno „dla kasy”, „pod publiczkę”, „a niech mają”, względnie „ech, tęskniłem za tym skurczybykiem”, ale jednocześnie nie mogłem pozbyć się wrażenia, że właśnie odbywam podróż sentymentalną i bawię się po prostu znakomicie. Lata minęły, Geralt i jego skrupuły nie zmieniły się absolutnie. Tradycyjnie pakuje się w największe kabały z własnej głupoty, co z kolei wydłuża czas zmierzający do mniej lub bardziej szczęśliwego zakończenia. Czego się spodziewałem, to otrzymałem. Inna sprawa, że fantasy mnie się po prostu przejadło. Niemniej, Wiedźmin, choć myszką czasem trąci, z honorem straży strzeże. Jak w przypadku Kinga, Sapkowski nie zawiódł, ale i na kolana nie rzucił. Liczę więc, że to nie było ostatnie słowo w temacie.

GRY:
Ukończyłem dwa tygodnie temu „Dead Island”. A więc drugą grę od czasu gdy uruchomiłem bloga. Wyczyn, prawda? Podobało mnie się bardzo, choć motyw z bossem na koniec popsuł nieco klimatu. Nie lubię takich wątków wciskanych na siłę. Chciałem pograć dalej w „Fallouta 2”, ale nie pamiętam już gdzie i po co tam utknąłem, chciałem rozegrać dodatki do „Wiedźmina” (czar książki działa, a jakże), ale nie pamiętam już jak w to się grało (ta mechanika, eliksiry, itp.), a przechodzić od nowa jedynki nie mam czasu (bo chcieć to bym i chciał). Dlatego gram z dziećmi w Domino.

Ech, dość bełkotu na dziś. Czas się wziąć za robotę.
Odbiór, bez odbioru.
Cokolwiek.
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz