Czterdzieści osiem.
Radical Radecki, względnie Radical Luke.
Pośród kilku,
przedziwnych czasem, przydomków jakie otrzymałem w poprzednim roku,
ten niewątpliwie był dla mnie najważniejszy i najmilszy memu
sercu. Powodem jest fakt, że przyznał mi go żartobliwie Mort
Castle i od jakiegoś czasu w każdym mailu i wiadomości tytułuje
mnie właśnie w ten sposób. Wiem, to już egocentryzm, ale dla mnie
przezwisko nadane przez pisarza tej rangi znaczy więcej niż
wszelkiego rodzaju nagrody. Dlatego napawam się...
I jeszcze się napawam
chwil parę.
Wolno mi, zwłaszcza, że
mam dowód koronny ;)
Koniec napawania.
Tym samym dotarłem do
momentu, w którym miałem podsumować rok ubiegły. Mój kuzyn swego
czasu (ten od grafik, malarstwa i okładek ACRYBII, wspominałem
kiedyś o nim?), przy podobnej okazji zwykł dzielić rok na pracę,
pasję i sztukę. Inny znajomy z kolei postawił pomiędzy nimi znak
równości. Ja ominę je wszystkie w ogóle, bowiem jak mnie się
wiodło, wie każdy kto do tego bloga trafił. Nie będę też
roztrząsał staroci, które przez lata na okrągło
oglądam/czytam/słucham, bowiem moje zapędy mamoniowe też nie są
tajemnicą.
Patrząc więc całkowicie
subiektywnie, cierpiąc również na swoistą „niepamięć”,
stwierdzam, że rok 2013 przyniósł w następujących dziedzinach:
MUZYKA:
Absolutnie nic. Nie
pojawił się żaden zespół, który by wyrzucił mnie z kapci, nie
odkryłem też nic szczególnie powalającego z kapel już
powszechnie znanych. Gdybym miał wskazać album roku, nie znalazłbym
żadnego. Fakt, że DEICIDE, MY DYING BRIDE, czy kilka innych
formacji wzorowo odrobiło lekcje i nagrało solidne płyty, za które
nie chcę zwrotu pieniędzy nie powoduje, żebym uznał je za
przełomowe czy wybitne. Bardzo spodobał mi się debiut DRILLERA
i... to chyba wszystko. Jest jeszcze ULVER, który wreszcie powrócił
do klimatów, za które ich najbardziej ceniłem. Niemniej płyty nie
zgłębiłem na tyle by się szczególnie wypowiadać. Koncertowo zaś
najwyżej cenię tegoroczny Seven Festival i występy TIAMAT, a
przede wszystkim MY DYING BRIDE. Nic dziwnego, prawda?
FILM:
„Django” Quentina
Tarantino. Uwielbiam westerny, uwielbiam tarantinowskie zabawy z
konwencją. Oczywistą oczywistością jest polubienie tego filmu,
który spełnia te wymogi. Inna sprawa, że z tegorocznych filmów
widziałem poza tym tylko „Człowieka ze stali” (bardzo dobry) i
„Wolverine” (dobry). Jak widać, ominęło mnie bardzo dużo. Nie
żałuję. Nawet Polańskiego.
KSIĄŻKA:
„Ciemno prawie noc”
Joanny Bator. Zaskoczenie kompletne, bowiem to, że Łukasz
Orbitowski ze swoją „Szczęśliwą ziemią” pokazał po raz
kolejny, że coraz bardziej odszedł od horroru i fantastyki, a
pewnie zasiada w mainstreamie, to nic dziwnego. Spodziewałem się po
nim wybitnej książki i taką dostałem. Ale nie spodziewałem się,
że w głównym nurcie znajdzie się tak znakomita powieść i to tak
drastyczna i przerażająca momentami. Zwracam też szczególną
uwagę na „New Moon on the Water” Morta Castle (wielka
niespodzianka, prawda?) oraz na „Joyland” Stephena Kinga. „Doktor
Sen” tegoż na poziomie, ale za podium. Ach, i jeszcze „Skazaniec”
Krzysztofa Spadło i „Listy i Eseje” H.P. Lovecrafta. Jak się
tak zastanowić, literacko to był dobry rok.
No i tyle.
A na tapecie mamoniowo:
KSIĄŻKA:
„Szatańskie włosy”
Grahama Mastertona. Klasyczny horror klasy B, tak naciągany i tak
durnowaty momentami, że aż przezabawny. Nic tu się nie trzyma
kupy, logika jest po prostu figurą retoryczną, niemniej
odstresowałem się bardzo przyjemnie przy tych stu-kilkudziesięciu
stronach. Polecić mogę jedynie prawdziwym hard-corowcom.
FILM:
„Ja, Robot” Alexa Proyasa. Zupełnie
przypadkiem odświeżyliśmy z żoną tę zabawną adaptację
Asimova. Muszę przyznać, że mimo upływu lat, wymowa wciąż
pozostaje intrygująca, a roboty dziecinne i zabawne. Koniec końców
jednak, jest to solidne, choć jedynie rozrywkowe kino s-f.
„Żony ze Stepford” Franka Oza.
Znów klasyka science-fiction, tym razem, niestety, w wydaniu
komediowym. Pamiętam oryginalną ekranizację, która była
przerażająca. Pamiętam książkę, która wprawiała w bardzo
ponury nastrój. Tutaj mamy do czynienia z błahą i relaksacyjną
historyjką. Gdy oglądałem to kilka lat temu, byłem srodze
rozczarowany. Teraz bawiłem się całkiem nieźle, odmóżdżacz
pierwszej klasy. Nabrałem jednak ochoty na powrót do klasycznej,
horrorowej wersji. I filmu i książki.
„Fargo” braci Cohen.
Co tu pisać. To arcydzieło. Oglądałem to ostatni raz kilkanaście
lat temu. Potem kupiłem film przy jakiejś okazji i tak czekał na
półce na swój czas. Wczoraj obejrzeliśmy z żoną w niemym
zachwycie niemalże. Absolutnie rewelacyjna czarna komedia, której
czas się nie ima. Brawurowe kreacje aktorskie, mistrzowski
scenariusz, kapitalna muzyka, klimat i te zdjęcia! I jeszcze raz
aktorzy. Rzadko kiedy spotyka się takie natężenie talentu i
perfekcji jak w tym przypadku. Nagrodzona Oskarem Frances McDormand
przypomina mi tu czasem żeńską wersję Colombo, ale już
pierdołowatość i perfidia Williama Hall Macy'ego jako Jerry'ego
nie ma odnośnika. Mistrzostwo! Absolutnie rewelacyjny i Steven
Buscemi, którego twarzy nie da się zapomnieć, choć tutaj zbyt
przypomina mi swoją kreacją postać pana Brązowego ze „Wściekłych
psów” wiadomo kogo. No i wreszcie Peter Stormare, słynny blondyn
z Fargo. Wybitny aktor, o niewiarygodnym warsztacie i przygotowaniu
zawodowym, który tutaj gra w zasadzie tylko twarzą i spojrzeniem.
Ale tak, że się tego nie zapomni. Kiedy obejrzałem ten film lat
temu naście uznałem go za jeden z najlepszych jakie nakręcono.
Minęły lata i podtrzymuję opinię.
Tyle na dziś.
Bez odbioru/odbiór/whatever
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz