wtorek, 30 czerwca 2015

Blog klasyczny (130) - Krótki przegląd "Na tapecie"

Sto trzydzieści.

Blog klasyczny. Długo go nie było. Mnie długo nie było. To był bardzo długi i ciężki rok. I bardzo pracowity. Ale teraz powracam i choć zakładam, że nie został nikt, kto chciałby jeszcze czytać co u mnie słychać (skutecznie próbowałem odstraszyć wrzucając ostatnio kilkadziesiąt zaległych i wypożyczonych recenzji), to od jutra startuję dalej. Dziś tylko nadrabiam zaległości w „Na tapecie”. A więc krótko o filmach i książkach, które obejrzałem i przeczytałem w ostatnich kilku tygodniach, a jakimś cudem nigdzie nie zrecenzowałem.
A więc:

Na tapecie:

FILMY:

Mad Max: The Fury Road” George Miller. Specjalnie opisuję ten film na początek, bo jest to pierwszy film, jaki od dawna widziałem w kinie (wreszcie wybraliśmy się z żoną na randkę). Przede wszystkim jest to jednak najlepszy film, jaki widziałem od dobrych paru lat! Czekałem jak opadnie wrzawa na jego temat, jak będę mógł bez nastawienia na niego popatrzeć, ale i tak się bałem, że moje oczekiwania są zbyt duże, szczególnie nakręcone opiniami ludzi, których zdanie szanuję. Bzdura! Nowy Mad Max spełnił je wszystkie! Absolutnie rewelacyjne, gwałtowne, momentami wręcz chore kino postapokaliptyczne, które zostawia za sobą całą konkurencję we wrakach zardzewiałych pojazdów. Ten film nie spodoba się wielu osobom, wiele osób go nie zrozumie. To kino dla tych, którzy dorastali w latach 80/90-tych. Ale kto by się nimi przejmował?! Absolutne mistrzostwo, najlepszy film w tym wieku! Czekam na DVD.

Mad Max” George Miller. No i wyszło szydło z worka. Ktoś pomyśli, że jadę teraz po sentymentach, odświeżyłem przed nową odsłoną... Niestety. W młodości go nie obejrzałem, bo rodzice mi nie pozwolili. Za brutalny. Potem oglądałem tylko horrory. Wreszcie nabawiłem się awersji do Mela Gibsona. I przeżyłem 35 lat nie znając szalonego Maxa. Wiedziałem, że taki istnieje, kocham Fallouta, ale dopiero teraz obejrzałem pierwowzór i... odpadłem! Wspaniały, zimny film pokazujący upadek wartości i świata, western postapokaliptyczny. Nic się nie zestarzał.

Mad Max 2” George Miller. Kontynuacja nadrabiania zaległości. Ten film widziałem niegdyś we fragmentach, ale chciałem wreszcie obejrzeć cały nim udałem się do kina na „The Fury Road”. No cóż, pewne stroje się zestarzały, ale w gruncie rzeczy, to jeszcze lepsza, niewiarygodnie energetyczna wizja zdegenerowanego świata, w którym liczy się tylko brutalność i paliwo. Wizja, której zdawać się mogło nie da się przeskoczyć. Nowy Max jest na szczęście dowodem, że można i to zachowując logikę jak przystało na solidną kontynuację.

Bitwa pod Wiedniem” Renzo Martinelli. Nie używam brzydkich słów na swoim blogu. Z zasady. Więc powiem krótko – ależ to kupa jest. Widać, że ktoś tu chciał zrobić nową wersję 300 (niektóre cyfrowe ujęcia są naprawdę świetne), ale poza tym... Aktorzy, którzy sami nie wiedzą, co tu robią (poza Adamczykiem), bitwa biedna jak potyczka pod stadionem i uproszczenia religijno-fabularne, że aż dziw bierze, że reżyser nie stał nad widzem i nie tłumaczył mu – o, a teraz chodziło mi o to, że... Strata dwóch godzin. Dobrze, że w tym czasie uzupełniałem papierki...

Wojna Z” Marc Forester. Nie interesuje mnie, co myślą o tym filmie inni. Po pierwszych kilku minutach sam przestałem liczyć na adaptację prozy Maxa Broksa. I dałem się porwać widowisku, które choć momentami hollywoodzkie pokazało najbardziej dzikie i wściekłe zombie jakie widziałem. A widziałem już wiele. Pewnie jestem jedynym, który liczy na kontynuację.

Nad Życie” Anna Plutecka - Mesjasz. Ciężko pisać opinię o filmie, który opowiada tak smutną, prawdziwą historię. Gdzie dwoje znakomitych (choć niedocenianych) polskich aktorów stara się wygrać więcej niż dał im scenariusz. Szkoda ubóstwa bijącego niemal z każdego kadru, który upodabnia film do teatru telewizji... Może o to chodziło, o skromność współgrającą z główną bohaterką? Kino samo w sobie piękne, ale jednocześnie pokazujące wszystkie bolączki polskiej kinematografii.

Książki:
Pogubiłem się ile książek w celach recenzenckich przeczytałem w ostatnich czasach. Wiem na pewno, że dla odprężenia, nie dla kolejnego testu zagłębiłem się w lekturę tych oto utworów:

Domofon” Zygmunt Miłoszewski. Bardzo żałuję, że przeczytałem ten horror... teraz. Umknął mi przed laty, a teraz odczuwam, że mocno się zestarzał. To nie tak, że jest zły. To wciąż jeden z najlepszych współczesnych horrorów opowiadających historie nawiedzonego bloku. Ale po pierwsze naczytałem się już Orbitowskich, Małeckich i jednego Ćwieka, którzy ten współczesny horror zrobili lepiej. Po drugie, jakoś każdy większy zwrot akcji udało mi się przewidzieć, a niektóre motywy odnalazłem... we własnej twórczości. Krótko mówiąc- świetna książka, ale przegrała z mymi nad wyraz wygórowanymi oczekiwaniami...
Zupa z pokrzyw” Izabela Chojnacka-Skibicka. Romans, realizm fantastyczny i ogromna dawka regionalizmu, czyli dowód na to, że w moim regionie są autorzy, którzy mogą i chcą pisać. Może pewne rzeczy są tutaj nadmiernie uproszczone, niemniej czyta się to szybko i znakomicie, a dziesiątki czytelników na spotkaniach autorskich dowodzą jasno, że Iza Skibicka jeszcze nieraz nas zaskoczy.

Ciemnia” Graham Masterton. Powrót do cyklu o Jimie Rooku. Tym razem nasz dzielny nauczyciel styka się z duchem związanym ze sztuką fotografii, co sprowadza się do walki z potworem będącym skrzyżowaniem człowieka z aparatem. Klasycznie nowi uczniowie, słynne przemowy Jima i dużo świetnej akcji przeplatanej z horrorem. Przyznaję, że pierwsze tomy nie przekonały mnie od razu, ale im dalej w las, tym bardziej cenię ten cykl Mastertona.

Złodziej dusz” Graham Masterton. No i z tym tomem mam problem. Fabularnie jest znakomity. Wyraźnie Masti naoglądał się azjatyckich horrorów. Mamy więc ucznia z Korei, za sprawą którego pojawia się bardzo niebezpieczny i nieprzyjemny demon, jeden z najlepszych u Mastertona. Niestety, autor kompletnie zapomniał chyba o czym jest jego cykl, bowiem zmienił całkowicie charakter Rooka (który stał się nadętym, obrażającym uczniów bufonem), wprowadził typowe dla siebie sceny seksu (których wcześniej w cyklu na szczęście nie było), a nawet zmienił płeć kota głównego bohatera. Że o pomieszaniu jego wieku nie wspomnę. Tak więc sukces połowiczny.

Ogród zła” Graham Masterton. Ostatni tom cyklu o Rooku. Niestety, Jim pozostał bufonem, a Tibbles kocurem, ale poza tym mamy armagedon pełną gębą w horrorowej wersji biblijnego mitu o Adamie, Ewie i Lilith. Po „Złodzieju dusz” tendencja wzwyżkowa, ciekawe, czy to rzeczywiście świetne zamknięcie serii, czy jednak (jak w przypadku „Manitou”) Masti będzie jeszcze coś próbował na tym ugrać. Wolałbym, żeby nie, tym bardziej, że ostatnio świetnie mu idzie z cyklem o Katie Maquire.

Nigdziebądź” Neil Gaiman. Wiele lat wzbraniałem się przed Gaimanem. Przeczytałem kiedyś „Gwiezdny pył”, potem „Księgę cmentarną”, obejrzałem „Koralinę” i choć wszystko mnie się podobało, nie poczułem zachywtu. Dzięki żonie, która pomogła mojemu synkowi uczcić Dzień Ojca, otrzymałem tę oto książkę, która pochłonęła mnie całkowicie. Choć początkowo miałem skojarzenia z Barkerem, niektórymi Kingami, koniec końców dałem się porwać finałowi i zrozumiałem co i jak. Przepiękna, nostalgiczna powieść. Po przeczytaniu przy okazji „Drażliwych tematów” i właśnie „Nigdziebądź” zaryzykuję stwierdzenie, że chyba mam kolejnego ulubionego autora.

Tyle na dziś.
Bez odbioru.

Większe recenzje - KŁAMCA. PAPIEŻ SZTUK - Jakub Ćwiek

Jakub Ćwiek
KŁAMCA: PAPIEŻ SZTUK
wydawnictwo: SQN
stron: 301
ocena: 5/6

Ciężko pisać o książce autora, którego zwykłem już wielokrotnie chwalić, zarówno na swoim blogu, jak i na innych portalach, gdzie mam przyjemność wyrażać głośno swoje opinie. Ciężko, by nie było mowy o kumoterstwie, gdy obaj udzielamy się dość często w serwisie Dzika Banda. Nic na to nie poradzę, jubileuszowy, szósty w sumie tom Kłamcy, z podtytułem „Papież sztuk” po raz kolejny dowodzi niesamowitego talentu Jakub Ćwieka i znakomicie wpisuje się w standardy jego dotychczasowych dzieł.

Fabuła to jak zwykle jazda bez trzymanki, kwestią gustu pozostaje czy się ją łyknie bez popitki, czy będzie jojczyć, że znów mamy do czynienia z papką popkulturową. Tym razem, obok Lokiego, wspartego oczywiście przez Bachusa i Erosa, pojawia się kolejny (anty)bohater: Marcus Lester. Jest to zwyczajny aktor odgrywający Dezyderiusza Crane'a, główną rolę w serialu „Bóg pośród nas”. Serial cieszy się ogromną popularnością, problem w tym, że został tak naprawdę wymyślony przez Lokiego, który głodny sławy zdradził (w zasadzie dla żartu), wiele boskich sekretów. Jeszcze większy kłopot stanowi fakt, że Lester w pewnym momencie zyskuje boskie moce, równe Lokiemu. Targany kompleksami i frustracjami człowiek-bóg staje się zagrożeniem nie tylko dla świata przedstawionego...

No właśnie. Cała historia, choć niewątpliwie intrygująca i utrzymana w konwencji poprzednich tomów „Kłamcy” jest tak naprawdę tylko pretekstem do wielkiej zabawy, jaką Jakub Ćwiek proponuje czytelnikowi. Już poprzednie części składały się w dużej części z mrugania okiem do czytelnika i odniesieniami do rozmaitych filmów, seriali, komiksów i gier. Tym razem autor idzie jeszcze dalej. Może nie burzy całkowicie czwartej ściany, ale wywala w niej kilka wyrw, przez które czytelnik może pozwolić sobie na więcej niż dotąd. Jak? A co powiecie na wkradającą się nagle w całość grę paragrafową? A kilkustronicowy komiks? Historyjki obrazkowe? Ćwiek bawi się narracją, formą, fabułą popuszczając całkowicie wodze fantazji. Oczywiście, znajdą się osoby utyskujące na taką formę, autor wszak dorobił się równie wielkiego grona fanów, co i antyfanów, ale w tym momencie wystarczy zadać pytanie – po co ci, którzy Kłamcy nie lubią, sięgają po tę książkę? Osobiście najwyżej cenię „Ciemność płonie”, bo tam Ćwiek pokazał, jak wielki tkwi w nim potencjał, jak perfekcyjnie buduje nastrój i klimat. Ale przecież cykl „Kłamcy” to zupełnie inna liga – to jazda bez trzymaki, stworzona tak, by autor mógł się wyszaleć popkulturowo. I tutaj również polecam artykuły pisarza, jego recenzje i felietony. Dopiero wówczas można pojąć pełen obraz cyklu, serii, czy też fenomenu Ćwieka. Bo że jest on fenomenalny, to fakt, czy się komuś podoba czy nie. Są książki, które się pisze w pocie czoła, cedząc każde zdanie, są takie, które piszą się same, niczym rozpędzone z góry auto, z cegłą na pedale gazu i wystawionymi za okno zabłoconymi glanami kierowcy. „Kłamca – Papież sztuk” na pewno należy do tej drugiej kategorii.

Żeby jednak nie było, że kadzę bezprzykładnie, to przyznam, że dwie rzeczy w nowej powieści o „Kłamcy” nie przypadły mi do gustu. Zajawki gry paragrafowej nie dawały wcale takiej swobody, jaką sugerowały. W gruncie rzeczy prowadziły jedynie do punktów, z których i tak trzeba było wrócić. Szkoda. Rozumiem, że nie dało się zrobić alternatywnego zakończenia, ale gdyby nieco rozszerzyć możliwości dotarcia do finału... Druga rzecz, już całkowicie osobista, to Donnie Darko. Nie lubię, nie znoszę, uważam za grubo przechwalony film. Może powinienem obejrzeć jeszcze raz? Spytacie co robi Donnie Darko w Kłamcy? To Wy chyba nic o cyklu nie wiecie...

