środa, 24 września 2014

Większe recenzje - VADER: WOJNA TOTALNA - Jarek Szubrycht

VADER: WOJNA TOTALNA
Jarek Szubrycht
Wydawnictwo SQN
stron: 429
5/6

Vader to grupa zasłużona dla gatunku na całym świecie. W zasadzie dziw bierze, że do tej pory nikt jeszcze nie pokusił się o oficjalny cover (albo coś przegapiłem), nie mówiąc już o tribute albumie... W ciągu trzydziestu lat działalności nagrali kilkanaście płyt, jako pierwsi zarzucili rynek popularnymi dziś „epkami”, przetarli na zachodzie szlaki innym metalowym potęgom z kraju, stając się jednocześnie synonimem tytanicznej pracy, wysokiej jakości i ciężko wypracowanego sukcesu. Ta biografia, pióra samego Jarka Szybrychta (o moim uwielbieniu do twórczości tego pana już wielokrotnie wspominałem) była wyczekiwana przez fanów już od kilku lat. Kiedy kilka miesięcy temu rozmawiałem z Jarkiem na temat ostatniego albumu Lux Occulty, pytałem przy okazji, kiedy wreszcie będziemy mogli trzymać ją w rękach. Wymijająco powiedział, że już niedługo. Słowo zostało dotrzymane, a ja wreszcie mogłem zgłębić historię nie tylko Vadera i Petera-Generała, ale i metalu w Polsce. Spodziewałem się wiele, ale i tak zostałem w kilku momentach zaskoczony.

„Vader: Wojna Totalna” to utwór niezwykle emocjonalny. Nie chodzi tu tylko o opis historii zespołu, który jest tak naprawdę dzieckiem jednego człowieka, dziełem jego życia, mozolnie zbudowanym przez lata pracy i wyrzeczeń. Sukces nie przyszedł sam, często trzeba było płacić za niego wysoką cenę. I Peter, w niektórych momentach, nie kryje swoich emocji, nawet wspominając wydarzenia sprzed kilku dekad. Ale emocje kipią też z drugiej strony. Jarek Szubrycht to nie tylko znakomity dziennikarz muzyczny. Nie tylko muzyk, który dzielił kiedyś scenę z Vaderem koncertując wraz z Lux Occultą. To także fan zespołu, przesiąknięty metalem od stóp do głów. I choć widać, że stara się być przede wszystkim obiektywnym obserwatorem, nie sposób nie dostrzec ogromu szacunku i sympatii jaka bije z każdego akapitu. Nie jest to w żadnym wypadku zarzut. Vader otrzymał bowiem biografię na jaką zasłużył, opisującą karierę zespołu, nie skandale pojedynczych osób, historię grupy budowaną ciężką pracą, nie barwnymi tabloidami i telewizyjnymi programami. Proszę mnie źle nie zrozumieć. Cieszyłem się, gdy Nergal był w „Voice of Poland”, a Titus w „Bitwie na głosy”. Chociaż nie widziałem żadnego odcinka tego drugiego, wiem że i pan Darski i pan Pukacki to urodzeni showmeni, nie tylko na scenie, ale i poza nią. Natomiast Petera pamiętałem od zawsze (z wywiadów, oczywiście) jako człowieka spokojnego, ułożonego i skromnego, który dopiero na scenie przeradzał się w dziką bestię. I taka jest właśnie ta książka. Mądra spokojem, gdy opisuje czasy dla współczesnej młodzieży niepojęte, jakimi były lata 80-te w komunistycznej Polsce. I silna szacunkiem, gdy przedstawia burzliwe losy licznych roszad w szeregach formacji. 

     Z przerażeniem wręcz czytałem o trudnych początkach i walce o zaistnienie, jednocześnie poznając początki rodzimej sceny i podziemia, (którego losy śledziłem wcześniej w „Jaskini hałasu” Wojciecha Lisa i Tomasza Godlewskiego) do którego sam próbowałem wkroczyć w pierwszej połowie lat 90-tych. Również pamiętam wykuwanie na pamięć dyskografii i składów poszczególnych grup, w nadziei, że ocalę znaczki przed starszymi kolegami. Jak każdy, pamiętam utarczki ze skinhedami i dziś już się śmieję z tego jak moi późniejsi kumple chcieli mi spuścić łomot za to, że noszę na przemian koszulkę Acid Drinkers i Mayhem. Nie ma co ukrywać, że życie metalowca nie należało kiedyś do łatwych, ale to co się działo w początkach kariery Vadera uświadomiło mi, że miałem szczęście i żyłem w naprawdę spokojnych czasach. I lekkich. Smaczku w tych opowieściach dodają wspomnienia rozmaitych edytorów i twórców zinów, rodzących się wytwórni, czy muzyków innych zespołów, czyli ludzi tworzących naszą scenę od podstaw, Mariusza Kmiołka, ale też i członków pierwszego składu Vadera. Część splendoru jednak znów ukradł Jarek Szubrycht, który w charakterystyczny dla siebie sposób opisał swoją pierwszą wyprawę na koncert Vadera, porównując ją do wędrówki Froda do Mordoru, rozbrajając mnie tym całkowicie.
             W początkowych rozdziałach wstrząsnął mną jednak najbardziej list współzałożyciela Vadera, Zbigniewa Wróblewskiego, jaki napisał on do Petera, by przywołać go do porządku, gdy ten ponad zespół zaczął przedkładać dziewczęce wdzięki i wolność osobistą. Zrozumiałem przy okazji, czemu mnie się nie udało kilka razy w osiągnąć czegoś w muzyce. Otaczałem się niewłaściwymi ludźmi, którym na graniu tak naprawdę nie zależało, sam również w kilku momentach wybrałem co innego, psując swoją współpracę z innymi. Słowa napisane do Petera prawie trzydzieści lat temu pozostają aktualne do dziś dla każdego, kto poważnie myśli o graniu. Wciąż zmuszają do zastanowienia i uczą pokory. Bo ilu jest takich, co, oczywiście, chcą grać w zespole, ale czy zdają sobie sprawę z tego, że jest to tak naprawdę ciężka, niekończąca się praca? Nauka pana Wróblewskiego nie poszła w las, sukces Vadera i Petera jest tego najlepszym dowodem. Najbardziej ujmujące jest jednak to, że list ów Peter zatrzymał i dzięki temu możemy go dziś przeczytać. Dziękuję wszystkim trzem panom – Wróblewskiemu, Wiwczarkowi i Szubrychtowi. Za ogrom nauki i mądrości.

Skąd ta nauka i mądrość? Z banalnego powiedzenia, którego autora nikt już chyba nie pamięta, a na stałe weszło do słownika specyficznych grup społecznych. Brzmi ono: „death metal to nie rurki z kremem”. Dalsze rozdziały pokazują, jak ciężko pracowali muzycy, by dzisiejsza zabójcza machina działała jak perfekcyjny organizm. Jak od osobówki brata Petera, który woził ich (pięciu!) na koncerty dotarli do Nightlinera, którym jeżdżą po całym świecie. Jakie tempo narzuciła ta machina, powodując, że niektóre trybiki nie wytrzymywały tempa i odpadały, zastępowane przez kolejne. Nie chcę tu opisywać wszystkich roszad. Poznajcie sami wszystkie szczegóły, o których dotąd nie zawsze mówiło się głośno, lub mówiło się po prostu źle. Peter też nie wybiela siebie, broni też dawnych kolegów, nawet tych, z którymi już współpracować nie chce. Ale jeśli komuś marzy się kariera muzyczna, niech poczyta tę historię. Niech zobaczy, jakiego poświęcenia trzeba było, żeby nagrać „The Ultimate Incantation”. Jak trzeba pracować, by sukcesu nie zaprzepaścić (ciekawy zabieg to fragmenty bloga zespołu dokumentujące trasę po Rosji, albo trasa po Europie opisana przez jej kronikarza – Jarka Szybrychta), z czego rezygnować, jak naprawdę wygląda praca muzyka, jakby nie patrzeć, światowej sławy. Jak często trzeba robić radosną minę do świata, gdy wszystko tak naprawdę legło w gruzach. I teraz proszę się zastanowić, czy dalibyście radę? Wielu tak myślało. A dodajcie do tego jeszcze wiecznie niezadowolonych internautów...

Nie będę ukrywał swojej fascynacji Vaderem, którego fanem jestem od czasów gdy kumpel przyniósł mi kasetę „Sothis”, a sam niedługo po premierze kupiłem sobie „De Profundis”. Niestety, też tylko na kasecie, w związku z czym dyskografię grupy mam dziwacznie podzieloną – połowa na MC, druga połowa na CD. Do dziś ekscytuję się każdym nagraniem, z radością zajeżdżam każdą nową płytę, a koncertowe DVD oglądam co najmniej raz w miesiącu. Po lekturze owej biografii spojrzałem jednak na twórczość Petera i jego kompanów zupełnie inaczej. Z jeszcze większym szacunkiem i uznaniem. Dlatego polecam ową lekturę nie tylko miłośnikom Vadera, ale w ogóle muzyki metalowej. A może i muzyki w ogóle?

Laurkę wystawiłem, na koniec więc łyżka dziegciu. Czy raczej osobiste upodobania w przypadku książek biograficznych o zespołach. Zabrakło mi tutaj dwóch rzeczy. Po pierwsze historii utworów. Bardzo lubię dowiedzieć się skąd dany utwór się wziął, dlaczego taki, a nie inny tekst, itp. Tutaj mamy to wspomniane tylko w dwóch przypadkach. Ja wiem, że w zasadzie jeśli chodzi o muzykę, to całość tworzył Peter (w większości). A o tekściarzach też jest sporo. Ale jednak bardzo lubię jak Jarek omawia szczegółowo czyjąś twórczość. Skoro zaś poradził sobie znakomicie z dyskografią i utworami Slayera, dlaczego zabrakło tego tutaj? To jednak drobiazg, który sam sobie próbowałem usprawiedliwić. Większym zaskoczeniem jest dla mnie brak dyskografii, nie mówiąc o kalendarium na końcu książki. Wiem, że dziś w sieci znajdę wszystko. Ale łapałem się na tym, że podczas lektury odruchowo przeskakiwałem na koniec książki chcąc sprawdzić datę wydania jakiejś płyty, czy sprawdzić chronologię dyskografii. Drobiazg, ale zaważył na ocenie końcowej.

Osobną sprawą jest jeszcze wydanie. Wydawnictwo SQN od początku ujmuje mnie swoją dbałością o oprawę graficzną. Twarda oprawa, kapitalna okładka z tym jedynym w swym rodzaju logo i kilka wkładek z kolorowymi zdjęciami. Najbardziej ujmujące są te, które przedstawiają pierwszy skład Vadera, albo babcię Petera pielęgnującą włosy swego nastoletniego wnuka. Ciekawostką są zdjęcia lidera grupy w wieku niemowlęcym. Zaskakujące, ale ten mały brzdąc, mimo że całkowicie niemal bezwłosy, już ma minę jaką znam z setek plakatów. I ten wzrok, który krzyczy: „Lead us!”

Tak też czynię...

A na koniec dziękuję wydawnictwu Sine Qua Non za udostępnienie egzemplarza do recenzji.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz