Sto trzydzieści pięć.
Powiedzmy
szczerze, zapuściłem ostatnio ten blog. Usprawiedliwiałem się
wcześniej, ale faktem jest, że będę musiał zrezygnować z kilku rzeczy,
które wcześniej były tutaj regularne. Chodzi głównie o większe recenzje.
W zasadzie piszę je do pięciu rozmaitych redakcji, nie wiem więc, czy
jest sens zamieszczać je tutaj jeszcze raz. Albo czy znajdą się takie,
których nie da się zamieścić gdzie indziej. Muszę jednak ruszyć do
przodu, a więc nadrobić zaległości "Na tapecie", czyli co tam ostatnio
przeczytałem i obejrzałem. Wiem, że mało kogo to obchodzi, ale to w
końcu mój blog. Dlatego, by wyjść na prostą, krótka lista filmów, jakie
obejrzałem w ostatnim półroczu. Może i nie ma tego dużo, ale jest bardzo
różnorodnie.
NA TAPECIE:
Opowieść o austronautce porzuconej w
przestrzeni kosmicznej. W zasadzie film Sandry Bullock, przez kilka
chwil na ekranie miga nam jeszcze George Clooney. Niezwykłe
widowisko, zapadający w pamięć spektakl. Czegoś takiego jeszcze
nie widziałem. Bardzo dobry film.
Kiedyś uwielbiałem filmy Woody'ego
Allena. Ceniłem go za humor, nostalgię i melancholię. A przede
wszystkim za umiejętność opowiadania urzekających, choćby i
absurdalnych historii. Z czasem mistrz się trochę pogubił, a i
mnie jego nowe dokonania zaczęły irytować. „Miłość w Rzymie”
to znów powrót do tego, za co zawsze Allena ceniłem. Bardzo
zabawna, momentami kuriozalna komedia o miłości wg Woody'ego.
Najwyraźniej cierpię na niedosyt
horrorów. Obejrzałem bowiem najnowszą odsłonę TCM i mnie się
podobało. Chociaż to nielogiczne (nie tylko wobec oryginału i
remake'ów) popłuczyny po kultowej serii. Ale widać za mało
krwistych filmów dostarczyłem organizmowi.
Nabyłem ten film przypadkiem w
przecenie i jestem zachwycony. Zwariowana szwedzka komedia o
człowieku, który przemknął przez wiele najważniejszych wydarzeń
historii współczesnej, a teraz ucieka z domu starców, przy okazji
kradnąc walizkę z pieniędzmi i ściągając na siebie wściekłość
bezwzględnego gangu. Nie czytałem książki, na podstawie której
zrealizowano film, porównania do Foresta Gumpa też uważam za lekko
wygórowane, niemniej, jest to świetne kino, nie tylko na wieczór,
nie tylko na jeden seans.
Kolejny przykład, że o komiksowych
bohaterach można opowiadać w kinie w sposób wiarygodny i
intrygujący. Kreacja Roberta Downinga Jr równa się w zasadzie
tylko tej z Sherlocka Holmesa. Przymykam oczy na umowność fabuły,
po latach z chęcią wróciłem do tego filmu i wiem, że nie było
to ostatnie spotkanie.
"Iron Man 2" John Favreau.
O ile wizualnie i aktorsko to znów
świetne kino, to już fabularnie jest troszeczkę gorzej. Szkoda,
zwłaszcza, że głównym czarnym charakterem uczyniono tutaj
Whiplasha, w którego wcielił się Mickey Rourke. Cięty humor
Tony'ego Starka rywalizuje tutaj z łopoczącymi flagami
amerykańskimi, wynik wychodzi na zero. Dobre kino. Ale tylko tyle.
Naprawdę nie spodziewałem się, że z
tej postaci i z tego filmu coś się uda. Siłą rzeczy, szykując
się na Avengersów zapoznałem się ze wszystkimi odsłonami serii.
I bardzo pozytywnie się zaskoczyłem. Zabawne kino science-fiction
zderzające komiksową rzeczywistość z naszym światem, doprawione
odrobiną romantyzmu. Udany obraz. Bardzo.
Film, który powstał zbyt wcześnie.
Próbował skorzystać na popularności Spider-Manów Raimiego i
pierwszych X-men, ale podążył szlakiem Punishera i Daradevila.
Trzeba przyznać, że trafiła się tu plejada świetnych aktorów:
Nick Nolte, Sam Eliot, Erik Bana i Jeniffer Conelly. Fabuła
też jeszcze nie była najsłabsza, ale efekty nie przekonywały już
w dniu premiery. Szczególnie milusia twarz Hulka (i idiotyczne
mutacje psów). Po latach nie bronią się już niemal wcale. Jak
zawsze oglądam z VHS-a. To ratuje klimat.
"The Incredible Hulk" Louis Leterrier.
Tu, niestety, wymieniono całą obsadę,
a jedyna postać, która na tym skorzystała to Bruce Banner, wcielił
się w niego fenomenalny Edward Norton (no powiedzcie, czy on gdzieś,
kiedyś, coś źle zagrał?) a partneruje mu wciąż niedoceniany Tim
Roth. Fabularnie udało się stworzyć dobre kino akcji, z
demolującym wszystko zielonym stworem na pierwszym planie. Może
gdyby nie Liv Tyler i nadmierny sentymentalizm, byłoby idealnie...
Niestety, jeśli kiedykolwiek znów spotkamy Hulka w solowej
odsłonie, znów będą to inni aktorzy.
Dopiero niedawno przypomniało mnie
się, że Chris Evans grał irytującego Human Torcha w dwóch częściach
Fantastycznej Czwórki, a także beznadziejną rolą szczycił się w
równie beznadziejnej „To nie jest kolejna komedia dla kretynów”.
Jako Kapitan Ameryka sprawdza się zdecydowanie najlepiej, a
możliwość odegrania młodego, niedoświadczonego i cherlawego
Steva'a Rogersa wykorzystał perfekcyjnie. Mamy tu do czynienia z opowieścią
o powstaniu legendy i przez połowę filmu efekt jest nad wyraz
udany. Gdy jednak dochodzi do scen akcji, całość obrazu gwałtownie
siada. Niemniej, dobry film. Obowiązkowy przed kolejnym w cyklu:
"Avengers" Joss Whedon.
No, to jest petarda. Film tak daleki od
rzeczywistych nurtów w kinie komiksowym wyznaczonych przez Nolana,
jak to tylko możliwe. Mamy tu rozwałkę pełną gębą,
przeplecioną świetnymi utarczkami między głównymi bohaterami,
czyli postaciami z poprzednich filmów, wspartych dodatkowo Czarną
Wdową. Bardzo dużo humoru, bardzo dużo akcji, bardzo dużo
mrugnięć do widza. Zdecydowanie jeden z najlepszych filmów o
superbohaterach wszech czasów. A może wręcz wzorcowy przykład,
jak należy to robić, gdy chce się to robić z jajem.
"Iron Man 3" Shane Black.
Trzecia odsłona przygód Tony'ego
Starka rusza w poważniejsze rejony niż Avengers, jednocześnie
starannie kontynuując ich wątki. Rzekłbym, że jest to
najciekawsza odsłona cyklu, sprowadzająca Iron Mana do roli
uciekiniera, gdzie milioner nie może sobie pozwolić na zbyt wiele,
a wręcz uświadamia sobie, że tym razem będzie musiał coś
poświęcić i stracić.
Druga część opowieści o bogach
Asgaardu przenosi nas do konfliktu między Odynem a Mrocznymi Elfami,
całość zaś okazuje się być solidnym, spektakularnym
science-fiction. Niestety, nie dorównuje to ani części pierwszej,
ani innym odsłonom serii Marvelowskiej. Mam nadzieję, że w
nadchodzącej „trójce” twórcy przyłożą się nieco bardziej.
Bardzo duża niespodzianka. Druga
odsłona przygód „harcerzyka w amerykańskich barwach” to
pełnokrwiste kino szpiegowsko-sensacyjne i to na tyle dobre, że aż
żal serce ściska, gdy w finale znów robi się komiksowo, potem
naiwnie i ckliwie, że nie wspomnę o fakcie, że już okładka
wydania zdradza główną zagadkę... Niemniej, bardzo duży plus.
Tę odsłonę opisałem szczegółowo
na Rzecz Gustu. A mówiąc krótko – niby jest wszystkiego
bardziej, ale magii pierwszej odsłony (tego mariażu humoru,
dystansu i akcji) starczyło na pierwszą połowę filmu. Poza tym, o
ile wszystkie dotychczasowe filmy świetnie się ze sobą zazębiały,
tym razem pojawiły się zgrzyty, widać, że ktoś już ma problemy
z pamięcią. Albo brakuje pomysłów, by okiełznać ten filmowy
serial...
"Whiplash" Damien Chazelle.
Obejrzałem go przypadkiem na Cinemaxie
i na drugi dzień zasiadłem do powtórki. Kapitalny film pokazujący,
jak dużo trzeba znieść dla muzyki, jak można się poświęcić i
jak pokręconą drogą chodzą geniusze. Kapitalne role J.K. Simmonsa i
Milesa Tellera. I myśl na koniec, czy warto sięgać po instrument?
Bohaterowi ojciec mówi „jeśli nie będziesz dość dobry na jazz,
zawsze możesz grać rocka”. A co mi zostaje?
"Metropolis" Fritz Lang.
