Sto trzydzieści dwa
No i wyszło jak zawsze.
Miałem uaktywnić się na blogu, ale najpierw udałem się na
zasłużony urlop z rodziną, z którego fotek tutaj zamieszczać
wyjątkowo nie będę. Potem były i inne wyjazdy, praca, itp. I
zasadnicza kwestia, czy jest sens o czymkolwiek z tego pisać? Po
pierwsze czuję się zmęczony, by nie rzec – wypalony. Po drugie,
tracę jakoś motywację do wszelkich działań, nazwijmy to z braku
laku, artystycznych, z prostej przyczyny – nie jestem z nich
zadowolony. Mogę wspomnieć, że napisałem nową książkę (nawet wysłałem do potencjalnego wydawcy), że
kolejne czekają na wydanie, że coś tam się dzieje z muzyką (choć
nie tyle ile powinno – bo mnie się nie chce). Ale czy to ma jakieś
znaczenie, czy to coś znaczy? Nie. Zaczynam cenić sobie święty
spokój z rodziną, pracę zawodową i chwile, gdy nie muszę niczego
analizować, recenzować, pisać/tworzyć. Może to być chwilowe
przesilenie (choć trwa już długo), może to być zmęczenie
materiału. Nudzę się przeglądając facebooka, nie znajduję nic
interesującego mnie w Sieci. Odmawiam wywiadów, promocji, spotkań,
bo nie czuję się osobą, która miałaby coś istotnego do
powiedzenia w jakiejkolwiek kwestii. A już szczególnie na temat
swoich dokonań. Rzadko odpowiadam na maile i wiadomości.
Przepraszam. Kilkakrotnie zabierałem się do zabrania tu głosu na
kilka drażniących mnie tematów, ale potem doszedłem do wniosku,
że najprostszy sposób na te „problemy” to je zignorować.
Unikam więc irytujących mnie ludzi, w zasadzie unikam większości
ludzi. I dobrze mi z tym. Czekam na coś, co wyrwie mnie z tego
marazmu twórczego, czasem chwytam się nowych pomysłów (na
przykład zacząłem nową książkę, która nie tylko nie jest
horrorem, ale nie jest nawet beletrystyką), ale robię to raczej z
przyzwyczajenia, niż z faktycznej chęci. Odkrywam, że jestem
pracoholikiem, ale praca, którą wykonuję musi mieć faktyczny
sens. Mam więcej planów związanych z nauczaniem w szkole, niż z
jakąkolwiek formą „twórczą”. W tym roku już ukazały się
dwie książki i płyta, nad którymi kiedyś ślęczałem, a czuję,
jakby nic się nie wydarzyło. Nie mam z tym problemu, tak po prostu
jest. Jestem z tym szczęśliwy. I piszę o tym, żeby było jasne,
że ten blog żyje, ale zmienia się razem ze mną. A czasem lepiej
nic nie pisać, niż pisać takie farmazony jak tutaj.
A na tapecie.
FILMY:
„Matrix” bracia Wachowscy.
Obejrzałem ponownie na VHS-ie i być może dlatego muszę przyznać,
że film trochę się zestarzał. Poza tym, zaczytując się ostatnio
literaturą science-fiction odkrywam zaskakująco wiele zbieżności
z klasykami, których wcześniej nie znałem i wpływa to nieco na
oryginalność. Niemniej, od drugiej połowy film jakby zaskoczył, a
ja znów świetnie się na nim bawiłem. Część efektów nie robi
już takiego wrażenia, ale to wciąż kultowe kino, do którego
wrócę nie raz. Nie wiem tylko, czy odważę się sięgnąć po
kolejne części.
„Furia” David Ayer. Długo zbierałem się do
tego filmu, bowiem zwykle mam bardzo duże wymagania co do obrazów
historycznych, szczególnie traktujących o drugiej wojnie światowej.
No i moje oczekiwania pokryły się z tym co zobaczyłem –
amerykańską masówkę, która wstydu nikomu nie przynosi, ale
klasyką też nie będzie. Fabuła jest tak sztampowa, że omawiać
jej nie ma sensu, ważniejsze jest tutaj ukazanie wojny jako
bezlitosnej i brutalnej. Tu rzeczywiście film wybija się ponad
hollywoodzką przeciętność. Jest drastycznie, jest realistycznie.
Kiedy jednak miałem się zachwycać całością zobaczyłem walki
czołgów strzelających kolorowymi pociskami, niczym w gwiezdnych
wojnach, a sam film frywolnie popędził do bohaterskiego finału,
jaki można było przewidzieć na początku. Muszę to chyba obejrzeć
jeszcze raz na spokojnie, bo na razie uczucia mam bardzo mieszane.
„Jupiter Intronizacja” rodzeństwo
Wachowscy. Jejku, jaki to piękny film! A jaki gniot przy tym! To
zrobili bracia, przepraszam, rodzeństwo Wachowscy? Niby tak –
wizualnie jest tutaj porażająco, natężenie efektów specjalnych
wręcz przytłacza, ale niektóre z nich już za dwa, trzy lata będą
wyglądać przestarzale (jak choćby scena przebijania się przez
meteoryty) i co wtedy zostanie? Miałka opowieść o złych
cywilizacjach kosmicznych powstrzymanych przez sprzątającą toalety
dziewczynę i zakochanego w niej super-komandosa, człowieka-wilka
pozbawionego anielskich skrzydeł... Głupie? Tak, ale bez obaw,
twórcy wytłumaczyli WSZYSTKO, bo bali się, że ktoś może czegoś
nie zrozumieć. Mistrzostwo fatalnych dialogów, kiepskiego
scenariusza i równie słabej gry aktorskiej. Mia jest fatalna, Tuum
się stara, ale z tymi uszami, nie da się stworzyć poważnej
kreacji... Więcej o filmie wkrótce na portalu Rzecz Gustu.
„Zaginiony świat” Brad Silberling. O! To też jest
zły film. Bardzo zły i bardzo głupi, ale programowo. Nie lubię i
nie oglądam tego typu kina, jednak wczoraj nadali w telewizji, a ja
pisząc lubię jak coś mi przygrywa rzucałem kątem oka i pośmiałem
się wielokrotnie. Dalej nie lubię Willa Farrella, dalej będę
unikał jego filmów, ale to było lepsze niż „Jupiter
Intronizacja”.
„360 połączeni” Fernando
Meirelles. Ambitne kino o miłości w jej różnych obliczach i
formach. Plejada gwiazd i historia, która zatacza krąg przez cały
świat. Różni ludzie, w różnych miejscach przeżywają podobne
problemy, a ich spotkania prowadzą do poważnych zmian w życiu.
Trudno mi oceniać takie filmy. Wstrzymam się wyjątkowo od
komentarza.
KSIĄŻKI:
(Przeczytałem ich znacznie więcej, ale wszystkie wylądowały na różnych portalach w formie recenzji. Dlatego tu idą tylko te, których nie recenzowałem nigdzie i czytałem wyłącznie dla siebie. To przypadek, że to tylko Masterton.)
„Ofiara” Graham Masterton. Thriller
polityczny, który mógł zostać rozwinięty w całkiem intrygującą
powieść, gdyby Masti nie poskracał pewnych wątków kosztem
uwypuklenia tych dla siebie klasycznych. Mamy tu do czynienia ze
światowym spiskiem i zimną wojną, którą niektórzy chcą
zakończyć w zaskakująco bezlitosny sposób. Byłoby nieźle, gdyby
rozbudować wątki polityczne i uniknąć tych horrorowo-erotycznych.
Jeszcze lepiej, gdyby napisać kontynuację.
„Władcy przestworzy” Graham
Masterton. Saga historyczna. I oto jest dowód, że Masti pisać
naprawdę potrafi. Historia trzech braci rozrzuconych po świecie,
połączonych wspólną pasją awiacji i związanego z tym interesu.
Oczywiście jest tu seks, jest polityka, są wielkie emocje i
intrygi, całość zaś wypada naprawdę znakomicie, z wyjątkiem
ostatniego zwrotu akcji, który zapowiedziano we wstępie tak
nieudolnie, że nie jest on żadną niespodzianką. Niemniej – jest
bardzo, bardzo dobrze.
„Zaraza” Graham Masterton. Thriller
apokaliptyczny, w którym zmutowany wirus dżumy dziesiątkuje
populację Stanów Zjednoczonych. Z tego typu książkami Masti radzi
sobie znakomicie, nie inaczej jest w tym przypadku. Solidny,
przemyślany thriller, który ma jeden klasyczny mankament.
Zakończenie. Albo autor nie miał pomysłu i chciał zakończyć
szybko, albo rzeczywiście nie radzi sobie z finałami.
„Powrót wojowników nocy” Graham
Masterton. Nie lubię tego cyklu. Za stary na to jestem. Ale jako
uparłem się skompletować i przeczytać wszystko co wyszło spod
pióra Mastiego, brnę i w tę stronę. Trzeba przyznać, że cykl
skręcił ładnie w kierunku bardziej horrorowym i ma wielkie szanse
podobać się czytelnikom, ja pozostanę jednak bardziej sceptyczny
do młodzieżowych bohaterów w snach walczących z demonami.
„Dziewiąty koszmar” Graham
Masterton. No i mam zagwozdkę. Piąty tom cyklu „Wojownicy Nocy”
to według mnie najlepsza odsłona serii. Koszmarny cyrk z jego
historią to horrorowy Masti w stanie nieskażonym. Jest brutalnie,
obrzydliwie, dziwacznie. Szkoda, że z antagonistami mierzą się
znów senni bohaterowie, z których najbardziej kuriozalną jest
teraz kobieta potrafiąca wywołać pożądanie gotujące krew... No
cóż, cały Masti. Została mi jeszcze jedna jego książka do
kupienia/przeczytania. Poradniki mnie nie interesują, nie jestem
Piotrem Pocztarkiem, który przeczyta nawet stworzony przez Mastiego
podręcznik do nicowania na drugą stronę papieru toaletowego.
Szacunek dla Waćpana!
GRY:
„Contra” i „Lifeforce”. Klasyki
z Pegasusa, które odnalazłem online dzięki Dzikiej Bandzie.
Przejście obydwu zajęło mi może dwie godziny, ale przypomniałem
sobie, jak to było mieć 12-13 lat. Piękny, nieskażony niczym
czas.
I tyle na dziś.
Bez odbioru.
A przeczytam!
OdpowiedzUsuńNic na siłę. Czasami trzeba pozwolić sobie odpocząć. M.
OdpowiedzUsuń