Sto dwadzieścia osiem.
Minął ponad miesiąc od normalnego wpisu. Powód był jeden. Praca. Pochłonęła mnie praca nad kilkoma projektami do tego stopnia, że nie miałem czasu na nawet krótkie wpisy. Wiem, że były recenzje. Ale to też poniekąd praca.
Dziś też wpisu nie będzie, bo choć jeszcze przedwczoraj myślałem, że największa zawierucha i największe projekty niemal pozamykane, to dziś znów wypłynęły nowe zadania, do których muszę się pilnie wziąć. Konkretnie scenariusz do przedstawienia tym razem. Ale żeby nie robić za dużych zaległości, a z siebie tytana pracy, powiem, że przez te półtora miesiąca przeczytałem trzy książki, których nie musiałem nigdzie recenzować (plus kilkanaście, które musiałem). Obejrzałem też kilka filmów, a nawet ośmieliłem się pograć w gry, coby całkiem nie zlasować sobie mózgu pracą.
Lista przewinień na tapecie.
FILMY:
„
Jeździec znikąd” Gore
Verbiński. Przyznam, że nie oczekiwałem po tym filmie wiele,
bo raz, że Disneya, dwa, że Johnny Depp, który przejadł mnie się
całkowicie po pierwszej części „Piratów z Karaibów”. A tu
dostałem bardzo ładny hołd dla filmów Sergia Leone (stroje i
pociągi), z kilkoma mocniejszymi scenami i jedną wyjątkowo
smutną i niehollywoodzką. Plus multum żartów, gagów i efektów
specjalnych. To nie jest film wybitny, ale zapewnia wspaniałą
rozrywkę.
„Nagłe zderzenie”Clint
Eastwood. Brudny Harry tym razem tropi zabójcę, który ofiarom
(tylko mężczyźni) uprzednio strzela w genitalia. Motyw zemsty jest
nad wyraz wyraźny, tym bardziej, że twórcy nie ukrywają, że karę
wymierza zgwałcona przed laty kobieta (Sondra Locke). Istotne, że
reżyseria zajął się tym razem sam Eastwood i już powoli zaczął
odciskać tu swoje piętno, ciągnąc bardziej w stronę dramatu i
wyraźnie sympatyzując ze ściganą. Wielu narzeka na ten film, ale
ja uważam go za najlepszą odsłonę po „jedynce”.
„
Pula śmierci” Budy Van Horn. A
tu wprost odwrotnie. Za młodzieniaszka bardzo mnie się ten film
podobał, a teraz nie bardzo pamiętam dlaczego. Może z powodu
otoczki thrillerowo-horrorowej (do której Callahan nie pasuje), może
z powodu epizodów z Guns n’ Roses, których we wczesnej
podstawówce uwielbiałem? Dziś da się to oglądać (a nawet trzeba
dla młodych ról Liama Nelsona i przede wszystkim satanistycznego
narkomana granego przez Jima Carreya), ale nie da się ukryć, że to
równia pochyła i dobrze, że zaprzestano kontynuacji.
„Gazu mięczaku, gazu!” David
Schwimmer. Mam słabość do Simona Pegga, a moja żona do biegów
długodystansowych. Oboje zaś do serialu „Przyjaciele”. Wszystko
to łączy się w zabawnej komedii o nieudaczniku, który postanawia
udowodnić swej byłej, że przebiegnie maraton. Całość
wyreżyserował David Schwimmer i choć to nie film wysokich lotów,
pośmiać się było z czego.
„
Taksówkarz” Martin Scorsese.
Co tu pisać? W moim mniemaniu najlepsza rola Roberta DeNiro, film
wybitny, który wstrząsnął mną totalnie przy pierwszym seansie i
do dziś porusza. Obejrzałem w telewizji, bo dziwnym trafem nie mam
go na DVD, ale kiedyś to nadrobię. Mistrzowskie studium
narastającego szaleństwa, frustracji zdegenerowanym światem,
pozostawiającego jednak we wszystkim promyk nadziei. A w rolach
głównych znakomici DeNiro, Cybill Sheeperd, Harvey Keitel i Jodie
Foster, a wszyscy tak młodzi, że trudno uwierzyć, że to oni.
„
Ostre psy” Edgar Wright.
Zabawne, ale chciałem obejrzeć sobie dla relaksu ten film na DVD, a
tymczasem poleciał w telewizji. Niewątpliwie ostatnia naprawdę
dobra komedia duetu Edgar Wright i Simon Pegg, którzy tym razem za
cel postawili sobie złożyć hołd filmom policyjnym, sensacyjnym i
kryminalnym, choć trzeba przyznać, że zamiłowanie do horrorów
odbija się echem w bardzo krwawych scenach zabójstw. Ba, motyw z
zabójstwem przy wieży kościoła paręnaście lat temu uznano by za
ozdobę każdego filmu giallo, dziś zdobi komedię. Ot, czasy. Tak
czy inaczej, pomijając idiotyczny polski tytuł, od komediowego
początku, po westernowy finał zabawa wyborna. No i jacy aktorzy!
Jim Broadbend, Bill Nighy, Timothy Dalton...
Wyborna satyra na wieś spokojną, wieś wesołą. Będę do
tego filmu wracał.
„
Milczenie owiec” Jonathan
Demme. No puścili w TV, więc nie można było ominąć. I
stwierdzam, że mimo upływu lat film nic a nic się nie zestarzał,
zaś wejścia Hopkinsa wciąż są upiornie przerażające i tylko
szkoda, co z postaci Hannibala zrobiły kontynuacje i seriale...
„Substancja” Larry Cohen.
Odwiedził mnie świetny czeski pisarz, Honza Vojtisek, więc trzeba
było urządzić sobie dobry seans filmowy. Żeby nie zajeżdżać
klasyków, wybraliśmy kultowy „The Stuff”, mieszankę filmu
sensacyjnego, horroru i pastiszu na konsumpcjonizm z morderczym
jogurtem w roli głównej. Widziałem ten film po raz czwarty bodajże
i bawiłem się tak samo dobrze, jak za pierwszym razem.
„
Robale” James Gunn. To też
film kultowy. Nie tylko dlatego, że tak bardzo retro. Miłosna
opowieść wlepiona w obrzydliwy atak obcego organizmu, który
zmienia w piekło niewielkie miasteczko. Pomijając fakt, jak
makabryczny i cudownie ohydny jest ten film, jest również niezwykle
zabawny. Oglądałem po raz któryś i wracać będę nie raz.
„
Absurd” Joe D'amato. znany
też jako z „Piekła rodem. Cóż, tu się zawiodłem srodze. Nie
to, żebym po Joe D'amato spodziewał się arcydzieła, ale pomijając
kilka mocnych scen gore, w tym niesamowicie nudnym i niespójnym
filmie nie ma nic ciekawego. Strata czasu.
KSIĄŻKI:
„
Odrażające, brudne, złe – 100 filmów gore”. Piotr
Sawicki. Długo polowałem na ten tytuł i dorwałem ją w
najbardziej prozaiczny sposób – od kumpla, który sprzedawał ze
mną książki na jarmarku. To jak pisze Piotr Sawicki może wywołać
kompleksy i przypomina mi, czemu zaprzestałem swych prób w
opracowaniach naukowych. Zgłupiałem przez ostatnie lata i brak
stosownych ćwiczeń. Znakomity leksykon zawierający w pigułce
wszystkie najważniejsze i najciekawsze filmy z gatunku, jednocześnie
prezentujący jego ogrom i głębię. Oczywiście do pewnych tytułów
można się przyczepić („Ocean strachu” to nie tylko w moim
mniemaniu nadinterpretacja, ale po prostu naprawdę słaby film, ot, ocean nudy), nie
przemawia do mnie alfabetyczny układ w miejsce chronologicznego, ale
jest to książka, którą każdy miłośnik horroru powinien poznać.
Wielkie brawa dla autora.
„Taniec ze smokami” G.R.R. Martin. Wiele osób
ostrzegało mnie przed tymi tomami, sugerując, że
znienawidzę i
cykl i autora. Nie wiem dlaczego. Dlatego, że zabił przedostatnią
postać, której los mnie w sadze interesował? Że wprowadził
multum wątków i postaci sprawiających wrażenie „niech wydłużą
fabułę”. Że w gruncie rzeczy niewiele się rozwiązało, za to
dużo wydarzyło? Standard. Za to ów cykl polubiłem. Było tutaj
zdecydowanie ciekawiej i barwniej niż w „Uczcie dla wron”.
Czekam więc cierpliwie na kolejny tom, a nowego sezonu jakoś nie
śpieszę oglądać.
GRY:
„Batman: Arkham Asylum”.
Ukończyłem, żeby mieć podkład do kontynuacji. Wciąż
rozczarowuje mnie finał, wciąż zachwyca grafika i rozgrywka. Tytuł
do licznych powrotów, bowiem znów nie chciało mnie się
rozgrzebywać i odnajdywać wszystkich sekretów itp.
“Batman: Arkham City”. O
dziwo, tu jest jeszcze lepiej. To już czysty sand box w świecie
Batmana, fabularnie bez zarzutów, z niepowtarzającymi się i
sensownymi fabularnie questami pobocznymi (których jeszcze nie
pokończyłem). W sumie gra idealna. No, może poza faktem, że
jakbym chciał grać Catwoman, to szukałbym gry z nią w tytule.
“Baldur’s Gate”. No wzięło
mnie na oldschool i czasy młodości, więc powróciłem do świata
Baldura. Magia działała przez pierwsze dwa rozdziały i utknąłem
w trzecim, ale za czas jakiś powrócę. W końcu jest świat do
uratowania.
“
Prototype”.
Kiedyś oceniłem ów tytuł najwyższą
notą w Horror Online. I dziś, gdy po raz drugi ją ukończyłem
mogę to potwierdzić. Fenomenalny klimat zagrożenia, skrzyżowanie
Akiry z Resident Evil, Nowy Jork opanowany przez mutanty, zombie i
bohatera, który potrafi... w zasadzie wszystko. Jeszcze chwilę się
pobawię w questy i czas na dwójkę.
Bez odbioru.
Wracam do pracy, albo idę spać.