UPADEK GUBERNATORA cz.1
Robert Kirkman i Jay Bonansinga
Wydawnictwo SQN
stron 246
5/6
Seria „The Walking
Dead” przysporzyła setki tysięcy fanów zombie na całym świecie.
I chociaż wielu upatruje w tym wielkiego boomu na żywe trupy, to
niżej podpisany należy do tej grupy maniaków, którzy fenomenowi
zombie uległy znacznie wcześniej za sprawą filmów George'a Romero
i Lucio Fulciego, a następnie całej rzeszy jego epigonów.
Spędziłem radosne lata w redakcji Zombie Zone, sam wypuściłem
żywe trupy na Polskę w kilku własnych opowiadaniach, a do dziś
notorycznie czytam, oglądam i gram we wszystko, gdzie temat zombie
się pojawia. I tutaj paradoks. Mimo wręcz fanatycznego
zainteresowania tematem, nie uległem modzie „The Walking Dead”.
Przeczytałem tylko dwa tomy komiksu, i chociaż bardzo mnie
zainteresował, jego dostępność i cena uniemożliwiły mi jego
cykliczne czytanie. Serial znudził mnie (tak, tak! Znudził!) po
trzecim odcinku bijąc na głowę wiele innych nielogicznych filmów
o zombiakach udowadniając, jak można rozdmuchać dobrą fabułę,
żeby ciągnęła się jak najdłużej, nieważne, że kosztem
atrakcyjności. „The Walking Dead” dla mnie to przede wszystkim
książki, których trzeci tom niedawno wylądował w księgarniach.
Fakt, że nie uległem
modzie na serial i komiks, nie znaczy, że nie orientuję się w
ogóle w uniwersum Żywych Trupów. Postać Gubernatora jest tak
interesująca, że nie sposób przejść obok niej obojętnie. Nic
więc dziwnego, że powieść „Narodziny Gubernatora” okazała
się strzałem w dziesiątkę i wspaniale opisała historię
powstania tej postaci, jednocześnie bardzo dobrze motywując ją
psychologicznie. „Droga do Woodbury” wprowadziła nową postać,
Lilly Caul, a wydany obecnie „Upadek Gubernatora” łączy
historię tych dwóch postaci i tytułem zdradza zakończenie. Można
utyskiwać na rozciąganie niepotrzebnie akcji, kumulację
przymiotników i nachalne wręcz opisy. Ale właśnie to buduje
klimat tego uniwersum i wytwarza specyficzną aurę
postapokaliptycznego świata po wybuchu plagi zombie. Przeplatanie
się wątków Lilly i Blake'a urozmaica lekturę, bowiem wątki z
dziewczyną są jakby przebłyskami światła w tym ponurym świecie,
szczególnie w mroku, który gęstnieje coraz bardziej wraz z
postępującym szaleństwem Gubernatora. Chociaż sam bardziej
interesowałem się nakręcającą spiralą obłędu Blake'a niż
rodzącym się romansem Lilly, to jednak stwierdzam, że brak tego
drugiego znacznie spłyciłby książkę, a już na pewno nie
uderzyłby tak mocno finałem.
Finał to już eskalacja
przemocy i uczta dla miłośników gore, które co wrażliwszych może
przyprawić o obrzydzenie. Autorzy przez całą książkę nie
unikają krwawych, drastycznych opisów, z pieczołowitością i
najdrobniejszymi detalami opisując wszelkie walki z truposzami, jak
ich szczegółowy wygląd, wraz ze stopniem rozkładu. Mimo to, w
finale udaje im się wzbić na szczyty, które może nie sięgają
zenitu zastrzeżonego dla horroru ekstremalnego, ale próżno szukać
równie brutalnych scen w innej mainstremowej (bądź co bądź)
książce. Przetykanie krwawych i ponurych scen wątkami Lilly
pozwala wziąć co chwilę oddech przed ponownym zanurzeniem się w
postapokaliptyczny świat, gdzie wszelkie ludzkie wartości zdają
się być równie martwe co większość społeczeństwa.
Wszelkie narzekania na
tego typu literaturę można więc wrzucić do kosza, kto nie rozumie
i nie docenia tej książki, nie rozumie fenomenu zombie, a już na
pewno nie ma pojęcia o co naprawdę chodziło choćby w pierwszej
trylogii Romero. „The Walking Dead” to na pewno znakomity
odpowiednik tych filmów w świecie literackim i na pewno najlepszy
cykl o zombie wśród książek. Przynajmniej do tej pory.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz