Sto dwadzieścia pięć
No więc znów kontrolnie, bowiem jak
zapowiadałem, wpadłem w wir pracy tak pokrętny, że nawet
ponarzekać na to nie mogę. Zasadniczo zaczynam sobie nadwyrężać
nadgarstki i palce od stukania w klawiaturę, ale efekty tego
zaczynają być widoczne. Ukazała się już jedna moja książka (i
o dziwo zbiera pochlebne recenzje), a na kwiecień zapowiedziano
drugą (napisaną z Robertem Cichowlasem). I ja już wiem, że to
jeszcze nie koniec moich literackich wydawnictw na ten rok, jak
dobrze pójdzie to zamkniemy się w liczbie... 5! Najważniejsze jest
jednak to, że to co już wiadomo zachwyca... okładkami.
Wiele osób
uznało okładkę „Horror klasy B” Wojtka Pawlika za kapitalną,
ale teraz jeszcze więcej osób zbiera szczęki po zobaczeniu okładki
do „Miasteczka” (tytuł „Utrapieni” ostatecznie nie
przeszedł), którą narysował dla nas Dariusz Kocurek. Ja nie
oceniam, zachwycam się obydwiema, bo obie są rewelacyjne, obie w
odmiennych stylach i do innego horroru. Niemniej muszę przyznać, że
mam szczęście do okładek. W tym roku szczególnie. Strach pomyśleć
jak będą wyglądać następne.
Ponieważ muszę wracać do pracy, to
tylko jeszcze krótko. Dziś wieczorem będę gościem Radia Malbork,
gdzie poopowiadam co nieco o swoim pisaniu i pomęczę trochę
muzyką, w sobotę z Damage Case gram koncert w Gdańsku. Znów.
Zapraszam.
A na tapecie się nazbierało:
FILMY:
Jakoś tak się złożyło, że w
ostatnich tygodniach nie miałem nawet kiedy włączyć czegoś na
DVD, a jeśli już to odcinek „Latającego Cyrku Monty Pythona”
jak ja to mówię - „do kolacji”. A jednak czasem telewizor gra,
gdy pracuję i kątem oka udało mnie się zobaczyć takie oto
produkcje:
„Wojna światów”Steven
Spielberg. Mam słabość do tej powieści Wellsa, jestem
zafascynowany słuchowiskiem Orsona Wellsa, cenię filmową wersję z
roku 1953, jestem nawet fanem musicalu. Tutaj, mimo nazwisk Spielberga
i Cruise'a szału nie ma. Owszem, jest to niezwykle widowiskowy film,
kilka scen zapamiętam na dłużej (scenę z trupami w rzece chyba na
zawsze), a jednak jakoś kompletnie nie mogłem wczuć się w
opowiadaną historię. Dobry film. Ale daleko mu do wszystkich
wcześniejszych wersji.
„Inwazja” Olivier Hirschbiegel,
James McTeigue. Powiedziałem kiedyś w
rozmowie z Bartkiem
Paszylkiem, że każde pokolenie ma swoją inwazję. Od „Inwazji
porywaczy ciał” z 1956 powstało kilka kolejnych remake'ów i w
zasadzie tylko wersja z Donaldem Sutherlandem zasługuje na
wspomnienie (i uwielbienie). Wersja z Nicole Kidman i Danielem
Craigiem jest po prostu żałosna i nielogiczna. Do tego ma wszystkie
wady, na które cierpiały „Żony ze Stepford”, inny remake z
Kidman. Co jest w tej kobiecie, że przerażające i dobre horrory
wraz z jej pojawieniem stają się hollywoodzkimi szmirami
ociekającymi słodyczą i z obowiązkowym happy endem? O ile „Wojnę
światów” Spielberga warto zobaczyć choćby dla efektów, ta
„Inwazja” jest kompletną stratą czasu.
„Megawąż” Tibor Takacs.
Kolejny film z gatunku - „tak głupi i zły, że aż dobry”.
Niestety, nie jest dobry. Ale na tyle głupi, że można się było
pośmiać kilka razy i to nie tylko z fatalnych efektów CGI,
idiotycznych rozwiązań fabularnych (żeby pokonać węża trzeba
dać mu się połknąć – tylko tak można się dostać do serca –
cudo!), ale i nad wyraz drętwego aktorstwa. No i scena, kiedy
bohaterka przynosi do miasta folię przemysłową mówiąc, że to
wylinka Megawęża... Najtańszy efekt specjalny jaki widziałem od
lat. Ach, i jeszcze dialogi w stylu: „-Ten wąż był w słoiku.
Musiał uciec.” „-Masz jeszcze ten słoik?” „-Nie, wyrzuciłem.”
„-Gdybyśmy go mieli wiedzielibyśmy co to za wąż.” „-Spokojnie,
powinienem mieć ten słoik w śmietniku.”. Coś wspaniałego...
KSIĄŻKI
„Uczta dla Wron” G.R.R. Martin –
Wreszcie sięgnąłem do dalszych tomów „Pieśni Lodu i Ognia”
i
zrozumiałem rozczarowanie wielu tysięcy czytelników. Nie dość,
że w zasadzie zabrakło tu wszystkich bohaterów, których lubię,
to jeszcze całość została rozbita na dwa tomy, z czego w
pierwszym praktycznie nic się nie dzieje. Przez ponad pięćset
stron. Żeby było weselej, Martin wprowadził nowe postacie i wątki
(bo po co ciągnąć stare) i momentami rozwleka wszystko w
nieskończoność. Nie powiem. To nie jest zła książka, wciąż
jest to bardzo wysoki poziom i intrygująco rozwijająca się
opowieść. Ale myśl, że dalsze losy niektórych bohaterów zostaną
wyjaśnione najszybciej za rok (lub później), a ja mam czytać o
jakiś nowych pretendentach do tronu... Coś mi tu śmierdzi
rozdmuchiwaniem całości dla korzyści materialnych...
„Imperium” Graham Masterton.
Młoda dziewczyna dostaje od losu szansę i zostaje żoną bogatego
księcia, który wkrótce obejmie rządy nad koloniami w Indiach.
Przedtem jednak trochę wycierpi, poszuka miłości i narobi sobie
problemów, które będą jej ciążyły groźbą skandalu za kilka
lat. Lubię powieści historyczne Mastertona, bo choć nie odnosi się
do konkretnych wydarzeń, to zawsze znakomicie odzwierciedla tło i
tworzy o wiele bardziej wyraziste postacie, niż w jakichkolwiek
innych swoich książkach. Tutaj, niestety, głównym modus operandi
jest żądza i naiwność wielokrotnie tak rażąca, że aż
przyprawia o ból zębów. Tło, intrygi jak zwykle wypadły
znakomicie, reszta, skażona typowymi dla Mastiego dewiacjami,
znacznie gorzej. To nie jest najsłabsza książka autora, ale
zdecydowanie jego najgorszy romans historyczny.
„Kłamca 1” Jakub Ćwiek. Za
sprawą „Chłopców” przekonałem się w końcu do pisarstwa
Jakuba Ćwieka i postanowiłem ponadrabiać nieco zaległości.
Opowiadania o Lokim, który zostaje anielskim cynglem i poluje na
innych bogów to pomysł sam w sobie genialny. Wykonanie również
niczemu nie ujmuje i może poza faktem, że taka forma (opowiadania
tworzące rzekomo powieść) bardzo mnie się przejadła (tak, wiem,
że też taką popełniłem – może właśnie dlatego), nie miałbym
nic do zarzucenia. Nie ukrywajmy, nie jest to literatura wysokich
lotów, ot, konkretna rozrywka, gdzie można i się zaśmiać i
zadziwić.
„Kłamca 2 Bóg Marnotrawny”
Jakub Ćwiek. Kontynuacja wypada całkiem dobrze, a w wielu
momentach nawet lepiej niż poprzednik. Widać, że autor znów spina
wszystkie opowieści, a całe uniwersum zaczyna coraz lepiej
funkcjonować. Nieco z przekąsem patrzę na rozwiązania typu walka
z Herkulesem, czy kompletnie nie trafiający już do mnie humor z
opowiadania „Słudzy Metatrona”. Znacznie lepiej wypadają
pozostałe historyjki (pozwolę sobie je tak nazwać) i wiem, że
skłonią mnie do zakupu kolejnych tomów.
„Festiwal Strachu” Graham
Masterton. Kiedyś bardzo podobały mnie się
zbiory opowiadań
Mastiego, twierdziłem nawet, że jego opowiadania są lepsze od
powieści. Osąd ten wynikał z dwóch rzeczy. Po pierwsze – znałem
mało powieści autora (i opowiadań też nie za dużo). Po drugie
widać w wieku jakim się znajdowałem absurdalne sceny
pornograficzne przetykane tymi totalnie obrzydliwymi odpowiadało.
Dziś przy połowie tekstów czułem zażenowanie, dwa czytałem
wcześniej w innych zbiorach, ostatecznie na pochwałę zasługują
dwa: „Burgery z Calais” (oryginalność zerowa, ale opisy na tyle
dobre, że nie radzę jeść przed lekturą) i „Anty-Mikołaj”
(naprawdę udana historia o „prawdziwym” Świętym Mikołaju). I
teraz nie wiem, czy to ze mną coś nie tak, czy tak bardzo się
postarzałem. Nie mam czasu wgryzać się w zbiory opowiadań, które
już czytałem (po prawdzie zaczynam nie trawić opowiadań w
ogóle!), ale trzeba będzie kiedyś przeprowadzić eksperyment.
„Kondor” Graham Masterton.
Stary, ale jary thriller autora. Do tej pory zupełnie mi nieznany.
Opowieść zaczyna się brutalnie (jak to u Mastiego) od zgonu
chłopca, który w lesie znalazł rozbity przed laty samolot z
tajemniczą zawartością na pokładzie. Śmiertelny wirus,
bezlitosne rozgrywki polityczne, okres Zimnej Wojny i echa niedawnej
II Wojny Światowej przenikają się w tej zaskakująco udanej
powieści. Bardzo dobra rzecz w swojej klasie i jeden z najlepszych
thrillerów autora. Jeszcze żeby nie ta okładka...
GRY:
Talisman
Pochwaliłem się ostatnio, że
pograłem sobie na telefonie i co? I od tamtego czasu nie włączyłem
żadnej ze wspomnianych gier nawet na minutę. Za to nabyłem
okazyjnie „Talisman” w wersji digibook, co pozwoliło mi
przypomnieć sobie zasady i poczuć magię dawnych lat podczas
krótkich sesji przy kompie. Wszystko to zaś w imię wyższej idei –
zakupienia dla Staropolskiego Klubu Fantastyki wersji planszowej. I
jest, i mamy i już graliśmy. Chłopcy są zachwyceni, ja też.
Kolejne pokolenie się zaraziło.
"Miasteczko' i "Horror klasy B" mają rewelacyjne okładki, zapodają klimat i bardzo zachęcają do przeczytania.
OdpowiedzUsuńKiedyś uwielbiałam twórczość J. Ćwieka. Takie książki jak "Ciemność płonie", czy "Liżąc ostrze" stoją u mnie na półce w honorowym miejscu. "Chłopcy" to był ten moment, gdy zaczęło coś między nami zgrzytać. Cóż, może dlatego, że mnie chłopcy już nie kręcą...