Nigdy wcześniej nie widziałem. Wiem,
wstyd. Tym bardziej, że jest to arcydzieło, które nie zestarzało
się w ogóle. I w zasadzie, film powiedział wszystko w temacie
antyutopii i science-fiction. Reszta to tylko popłuczyny. A niektóre
sceny szokują nawet dziś – czym więc były 90 lat temu?
"Weekend ostatniej szansy" Roger Michel.
Bardzo smutny i bardzo dobry film ze
znakomitą rolą Jima Broadbenta. Czy da się odnaleźć zagubioną
namiętność i miłość? Dokąd zmierzamy w tym szalonym pędzie
zwanym życiem?
Bardzo zły i bardzo głupi film. Nie
mogło być zresztą inaczej. Natężenie absurdów przyprawia o ból
brzucha, a finał w kosmosie plus kapitalna rola Davida Hasselhoffa,
który w ostatnich latach pięknie parodiuje samego siebie, to coś,
co koneserzy tego typu kina zobaczyć muszą. Bawiłem się świetnie.
"Motyl Still Alice" Richard Glatzer, Wash Westmoreland.
Znów Cinemax uraczył nas znakomitym
filmem z brawurową rolą Juliane Moore (pod tytułem "Nazywam się Alice"). Opowieść o geniuszu, który
zmaga się z chorobą Alzheimera to niby nic nowego, ale opowiedziane
w taki sposób zostaje w głowie (i sercu) na długo.
Lubię powroty do filmów z czasów
swojej młodości. Arnold Schwarzenegger jako agent KGB i James
Beluschi jako wspierający jego amerykańskie śledztwo policjant...
Powiem krótko – zestarzało się to nieco, ale nie na tyle, by
zyskać kultowego sznytu. No cóż, to nie „Komando”. Ale
oglądało się przyjemnie.
Rekin, który mści się na ludziach i
nie przeszkadza mu fakt, że nie żyje. Wystarczy odrobina wody, więc
atakuje za pomocą szlauchów, kranów i spryskiwaczy. Ach. I jest w zasadzie niewidzialny. Tak, to jest
tak złe, jak wygląda.
Odświeżyłem przypadkiem, bo
puszczali w TV. Bardzo lubię filmy Burtona, niemal wszystkie. Ten
również, oczywiście za sprawą niesamowitej aury i nastroju, który
udało się w całości wykreować w studiu filmowym. Widziałem to w
dniu premiery w kinie i niektóre sceny do dziś mam w pamięci.
Owszem, efekty się zestarzały, ale całość to cudny horror
gotycki.
"Aleja aligatorów"Grif Furst.
Mordercze aligatory, które dysponują
kolcami wystrzeliwanymi z ogonów. Czegóż się spodziewać po
kanale Sci-Fi? A można wiele, bo okazuje się, że mamy do czynienia
z aligatorołakami. Fatalne.
Wbrew większości opinii, to jest
pierwszy pełnometrażowy film o najsłynniejszych klockach świata.
Całkiem zabawna opowiastka, wysyłająca tytułowego bohatera w
świat rycerzy, by odnaleźć tam groźnego maga. Trochę szkoda, że
z planowanej trylogii nic nie wyszło.
"Harry Angel" Alan Parker.
Genialny film, jeden z najlepszych,
jakie w życiu widziałem. Fenomenalnie widać w nim rękę Alana
Parkera, a niektóre ujęcia jakby żywcem wyjęto z „The Wall”.
Mój ojciec twierdził, że reżyser ów jest zboczony, jeśli chodzi
o epatowanie krwią na ekranie. Muszę stwierdzić, że się
starzeję, bo przyznaję po latach rację memu rodzicielowi. I co
gorsza, po przeczytaniu właśnie książki, na której dzieło
zostało oparte, muszę zweryfikować ową genialność, o której
wspominałem na początku. Próba czasu przegrana.
"Wszystkożerni" Oscar Rojo.
Hiszpańskie horrory są dobre. To
wiedzą wszyscy fani gatunku. Ten opowiada o specyficznej grupie
wykwintnych smakoszy, którzy interesują się ludzkim mięsem. Czyli
takie torture porn. Nudziłem się strasznie. Kiepskie.
"Big Lebowski" Joel Coen.
Klasyk braci Coen. Genialne role Jeffa
Bridgesa, Steve'a Buscemiego i Johna Goodmana z Fleą z Red Hot
Chilli Pepers. Widziałem lata temu, ale niemal wszystko zapomniałem.
Na szczęście, bo znów bawiłem się fenomenalnie.
"Texas Chainsaw Massacre" Tobe Hooper.
Odświeżania klasyków ciąg dalszy.
Ten film również się zestarzał. Sposób opowiadania fabuły,
rozwój akcji, aktorstwo – wszystko już tutaj zgrzyta. A jednak
pozostaje to, co uczyniło ten film arcydziełem gatunku –
prymitywna, niczym nieokiełznana agresja, która bije z każdego
kadru, chociaż gore czy szczególnie krwawych scen tutaj nie
doświadczymy. Wciąż klasyk trudny do pobicia.
Oj, jak ja długo polowałem na ten
film. Ile ja o nim słyszałem, jak bardzo chciałem go zobaczyć.
Niedoceniany, zapomniany klasyk slasherów, zrealizowany niedługo po
sławetnym „Piątku 13-stego”, realizujący podobną konwencję.
Obóz nad jeziorem, dużo napalonej młodzieży i mszczący się za
straszliwe okaleczenie woźny. Lata minęły, film obejrzałem i,
niestety, oczekiwania nie zostały nawet minimalnie spełnione. Kilka
krwawych scen (z efektami Toma Saviniego) nie ratuje całości, która jest po prostu kiepska.
Cieszę się, że „Piątek 13-stego” obejrzałem jako nastolatek.
Dziś pewnie oglądałbym go z zażenowaniem, nie sentymentem.
Piękna baśń z doborową obsadą. Ale
ani Colin Farell jako walczący z przeznaczeniem mężczyzna, ani
Rusell Crowe jako ścigający go demon, ani nawet wcielający się w
Lucyfera Will Smith nie dali rady uratować tego dość miernego
widowiska. Nie powiem. Piękne to. Momentami nawet bardzo
wzruszające. Ale strasznie naiwne i zrealizowane na pół gwizdka.
Ha! Pierwsza część była wspaniała.
Po prostu. No bo czyż może być zabawniej, jeśli grupkę naiwnych
turystów w opuszczonej chacie w górach ściga oddział nazistów
zombie? Dwójka, niestety, nie ma już tej magii. Humor jest znacznie
słabszy, całość bardziej naciągana, no i przede wszystkim
zabrakło śniegu. Niemniej, zabawa przednia, szczególnie motyw zombie w
wykonaniu Kristofera Jonera. Cudo. Dobry film dla relaksu.
Wspaniały film ze wspaniałą rolą
Ala Pacino. Starzejący się, zgorzkniały i wredny żołnierz na
rencie nękany myślami samobójczymi uczy życia opiekującego się
nim przez weekend chłopaka. Też niby się zestarzał, ale magia
wciąż silnie działa.
Umknął mi ten film przed laty. Cieszę
się, bo teraz wynudziłem się przez półtorej godziny. Niby fajnie popatrzeć
jak Arnie lata z mieczem, miło sobie przypomnieć Erniego z serialu
„Partnerzy”, ale całość jest tak naiwna, nie trzymająca się
kupy i bezdennie infantylna, że cieszę się, że nie pozwolono, by
była to trzecia część Conana. Ale chociaż zdjęcia i stroje są niezłe.
Jedynki nie widziałem, ale muszę to
nadrobić, bo ubawiłem się z rodzinką w kinie przednio. Świetnie
przedstawione klasyczne potwory, a poza tym niebanalnie potraktowany
motyw ojcostwa i bycia dziadkiem. Bardzo sympatyczny film.
"Ant Man" Peyton Reed.
Nie wierzyłem w ten film. Zresztą,
nigdy nie wierzyłem w tę postać. A jednak okazało się, że nie
dość, że Paul Rodd idealnie pasuje do tej roli (w końcu został
mężem Phoebe w „Przyjaciołach”), to całość świetnie się
ogląda. Fakt, to film skierowany raczej do młodszej widowni, ale
scena walki na kolejce jest znakomita. Nie opuszczała mnie przez
cały czas tylko jedna myśl – biedni ci Amerykanie, nie mieli
„King Sajzu”.
Świetna bajka cudownie pogrywająca z
popkulturą starszych (Batman, Żółwie Ninja, Star Wars) i
młodszych (Ninjago), dziecięcymi wspomnieniami (pękający kask
kosmonauty z lat 80-tych! Miałem dokładnie takiego samego ludzika i
był tak samo zdezelowany!) a przy tym wysyłająca całkiem sensowny
(choć nie wyszukany) przekaz. No i humor, multum fenomenalnego
humoru. Idealne dla całej rodziny.
Tyle na dziś. Bez obioru.
"Jeździec bez głowy" i "Zapach kobiety" mam, wracam do tych filmów. "Whiplash" obejrzałam pod wpływem tego bloga i jestem pod wrażeniem :)Nie zgadzam się ze zdaniem, że "mało kogo to obchodzi". Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńCieszę się, że coś z zawartych tu wpisów może zwrócić uwagę. Polecam się. I proszę o mniejszą anonimowość :)
Usuń