O ile poprzedni post był anty-autopromocyjny, to później popromowałem się na tyle, że pewnie wszyscy moi znajomi na "fejsie" mieli mnie dość. Albo po prostu przypomnieli sobie, że widnieję wśród ich znajomych. Nieistotne, bowiem nie potrafię się odnaleźć w tego typu lansie, dlatego znów trochę zamilkłem i autopromocji tym razem nie będę tu uprawiał jeszcze bardziej. Depresja i zwątpienia ogólne osiągają przedziwne rozmiary i zachodzą na rozmaite dziedziny życia, dlatego, nie licząc obowiązków zawodowych i rodzinnych, głównie się "bondowałem" w celach relaksacyjnych i ogólnie filmów obejrzałem zatrzęsienie. Dlatego nic nowego tu dziś nie napiszę, na "fejsie" się nie wspomnę, ot, zapis by utrzymać jakieś tempo tej nieregularnej pisaniny bez celu.
Na tapecie:
FILMY:
"Szpieg, który mnie kochał" Lewis Gilbert. Bond tym razem mierzy się z szaleńcem próbującym stworzyć podwodną utopię po uprzednim zlikwidowaniu ludzkości. Łączy siły z radzieckim wywiadem pod postacią major Anji Amasowej i wszyscy wiemy jak to się skończy i dla szaleńca i dla Anji. Poza tym Bond udaje Laurenca z Arabii, gania się z Jawsem, ponad dwumetrowym olbrzymem o stalowych zębach i sypie na lewo i prawo żarcikami dając do zrozumienia, że nic tu nie jest na poważnie. I nie sposób mu nie wierzyć. Konwencja się przyjęła, ale trochę szkoda, bo opowiadanie o tym tytule mogłoby posłużyć za naprawdę dobry i mocny film. A tak, mamy bajeczkę, która zmieniła oblicze 007 z super-agenta na błazna-komedianta.
"Moonraker" Lewis Gilbert. Mój rówieśnik i czwarty Bond z Rogerem Moorem, który ostatecznie pożegnał się z poważną konwencją filmu sensacyjno-szpiegowskiego na humorystyczno-gadżeciarskie kuriozum. Z powieści, na motywach której został oparty film został tylko tytuł i główny przeciwnik Bonda, reszta to już komediowa jazda bez trzymanki, bo Moore na fali popularności westernów i kina s-f pomyka konno w ponczo po prerii do motywu z "Siedmiu wspaniałych" i toczy bitwę w przestrzeni kosmicznej. Do tego dochodzi Jaws - przeciwnik z poprzedniej części - niezniszczalny brutal o stalowych zębach, który wprowadza jeszcze więcej humoru w tę dziwaczną odsłonę przygód 007. Najdziwniejsze jednak, że w odróżnieniu od "Człowieka ze złotym pistoletem" to wszystko spełnia się rewelacyjnie jako niezobowiązujące widowisko w stylu "zabili go i uciekł".
"Tylko dla twoich oczu" John Glen. Dwunasty 007, piąty raz Roger Moore i pierwszy raz John Glen na stołku reżysera. Cała afera dotyczy ściśle tajnego urządzenia ATC, a z opowiadania, od którego wzięła tytuł zaczerpnęła tylko scenę vendetty. Sam film ani nie nuży, ani nie bawi, zasadniczo nie ma w nim nic, co zostawałoby w pamięci na dłużej. Jeden z niewielu Bondów, którego czas naprawdę nie oszczędził - podobnie jak Rogera w roli 007.
"Ośmiorniczka" John Glen. Mimo upływu lat, Roger Moore wciąż stoi na straży światowego porządku i wraz z Maud Adams (która już zginęła w "Człowieku ze złotym pistoletem") jako tytułowa bohaterka powstrzymuje nadgorliwego generała radzieckiego przed wywołaniem trzeciej wojny światowej. Oczywiście z opowiadaniem o tym tytule nie ma to wspólnego nic (poza nazwiskiem bohaterki), a całość to jeden wielki fajerwerk i 007 w stroju klauna. Miłe patrzydło.
"Zabójczy widok" John Glen. Tu już jest ciężko. Prawie sześćdziesięcioletni Roger Moore, który uwodzi kobiety jeszcze szybciej i liczniej niż zwykle, a do tego jeszcze odważniej i mniej wiarygodnie poczyna sobie z przeciwnikami. Sprawy nie ratuje Christopher Walken, gwoździem do trumny jest Grace Jones, która autentycznie mnie przeraża swoim wyglądem. Jedyny Bond, którego widziałem tylko dwa razy i nie wiem, czy się kiedyś skuszę na więcej.
"W obliczu śmierci" John Glen. Cóż za odświeżająca odmiana. Timothy Dalton pozostaje dla mnie najbardziej niedocenionym odtwórcą roli 007, ba, nawet jednym z najbardziej niedocenionych aktorów. Jego Bond jest ostry i brutalny, a przede wszystkim poważny w odróżnieniu od komediowego Moore'a. Z opowiadania znów mamy tylko pierwszą scenę i tytuł, a całość momentami zapowiada "Rambo III" (który będzie miał premierę rok później), niemniej to solidne i dobre bond-kino.
"I love you Phillip Morris" John Requa i Glen Ficarra. Przypadkiem kupiony film, bośmy z żoną pomyśleli, a obejrzyjmy sobie coś z "Karejem" na wieczór. Wygląd panów na okładce przestrzegał, ale film był w koszu po 9 zeta, więc tragedii nie było. O czym więc? Oparta na faktach historia jednego z najczęściej uciekających więźniów w stanie Teksas. A przede wszystkim wielkiego geja, który potrafił uczynić wszystko dla miłości swego życia, poznanego właśnie w więzieniu Phillipa Morrisa. W rolach głównych Jim Carrey i Ewan McGregor, którzy stworzyli wyjątkowe i odważne kreacje. Ostrzegam! To NIE JEST komedia. I to nie jest film dla homofobów. I nie podobał mnie się. Chcę moje 9 zeta...
KSIĄŻKA:
"Twierdza" F. Paul Wilson. Trudno w to uwierzyć, ale to kolejna lektura, która umknęła mi w cudownych latach 90-tych. Przez kolejne lat dwadzieścia obrosła taką legendą, że oczekiwania wobec niej miałem przeogromne. I oczywiście, rzeczywistość im nie sprostała. Fakt, przez lata słyszałem, że jest to świetny horror rozgrywający się w trakcie II wojny światowej. Ale dlaczego wszystkiego domyśliłem się po pierwszych 40-stu stronach? Włącznie z finałem? No i tak trudno domyślić się o co chodzi gdy ktoś morduje żołnierzy, a akcja toczy się w Rumunii? Kolejna książka przeczytana zbyt późno.
Tyle na dziś.
W zasadzie bez odbioru.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz