środa, 24 maja 2017

(145) Na smutno, bo tak czasem wychodzi

145

Rygor wpisów podtrzymany.

A jednak trudno pisać, gdy tyle się dzieje i to niestety, nie są wydarzenia optymistycznie nastrajające do życia. Nie zwykłem za bardzo się uzewnętrzniać, stronię jak tylko mogę od polityki w swoich wpisach i wypowiedziach. Pierwsze wynika z tego, że unikam formuły, którą upodobali sobie blogerzy i fejsbookowcy informując o każdym zjedzonym posiłku, przebiegniętym kilometrze i przyjętej przez ich kota pozie. Drugie, bo po prostu nie mogę. Żyjemy w kraju, w którym ze względu na wykonywany zawód nie mogę sobie pozwolić na komentowanie wydarzeń politycznych, religijnych i temu podobnych. Czasem zazdroszczę, że niektórzy mogą w tym względzie mówić głośno, co myślą, czasem się cieszę, bo nie chcę wchodzić w jałowe utarczki i nie lubię przeklinać. Zwłaszcza publicznie. Jedno jest pewne, Polacy dawno nie byli tak skłóceni, tak podzieleni, tak rozdarci politycznie. Historia zatacza kręgi i widzę niepokojące odbicia wzorców zarówno z Dwudziestolecia Międzywojennego, jak i ostatnich dekad ubiegłego wieku. Chciałbym wierzyć, że to się jeszcze może dobrze skończyć...

Umierają najwięksi i najważniejsi... Niby zawsze tak było, ale z niepokojem patrzę, jak wykruszają się ikony, wszyscy ci, których podziwiałem, albo po prostu ich trwanie było stałym elementem życia/popkultury/sztuki. W zeszłym roku pożegnaliśmy Dawida Bowie, Prince’a, chwilę wcześniej zdawać się mogło nieśmiertelnego Lemmy’ego. W tym odszedł już Wojciech Młynarski, Zbigniew Wodecki - prawdziwe legendy, choć jakże odległe od moich muzycznych upodobań. Wczoraj zmarł Roger Moore - trzeci, dla wielu najbardziej ikoniczny James Bond. 
Chociaż za jego czasów seria skręciła niebezpiecznie w stronę komediową, a dla wszystkich najważniejszym agentem 007 pozostanie Sean Connery, to przecież Moore wcielił się w postać agenta królewskiej mości najwięcej razy. Był to też pierwszy Bond, jakiego zobaczyłem - w jednej z najlepszych odsłon cyklu: "Żyj i pozwól umrzeć"... W czasach gdy tylko kilka osób w mieście miało magnetowid, ten film w kinie po prostu wgniótł mnie w fotel. Bardziej niż jakiekolwiek Gwiezdne Wojny, do których Bond nawiązał już niedługo później. Dziś, po dwudziestu czterech częściach, po ponad dwudziestu latach od tamtego momentu wiem, że Moore najlepszym Bondem nie był. Ale był najbardziej filmowym.
Odszedł Chris Cornell, śmierć tym bardziej szokująca, bo niespodziewana. A jednak podobnie jak w przypadku Robina Williamsa nie tak nieprzewidywalna, jakby się niektórym zdawało. O depresji mógłbym pisać dużo, póki co, najwięcej ile mogłem zdradzić zawarłem w opowiadaniu "Łzy klauna" z antologii "Iron Tales"... Dziś, żeby nie marudzić za długo podążę ku podsumowaniu.

Śmierć zbierała bezlitosne żniwo zawsze, na każdej długości i szerokości geograficznej. Na wszelkiego rodzaju zamachy odpowiadamy zmianami obrazków na fejsie, tam też rzucamy wspominki o tych wielkich gwiazdach. I jednych i drugich jest coraz więcej, a ja sobie uświadamiam, że nie ma już epoki, w której żyłem bezpiecznie przez lata. Moi herosi z młodości odeszli, ikony zeszły z tego świata, udowadniając, że nic nie trwa wiecznie.
Pożegnałem wcześniej tym miesiącu bardzo bliską mi osobę, którą wspominać będę codziennie, w ciszy, bez rozgłosu... Bo to zawsze boli, choć odejść musi przecież każdy. Skoro nawet Bond umiera, to nic nas nie ocali przed Ponurym Żniwiarzem...

Na szczęście jeszcze jest Ozzy, Keith Richards i Brudny Harry. Trójca, która daje mi nadzieję.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz