Sto czterdzieści jeden.
Jak przypuszczałem, nie jestem w
stanie regularnie prowadzić tego bloga. Nie chce mnie się, bo nie
mam o czym pisać, nie mam nic do powiedzenia, pisać w ogóle też
chyba za bardzo nie umiem, przynajmniej nie tak, jak bym chciał.
Świadomość taka jest dosyć frustrująca, biorąc pod uwagę, że
właśnie wystartowały prace nad drugim tomem „Zombie.pl”, na
sierpień szykowana jest premiera mojej antologii opowiadań (której
wciąż skończyć nie mogę), a kilka innych projektów czeka na
sfinalizowanie z piłką na mojej stronie boiska. Paradoks. Przez
lata dobijałem się ze swoją „tfurczością” by gdzieś to
publikować, teraz mam więcej perspektyw i propozycji wydawniczych
niż chęci do pracy. Pisarskiej, oczywiście. Praca zawodowa dalej
wiedzie prym i coraz częściej resztki energii przerzucam właśnie
tam. Widać jest to pasja, która pozwala się spełniać bardziej
niż wszystkie inne.
Doszedłem też do wniosku, że mam już
po dziurki w nosie większości fandomu grozy, który nie wiem już w
jakich podgrupach działa. Jestem redaktorem Horror Online, Grabarza
Polskiego, Dzikiej Bandy i Rzecz Gustu, mam nadzieję nadrobić
zaległości w Atmospheric Magazine, pisarzem jednak wciąż się nie
czuję, a patrząc na innych poważnych zdawać by się mogło
autorów i redaktorów tracę nadzieję w gatunek ludzki, albo
przynajmniej ten określany jako homo sapiens. Dla mnie rządzi
gimbus coplexus, który przypadkiem pokończył w ostatnich latach
studia, albo jest w przededniu tegoż wydarzenia. Szkoda czasu na
komentowanie, dlatego ułatwiam sobie życie w sposób oczywisty –
cenzurując sobie Facebook i Internet. Bo nic nie budzi we mnie
takiego żalu, jak kolejne gównoburze i błagania o czytanie
własnych tekstów.
Krótko mówiąc, nie mam nic do
powiedzenia, ale niestety, zbyt wiele osób również – i nie robi
z tego prawa użytku. Ja zaś stwierdzam przedawkowanie pracy, przede
wszystkim literackiej właśnie. Zbyt dużo zaległych recenzji
książkowych, które psują mi przyjemność obcowania z lekturami.
Za dużo propozycji do rozmaitych antologii, w tym i tych
niehorrorowych. Koniec końców, muszę odmawiać, bo muszę
dotrzymać terminów z własnymi książkami, a te się kończą.
Dlatego też w ostatnich czasach zająłem się muzyką. Ukończyliśmy
piloty na nową epkę Wilców, nagrałem gitary na drugi album Damage
Case (ponownie). Powiem krótko, to jedna z najlepszych płyt jakie w
życiu nagrałem – jeśli nie najlepsza. Są również szanse na
ukończenie do lata nowej Acrybii. Krótka piłka – co uda się
zrealizować do wakacji, traktuję poważnie, który zespół będzie
nawalał – odpuszczam. Żeby zwiększyć szanse na pozostanie z
wiosłem w ręku dołączyłem do rzeźników z Carnes i tym samym
historia zatoczyła koło. Znów gram oldschoolowy death metal.
Tymczasem, napisałem kilka tygodni
temu kolejne niehorrorowe opowiadanie, klasycznie smutne i klasycznie
nie chce mnie się robić nic więcej.
Na tapecie (bez obrazków, bo nawet ich
wklejać mnie się nie chce):
KSIĄŻKI:
„Nieznajomy” Harlan Coben.
Nie lubię Cobena, tutaj mogę to napisać wprost bez oglądania się
na żadną redakcję i współpracę. Możliwe, że te powieści,
które czytałem kilka(naście) lat temu były dla mnie niczym więcej
jak niezłymi thrillerami, do których doklejano jak najdziwniejszy
finał, byle tylko było zaskoczenie, nawet wbrew logice. W tym
przypadku jest odwrotnie. Nudziłem się przez pół książki, by w
finale naprawdę poczuć multum emocji, które sprawiły, że pogląd
na temat Cobena ulegnie weryfikacji. Pełna recenzja na Dzikiej
Bandzie.
„Krwawa wyliczanka” Tony
Parsons. Niezły thriller o zemście, bez zbytnich zaskoczeń i
wstrząsających zwrotów akcji, ze znakomitą postacią detektywa,
który dołącza do grona moich ulubionych, nieoczywistych bohaterów
kryminalnych.
„Troja” David Gemmell. Jak
wiele nowego można opowiedzieć o eposie, który jest jednym z
najstarszych w historii literatury i świata? Chociażby znakomity
Dan Simmons swoim „Ilionem” udowodnił, że można całkiem
sporo. Gemmell w swoim cyklu również skupia się na mitologicznym
konflikcie, unikając przy tym całej fantastycznej otoczki. Wychodzi
mu to całkiem nieźle, więcej wkrótce na Dzikiej Bandzie.
„Ostatnia prowokacja” Louise
Lee. Miła, odprężająca lektura (nie ukrywam, że głównie
dla kobiet), o pani detektyw, która zajmuje się prowokowaniem
mężczyzn, by zdobyć dowody niewierności dla ich żon. To tak ku
przestrodze, drodzy panowie. Tym razem jej celem jest bardzo sławny
muzyk o nieposzlakowanej opinii. Sympatyczna komedyjka
romantyczno-detektywistyczna, która w końcówce skręca na nieco
inne tory, co spowodowało pewien dysonans w moim odbiorze. Więcej o
tym na Dzikiej Bandzie.
„Niemartwi. Ciała wasze jak
chleb” Mikołaj Marcela. Cokolwiek napiszę tutaj, będzie źle
odebrane, bo ktoś może pomyśli, że dyskredytuję tę powieść
jako zagrożenie dla „Zombie.pl”. To będę jeszcze bardziej
bezczelny – nie czuję zagrożenia, pewien jestem powodzenia
książki Roberta i mojej. Spotkaliśmy się z takim zachowaniem w
przypadku pewnego autora, stąd wzmianka. O „Niemartwych” będę
musiał napisać więcej na wiadomym portalu, a tutaj powiem krótko:
nie podobało mnie się. Bardzo.
„Niepowszedni. Porwanie” Justyna
Drzewicka. Oto dowód, że w Polsce można zadebiutować z
przytupem i stworzyć bardzo dobrą młodzieżówkę fantasy. Miałem
okazję czytać i recenzować przedpremierowo, gorąco kibicuję
dalej temu cyklowi.
„Pustynna burza” James Rollins.
Tak się porobiło, że zacząłem czytać serię Sigma Force mniej
więcej od połowy i dopiero teraz nadrabiam. I rozumiem czemu cykl
tak się spodobał – brawurowa akcja i niebanalna fabuła robią
swoje. Ale mnie brak bohaterów, którzy pojawią się dopiero
później (ze wskazaniem na Kowalskiego) trochę przeszkadza.
„Bazar złych snów” Stephen
King. No, wiadomo jak to jest ze zbiorami opowiadań Króla.
Zazwyczaj są dość nierówne. Ten zaś jest wyjątkowo słaby.
Większość opowieści wyleciało mi z głowy zaraz po przeczytaniu,
a teraz, po dwóch tygodniach od odłożenia książki na półkę
pamiętam tylko opowiadanie nawiązujące do Mrocznej wieży i
historię o bejsboliście. Obie intrygujące, ale jakże dalekie od
mistrzowskiego poziomu wyznaczonego choćby przez „Czarną
bezgwiezdną noc”.
„Szwedzki Death Metal” Daniel
Ekeroth. Genialna książka, cud, że to się w Polsce ukazało,
biorąc pod uwagę realia rynku. Dogłębna analiza narodzin gatunku
i przegląd genialnych demówek i debiutów z tamtych stron
przypomniały mi cudowne czasy grzebania w zinach i wykupywania kaset
z charakterystycznym brzmieniem, którego nie da się podrobić, i
które do dziś sprawia, że tupię radośnie nogą przy skocznych
rytmach Unleashed, Dismember czy Edge of Sanity. Nigdy jakoś nie
wciągnąłem się w Entombed. Przepraszam.
Było jeszcze kilka książek chyba, na
pewno znakomite „Królowie Dary” Kena Liu i wciągający „Gen
atlantydzki” A.G. Riddle, ale o nich wkrótce będzie na Dzikiej
Bandzie.
FILMY:
„Tetsuo 2: Body Hammer” Shinya
Tsukumoto. Tak jak pierwsza część jest według mnie filmem
wybitnym, tak drugi zawiódł mnie niemal na całej linii.
„Mój sąsiad zombie” Young-Geun
Hong. Koreański horror z What Else! Films. Włączyliśmy go z
małżonką z nastawieniem na tandetną katastrofę, tymczasem
daliśmy się porwać oryginalnej i ciekawej opowieści o zombie
przedstawionej za sprawą sześciu łączących się nowelek
filmowych. To kino bardzo niskobudżetowe, a jednak bardzo dobre. W
swojej klasie rzekłbym nawet, że znakomite.
„Mały Nicky” Steven Brill.
Nie znoszę chronicznie Adama Sandlera. Prawie tak mocno jak Bena
Stillera. A jednak kiedyś na stancji obejrzeliśmy przypadkiem z
chłopakami ów film i tak od kilkunastu lat jest on moją ulubioną
głupkowatą komedią, do której wracam co jakiś czas. Tym razem
nadawała TV, więc nie mogłem odpuścić. Pomijam Harveya Keitela
jako dobrotliwego Szatana, Quentina Tarantino w epizodycznej roli
kaznodziei, czy znakomitego Rhysa Ifansa jako zbuntowanego syna
władcy piekieł. Rządzi Pan Biffy i dar od Boga, który ujawnia się
w scenie finałowego pojedynku.
„Krwawy sport” Newt Arnold.
Znów leciał w telewizji, a że w dzieciństwie podziwiałem
umiejętności Van Damme'a i chciałem wyglądać jak Bolo Young, to
zarwałem nockę (w końcu święta). Przy okazji sprawdziłem sobie,
ile w tym wszystkim prawdy (bo film ponoć oparto na faktach) i
okazało się, że to jedna wielka ściema. Ale film wciąż ogląda
się z ogromną radością.
„Enen” Feliks Falk. Nie
wierzę w polskie kino. Naprawdę, nie pamiętam, kiedy widziałem
coś dobrego, albo na tyle znakomitego, by nie rozłożyło tego
fatalne nagłośnienie (vide „Służby specjalne”). Tym razem
jednak przyznaję, że widziałem dobry polski film, nieśpieszny,
przemyślany, aż po dwuznaczny finał. Jedyne czego mogę się
przyczepić, to idiotyczna fryzura Borysa Szyca.
„Reinkarnacja” Takashi Shimizu.
Dawno nie widziałem tego typu filmów, głównie dlatego, że
się kiedyś nimi przejadłem. Ale ten, przypomniał mi, za co
lubiłem azjatyckie horrory. Twórca „Ju On” i „Klątwy”
powiela swoje najlepsze chwyty, ale przyznaję, że ma to swój urok
i całość obejrzeliśmy z wielką przyjemnością. Aż się
zatęskniło za starymi czasami, gdy horrory wywoływały jeszcze
jakieś emocje.
„Pompeje” Paul W.S. Anderson.
Ależ to jest kupa. Z przewagą kupy nawet. Ktoś tu próbował
połączyć „Gladiatora” młodzieżowym romansem i filmem
katastroficznym. Do tego wrzucono równie młodzieżową obsadę, w
której prym wiodą wyżelowany Jon Snow i zjawiskowo niepiękna
Emily Browning (chociaż oczywiście wszyscy traktują ją jak Wenus
z Milo). Natężenie idiotyzmów, naiwności i dziur logicznych jest
tak potężne, że lepiej obejrzeć trailer, tym bardziej, że
zdradza on w zasadzie całą fabułę i wszystkie zwroty akcji.
„W ciemności” Agnieszka
Holland. Mówiłem, że nie lubię polskiego kina. Filmy
Agnieszki Holland natomiast bardzo (pomijając kuriozum „Dziecko
Rosemary”). Od tego obrazu nie oczekiwałem wiele, dostałem więc
znacznie więcej. Świetna historia (choć tradycyjnie przekłamana),
doskonale sfilmowana i dobrze opowiedziana. Chyba jednak jestem
zmęczony tą tematyką, bo ogólnie seans wyczerpał mnie
emocjonalnie.
KOMIKSY:
„W poszukiwaniu ptaka czasu”.
Uważam ten cykl za jeden z najlepszych w historii fantasy, nie tylko
komiksowej. Gdy zacząłem czytać go jako dzieciak, nie spodziewałem
się, że tak wbije mi się w pamięć. Wtedy czytałem tylko dwa
pierwsze tomy, które były dość przeciętne, ale jednak miały w
sobie to coś, co sprawiło, że po kilkunastu latach odnalazłem
całość i przeczytałem. Szczękę miałem na ziemi i swoje
wrażenia opisałem tutaj: Arcydzieło fantasy. Teraz kupiłem sobie
nowe wydanie na własność i choć zachwyt wciąż jest ogromny, to
jednak przyzwyczaiłem się do starego tłumaczenia. Poza tym na
przykład Skalni Derwisze brzmią znacznie lepiej niż Szare
Świerszcze, prawda? Muszę porównać obie wersje nim ostatecznie
wydam osąd na temat wznowienia.
„Walking Dead”. Nigdy nie
ukrywałem, że nie jestem fanem serialu – po prostu nie wgryzłem
się przez półtorej odcinka pierwszej serii i wystarczyło.
Podobały mnie się książki, czytałem pierwsze pięć czy sześć
komiksów. Teraz nadrobiłem kolejnych dwadzieścia. Przede mną
kolejne sto dwadzieścia kilka, tylko pewnie znów o tym zapomnę.
„Crossed: Family Values” Na
tę serię też się kiedyś szykowałem. Nie dotarłem do pierwszej,
oryginalnej, więc zacząłem od Family Values. I potwierdzam
powszechne opinie – to najbardziej ohydny, obrzydliwy i brutalny
komiks w dziejach. Tylko że przez to straszliwie nudny i już po
czwartym zeszycie przestało mnie interesować co dalej. Doczytałem,
ale jakoś mnie to nie ruszyło.
PŁYTY:
„Judas Christ” Tiamat. Się
porobiło. Jednak w ciągu ostatnich kilku tygodni wpadła mi w ręce
nowa płyta. Oczywiście nowa-stara, bo każdy wie, że ja kupuję
rzeczy, które już znam i lubię. Dziękuję za nią Radkowi, który
podesłał mi ją z Londynu, po uprzednim zamówieniu nie mam pojęcia
gdzie. Fakt faktem, to dość zabawne, że nie można jej dostać w
Polsce i trzeba się uciekać do takich tricków. Tak czy inaczej,
ten niezwykły prezent pozwolił uzupełnić dyskografię Tiamatu.
Zabawne, ale kiedy ta płyta się ukazała, uważałem zespół
Johana za całkowicie skończony i miałem poważne wątpliwości,
czy w ogóle jeszcze kiedyś będzie mnie interesowało, co oni
porabiają (zmieniło to dopiero „Amanathes”). Dziś stwierdzam,
że to jedna z najlepszych ich płyt, choć całkowicie odmienna,
wręcz rockowa, od otwierającego całość „Return of the Son of
Nothing” (gdzie pobrzmiewają echa „Clouds”) przez przebojowe
„So Much for Suicide” i „Vote for Love”, klimatyczne „Love
is a Good As Soma”, prześmiewcze „I Am In Love In My Self”, po
wczesnofloydowską końcówkę. Bardzo dobra, bardzo smaczna rzecz,
świetna odskocznia od klasycznej łupanki, którą dawkuję sobie
codziennie.
„Lithany” Vader. Kaseta
zaczęła mi szwankować, więc warto było zrobić coś, by móc się
cieszyć tym wydawnictwem. Niewątpliwie jedna z najlepszych w
dyskografii bandu Petera, choć przyznaję, że (znów) w czasach
premiery nie robiła na mnie takiego wrażenia. No cóż, tęskniłem
za złożonymi kompozycjami z czasów „The Ultimate Incantation”
i „De Profundis”, a tu dostałem proste, w gruncie rzeczy,
petardy. I choć „Wings” i „Cold Demons” kopały jak trzeba,
nie doceniałem reszty. Dziś już jestem stary, właśnie słucham
„Another Perfekt Day” Motorheadów i stwierdzam, że „Lithany”
to petarda, którą można słuchać w kółko. Co często czynię.
GRA:
„Layers of Fear”. Polska
przygodówka, o której zrobiło się głośno ostatnimi czasy.
Bardzo zasłużenie. Nie jest to tytuł pozbawiony wad, ale powiem
jedno – to gra, która autentycznie mnie przestraszyła i to
wielokrotnie, a przy tym w taki sposób, w jaki nie udało się dotąd
żadnemu wydawnictwu. A mnie przestraszyć nie jest łatwo. Więcej o
tym tytule wkrótce na Rzecz Gustu.
Bez odbioru.