wtorek, 7 stycznia 2014

Radical Radecki - the best of 2013

Czterdzieści osiem.
Radical Radecki, względnie Radical Luke. 
Pośród kilku, przedziwnych czasem, przydomków jakie otrzymałem w poprzednim roku, ten niewątpliwie był dla mnie najważniejszy i najmilszy memu sercu. Powodem jest fakt, że przyznał mi go żartobliwie Mort Castle i od jakiegoś czasu w każdym mailu i wiadomości tytułuje mnie właśnie w ten sposób. Wiem, to już egocentryzm, ale dla mnie przezwisko nadane przez pisarza tej rangi znaczy więcej niż wszelkiego rodzaju nagrody. Dlatego napawam się...
I jeszcze się napawam chwil parę.
Wolno mi, zwłaszcza, że mam dowód koronny ;)


Koniec napawania.
Tym samym dotarłem do momentu, w którym miałem podsumować rok ubiegły. Mój kuzyn swego czasu (ten od grafik, malarstwa i okładek ACRYBII, wspominałem kiedyś o nim?), przy podobnej okazji zwykł dzielić rok na pracę, pasję i sztukę. Inny znajomy z kolei postawił pomiędzy nimi znak równości. Ja ominę je wszystkie w ogóle, bowiem jak mnie się wiodło, wie każdy kto do tego bloga trafił. Nie będę też roztrząsał staroci, które przez lata na okrągło oglądam/czytam/słucham, bowiem moje zapędy mamoniowe też nie są tajemnicą.

Patrząc więc całkowicie subiektywnie, cierpiąc również na swoistą „niepamięć”, stwierdzam, że rok 2013 przyniósł w następujących dziedzinach:

MUZYKA:
Absolutnie nic. Nie pojawił się żaden zespół, który by wyrzucił mnie z kapci, nie odkryłem też nic szczególnie powalającego z kapel już powszechnie znanych. Gdybym miał wskazać album roku, nie znalazłbym żadnego. Fakt, że DEICIDE, MY DYING BRIDE, czy kilka innych formacji wzorowo odrobiło lekcje i nagrało solidne płyty, za które nie chcę zwrotu pieniędzy nie powoduje, żebym uznał je za przełomowe czy wybitne. Bardzo spodobał mi się debiut DRILLERA i... to chyba wszystko. Jest jeszcze ULVER, który wreszcie powrócił do klimatów, za które ich najbardziej ceniłem. Niemniej płyty nie zgłębiłem na tyle by się szczególnie wypowiadać. Koncertowo zaś najwyżej cenię tegoroczny Seven Festival i występy TIAMAT, a przede wszystkim MY DYING BRIDE. Nic dziwnego, prawda?


FILM:
„Django” Quentina Tarantino. Uwielbiam westerny, uwielbiam tarantinowskie zabawy z konwencją. Oczywistą oczywistością jest polubienie tego filmu, który spełnia te wymogi. Inna sprawa, że z tegorocznych filmów widziałem poza tym tylko „Człowieka ze stali” (bardzo dobry) i „Wolverine” (dobry). Jak widać, ominęło mnie bardzo dużo. Nie żałuję. Nawet Polańskiego.



KSIĄŻKA:
„Ciemno prawie noc” Joanny Bator. Zaskoczenie kompletne, bowiem to, że Łukasz Orbitowski ze swoją „Szczęśliwą ziemią” pokazał po raz kolejny, że coraz bardziej odszedł od horroru i fantastyki, a pewnie zasiada w mainstreamie, to nic dziwnego. Spodziewałem się po nim wybitnej książki i taką dostałem. Ale nie spodziewałem się, że w głównym nurcie znajdzie się tak znakomita powieść i to tak drastyczna i przerażająca momentami. Zwracam też szczególną uwagę na „New Moon on the Water” Morta Castle (wielka niespodzianka, prawda?) oraz na „Joyland” Stephena Kinga. „Doktor Sen” tegoż na poziomie, ale za podium. Ach, i jeszcze „Skazaniec” Krzysztofa Spadło i „Listy i Eseje” H.P. Lovecrafta. Jak się tak zastanowić, literacko to był dobry rok.


No i tyle.

A na tapecie mamoniowo:


KSIĄŻKA:


„Szatańskie włosy” Grahama Mastertona. Klasyczny horror klasy B, tak naciągany i tak durnowaty momentami, że aż przezabawny. Nic tu się nie trzyma kupy, logika jest po prostu figurą retoryczną, niemniej odstresowałem się bardzo przyjemnie przy tych stu-kilkudziesięciu stronach. Polecić mogę jedynie prawdziwym hard-corowcom.


FILM:


„Ja, Robot” Alexa Proyasa. Zupełnie przypadkiem odświeżyliśmy z żoną tę zabawną adaptację Asimova. Muszę przyznać, że mimo upływu lat, wymowa wciąż pozostaje intrygująca, a roboty dziecinne i zabawne. Koniec końców jednak, jest to solidne, choć jedynie rozrywkowe kino s-f.


„Żony ze Stepford” Franka Oza. Znów klasyka science-fiction, tym razem, niestety, w wydaniu komediowym. Pamiętam oryginalną ekranizację, która była przerażająca. Pamiętam książkę, która wprawiała w bardzo ponury nastrój. Tutaj mamy do czynienia z błahą i relaksacyjną historyjką. Gdy oglądałem to kilka lat temu, byłem srodze rozczarowany. Teraz bawiłem się całkiem nieźle, odmóżdżacz pierwszej klasy. Nabrałem jednak ochoty na powrót do klasycznej, horrorowej wersji. I filmu i książki.



„Fargo” braci Cohen. Co tu pisać. To arcydzieło. Oglądałem to ostatni raz kilkanaście lat temu. Potem kupiłem film przy jakiejś okazji i tak czekał na półce na swój czas. Wczoraj obejrzeliśmy z żoną w niemym zachwycie niemalże. Absolutnie rewelacyjna czarna komedia, której czas się nie ima. Brawurowe kreacje aktorskie, mistrzowski scenariusz, kapitalna muzyka, klimat i te zdjęcia! I jeszcze raz aktorzy. Rzadko kiedy spotyka się takie natężenie talentu i perfekcji jak w tym przypadku. Nagrodzona Oskarem Frances McDormand przypomina mi tu czasem żeńską wersję Colombo, ale już pierdołowatość i perfidia Williama Hall Macy'ego jako Jerry'ego nie ma odnośnika. Mistrzostwo! Absolutnie rewelacyjny i Steven Buscemi, którego twarzy nie da się zapomnieć, choć tutaj zbyt przypomina mi swoją kreacją postać pana Brązowego ze „Wściekłych psów” wiadomo kogo. No i wreszcie Peter Stormare, słynny blondyn z Fargo. Wybitny aktor, o niewiarygodnym warsztacie i przygotowaniu zawodowym, który tutaj gra w zasadzie tylko twarzą i spojrzeniem. Ale tak, że się tego nie zapomni. Kiedy obejrzałem ten film lat temu naście uznałem go za jeden z najlepszych jakie nakręcono. Minęły lata i podtrzymuję opinię.
Tyle na dziś.
Bez odbioru/odbiór/whatever

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz