VADER: WOJNA TOTALNA
Jarek Szubrycht
Wydawnictwo SQN
stron: 429
5/6
Vader to grupa zasłużona
dla gatunku na całym świecie. W zasadzie dziw bierze, że do tej
pory nikt jeszcze nie pokusił się o oficjalny cover (albo coś
przegapiłem), nie mówiąc już o tribute albumie... W ciągu
trzydziestu lat działalności nagrali kilkanaście płyt, jako
pierwsi zarzucili rynek popularnymi dziś „epkami”, przetarli na
zachodzie szlaki innym metalowym potęgom z kraju, stając się
jednocześnie synonimem tytanicznej pracy, wysokiej jakości i ciężko
wypracowanego sukcesu. Ta biografia, pióra samego Jarka Szybrychta
(o moim uwielbieniu do twórczości tego pana już wielokrotnie
wspominałem) była wyczekiwana przez fanów już od kilku lat. Kiedy
kilka miesięcy temu rozmawiałem z Jarkiem na temat ostatniego
albumu Lux Occulty, pytałem przy okazji, kiedy wreszcie będziemy
mogli trzymać ją w rękach. Wymijająco powiedział, że już
niedługo. Słowo zostało dotrzymane, a ja wreszcie mogłem zgłębić
historię nie tylko Vadera i Petera-Generała, ale i metalu w Polsce.
Spodziewałem się wiele, ale i tak zostałem w kilku momentach
zaskoczony.
„Vader: Wojna Totalna”
to utwór niezwykle emocjonalny. Nie chodzi tu tylko o opis historii
zespołu, który jest tak naprawdę dzieckiem jednego człowieka,
dziełem jego życia, mozolnie zbudowanym przez lata pracy i
wyrzeczeń. Sukces nie przyszedł sam, często trzeba było płacić
za niego wysoką cenę. I Peter, w niektórych momentach, nie kryje
swoich emocji, nawet wspominając wydarzenia sprzed kilku dekad. Ale
emocje kipią też z drugiej strony. Jarek Szubrycht to nie tylko
znakomity dziennikarz muzyczny. Nie tylko muzyk, który dzielił
kiedyś scenę z Vaderem koncertując wraz z Lux Occultą. To także
fan zespołu, przesiąknięty metalem od stóp do głów. I choć
widać, że stara się być przede wszystkim obiektywnym
obserwatorem, nie sposób nie dostrzec ogromu szacunku i sympatii
jaka bije z każdego akapitu. Nie jest to w żadnym wypadku zarzut.
Vader otrzymał bowiem biografię na jaką zasłużył, opisującą
karierę zespołu, nie skandale pojedynczych osób, historię grupy
budowaną ciężką pracą, nie barwnymi tabloidami i telewizyjnymi
programami. Proszę mnie źle nie zrozumieć. Cieszyłem się, gdy
Nergal był w „Voice of Poland”, a Titus w „Bitwie na głosy”.
Chociaż nie widziałem żadnego odcinka tego drugiego, wiem że i
pan Darski i pan Pukacki to urodzeni showmeni, nie tylko na scenie,
ale i poza nią. Natomiast Petera pamiętałem od zawsze (z wywiadów,
oczywiście) jako człowieka spokojnego, ułożonego i skromnego,
który dopiero na scenie przeradzał się w dziką bestię. I taka
jest właśnie ta książka. Mądra spokojem, gdy opisuje czasy dla
współczesnej młodzieży niepojęte, jakimi były lata 80-te w
komunistycznej Polsce. I silna szacunkiem, gdy przedstawia burzliwe
losy licznych roszad w szeregach formacji.
Z przerażeniem wręcz
czytałem o trudnych początkach i walce o zaistnienie, jednocześnie
poznając początki rodzimej sceny i podziemia, (którego losy
śledziłem wcześniej w „Jaskini hałasu” Wojciecha Lisa i Tomasza Godlewskiego) do którego sam próbowałem
wkroczyć w pierwszej połowie lat 90-tych. Również pamiętam
wykuwanie na pamięć dyskografii i składów poszczególnych grup, w
nadziei, że ocalę znaczki przed starszymi kolegami. Jak każdy,
pamiętam utarczki ze skinhedami i dziś już się śmieję z tego
jak moi późniejsi kumple chcieli mi spuścić łomot za to, że
noszę na przemian koszulkę Acid Drinkers i Mayhem. Nie ma co
ukrywać, że życie metalowca nie należało kiedyś do łatwych,
ale to co się działo w początkach kariery Vadera uświadomiło mi,
że miałem szczęście i żyłem w naprawdę spokojnych czasach. I
lekkich. Smaczku w tych opowieściach dodają wspomnienia rozmaitych
edytorów i twórców zinów, rodzących się wytwórni, czy muzyków
innych zespołów, czyli ludzi tworzących naszą scenę od podstaw, Mariusza Kmiołka, ale też i członków pierwszego składu Vadera.
Część splendoru jednak znów ukradł Jarek Szubrycht, który w
charakterystyczny dla siebie sposób opisał swoją pierwszą wyprawę
na koncert Vadera, porównując ją do wędrówki Froda do Mordoru, rozbrajając mnie tym całkowicie.
W
początkowych rozdziałach wstrząsnął mną jednak najbardziej list
współzałożyciela Vadera, Zbigniewa Wróblewskiego, jaki napisał
on do Petera, by przywołać go do porządku, gdy ten ponad zespół
zaczął przedkładać dziewczęce wdzięki i wolność osobistą.
Zrozumiałem przy okazji, czemu mnie się nie udało kilka razy w
osiągnąć czegoś w muzyce. Otaczałem się niewłaściwymi ludźmi,
którym na graniu tak naprawdę nie zależało, sam również w kilku
momentach wybrałem co innego, psując swoją współpracę z innymi.
Słowa napisane do Petera prawie trzydzieści lat temu pozostają
aktualne do dziś dla każdego, kto poważnie myśli o graniu. Wciąż
zmuszają do zastanowienia i uczą pokory. Bo ilu jest takich, co,
oczywiście, chcą grać w zespole, ale czy zdają sobie sprawę z
tego, że jest to tak naprawdę ciężka, niekończąca się praca?
Nauka pana Wróblewskiego nie poszła w las, sukces Vadera i Petera
jest tego najlepszym dowodem. Najbardziej ujmujące jest jednak to,
że list ów Peter zatrzymał i dzięki temu możemy go dziś
przeczytać. Dziękuję wszystkim trzem panom – Wróblewskiemu,
Wiwczarkowi i Szubrychtowi. Za ogrom nauki i mądrości.
Skąd ta nauka i
mądrość? Z banalnego powiedzenia, którego autora nikt już chyba
nie pamięta, a na stałe weszło do słownika specyficznych grup
społecznych. Brzmi ono: „death metal to nie rurki z kremem”.
Dalsze rozdziały pokazują, jak ciężko pracowali muzycy, by
dzisiejsza zabójcza machina działała jak perfekcyjny organizm. Jak
od osobówki brata Petera, który woził ich (pięciu!) na koncerty
dotarli do Nightlinera, którym jeżdżą po całym świecie. Jakie
tempo narzuciła ta machina, powodując, że niektóre trybiki nie
wytrzymywały tempa i odpadały, zastępowane przez kolejne. Nie chcę
tu opisywać wszystkich roszad. Poznajcie sami wszystkie szczegóły,
o których dotąd nie zawsze mówiło się głośno, lub mówiło się
po prostu źle. Peter też nie wybiela siebie, broni też dawnych
kolegów, nawet tych, z którymi już współpracować nie chce. Ale
jeśli komuś marzy się kariera muzyczna, niech poczyta tę
historię. Niech zobaczy, jakiego poświęcenia trzeba było,
żeby nagrać „The Ultimate Incantation”. Jak trzeba pracować,
by sukcesu nie zaprzepaścić (ciekawy zabieg to fragmenty bloga
zespołu dokumentujące trasę po Rosji, albo trasa po Europie
opisana przez jej kronikarza – Jarka Szybrychta), z czego
rezygnować, jak naprawdę wygląda praca muzyka, jakby nie patrzeć,
światowej sławy. Jak często trzeba robić radosną minę do
świata, gdy wszystko tak naprawdę legło w gruzach. I teraz proszę
się zastanowić, czy dalibyście radę? Wielu tak myślało. A
dodajcie do tego jeszcze wiecznie niezadowolonych internautów...
Nie będę ukrywał
swojej fascynacji Vaderem, którego fanem jestem od czasów gdy
kumpel przyniósł mi kasetę „Sothis”, a sam niedługo po premierze
kupiłem sobie „De Profundis”. Niestety, też tylko na kasecie, w
związku z czym dyskografię grupy mam dziwacznie podzieloną –
połowa na MC, druga połowa na CD. Do dziś ekscytuję się każdym
nagraniem, z radością zajeżdżam każdą nową płytę, a
koncertowe DVD oglądam co najmniej raz w miesiącu. Po lekturze owej
biografii spojrzałem jednak na twórczość Petera i jego kompanów
zupełnie inaczej. Z jeszcze większym szacunkiem i uznaniem. Dlatego
polecam ową lekturę nie tylko miłośnikom Vadera, ale w ogóle
muzyki metalowej. A może i muzyki w ogóle?
Laurkę wystawiłem, na
koniec więc łyżka dziegciu. Czy raczej osobiste upodobania w
przypadku książek biograficznych o zespołach. Zabrakło mi tutaj
dwóch rzeczy. Po pierwsze historii utworów. Bardzo lubię
dowiedzieć się skąd dany utwór się wziął, dlaczego taki, a nie
inny tekst, itp. Tutaj mamy to wspomniane tylko w dwóch przypadkach.
Ja wiem, że w zasadzie jeśli chodzi o muzykę, to całość tworzył
Peter (w większości). A o tekściarzach też jest sporo. Ale jednak
bardzo lubię jak Jarek omawia szczegółowo czyjąś twórczość.
Skoro zaś poradził sobie znakomicie z dyskografią i utworami
Slayera, dlaczego zabrakło tego tutaj? To jednak drobiazg, który
sam sobie próbowałem usprawiedliwić. Większym zaskoczeniem jest
dla mnie brak dyskografii, nie mówiąc o kalendarium na końcu
książki. Wiem, że dziś w sieci znajdę wszystko. Ale łapałem
się na tym, że podczas lektury odruchowo przeskakiwałem na koniec
książki chcąc sprawdzić datę wydania jakiejś płyty, czy
sprawdzić chronologię dyskografii. Drobiazg, ale zaważył na
ocenie końcowej.
Osobną sprawą jest
jeszcze wydanie. Wydawnictwo SQN od początku ujmuje mnie swoją
dbałością o oprawę graficzną. Twarda oprawa, kapitalna okładka
z tym jedynym w swym rodzaju logo i kilka wkładek z kolorowymi
zdjęciami. Najbardziej ujmujące są te, które przedstawiają
pierwszy skład Vadera, albo babcię Petera pielęgnującą włosy
swego nastoletniego wnuka. Ciekawostką są zdjęcia lidera grupy w
wieku niemowlęcym. Zaskakujące, ale ten mały brzdąc, mimo że
całkowicie niemal bezwłosy, już ma minę jaką znam z setek
plakatów. I ten wzrok, który krzyczy: „Lead us!”
Tak też czynię...
A na koniec dziękuję wydawnictwu Sine Qua Non za udostępnienie egzemplarza do recenzji.