Krótko mówiąc, Kłamcofilom polecam gorąco, choć w zasadzie nie muszę, bo pewnie już mają książkę na półce. Jubileuszowe wydanie zostało wzbogacone o posłowie autora, w którym wyjaśnia co i jak z tym Lokim i jego popularnością, czyli w zasadzie udziela odpowiedzi na wszystkie pytania dotyczące cyklu. Nie sądzę, żeby było to ostateczne pożegnanie z serią, na pewno jest to piękne ukoronowanie. Tymczasem z niecierpliwością wypatruję kolejnych „Chłopców” i może w końcu skuszę się na „Dreszcza”.

niedziela, 28 czerwca 2015

Większe recenzje - SKONSUMOWANA - David Cronenberg


David Croneberg
SKONSUMOWANA
wydawnictwo: Zysk i S-ka
ocena: 5/6

David Cronenberg to mistrz horroru wenerycznego, twórca filmowy, którego miłośnikom gatunku przedstawiać nie trzeba. Jego arcydzieła pokroju „Dreszczy”, „Wściekłości”, „Muchy”, „Videodromu” czy „Nagiego Lunchu” na stałe zmieniły jeśli nie historię kina, to przynajmniej nieodwołalnie zrujnowały psychikę wielu widzów, do których niżej podpisany należy. I choć zdawać się mogło, że najlepsze lata i dzieła ekscentryczny reżyser z Kanady ma już za sobą, pojawia się w nietypowej dla siebie odsłonie – jako autor książki o jakże wiele mówiącym tytule: „Skonsumowana”. Jeśli oczekujecie, że dostaniecie skondensowanego Cronenberga jakiego kochacie i za którym od lat tęsknicie... to się nie zawiedziecie.
Bohaterami utworu są Nathan Math i Naomi Seberg, para reporterów, których głównym zajęciem jest zdobywanie informacji i zdjęć, które z kolei mogą sprzedać mediom. Oboje są fetyszystami nowych technologii, ze wskazaniem na wszystko co związane z fotografią, oboje mają ogromne apetyty seksualne i dość luźne podejście do związków partnerskich. Sypiają ze sobą, ale spotykają się rzadko, więcej czasu spędzając w oknach komunikatorów internetowych. Pewnego dnia Naomi skupia się na okrutnej zbrodni, jaką rzekomo popełnił znany filozof, Arstide Arosteguy brutalnie mordując, okaleczając, a następnie częściowo zjadając swoją żonę Celestine. Wspierana przez dziwacznego studenta, Herve'a Blomqvista odkrywa coraz bardziej zaskakujące aspekty tej sprawy. Tymczasem Nathan badający sprawę eksperymentalnej i nie całkiem legalnej medycyny zaraża się wyjątkowo obrzydliwą chorobą weneryczną, a jedyny ratunek może mu przynieść jedynie jej odkrywca. Ten zaś stawia zaskakujący warunek. Wkrótce okazuje się, że pozornie odległe sprawy i wątki mają więcej punktów wspólnych niż mogłoby się wydawać...

Zacznijmy od przypomnienia. To Cronenberg. Tutaj nie ma lekko i nie ma taryfy ulgowej. Nie jest to książka dla wszystkich, zrazić się mogą nawet co niektórzy miłośnicy specyficznego stylu autora. To co zawsze odgrywało znaczącą rolę w filmach reżysera, a więc cielesność i erotyka przekraczająca granice, często skrajnie dewiacyjna, tutaj znajduje nowe terytoria. Nie chodzi nawet o to, że autor wynalazł coś nowego, faktem jest tylko to, że dotąd pewne rzeczy przedstawiał w sposób zawoalowany, inne wprost, ale poprzez estetykę gore często zamazywał ich obraz odrobiną groteski. W „Skonsumowanej” tego nie ma. Od początku dostajemy w twarz opisami perwersyjnymi, obrzydliwymi, bohaterami (zarówno pierwszego jak i drugiego planu) są dewianci i zboczeńcy, często jeszcze stosownie zdeformowani, albo po prostu chorzy. W książce nie ma jednak miejsca na groteskę i humor, a wyobraźni nie zostaje wiele. To świat zepsuty, mroczny, wręcz ohydny. Cronenberg zanurza się tutaj po uszy w cielesności, babrając się w jej zgniłych aspektach i toczących społeczeństwo perwersjach. Można je odczytywać dosłownie i wtedy nie zostaje nic innego, jak odłożyć książkę na półkę z wyrazem niesmaku na ustach, można i trzeba wgłębić się w liczne tropy i odwołania (także do własnej twórczości) i dać się porwać jak zawsze specyficznej poetyce okropieństwa, z jakiej słyną „Potomstwo”, „Nagi Lunch”, czy nawet „Nierozłączni”. I gdy już nam się zdaje, że zawędrujemy w jeszcze bardziej pokręcone i chore rejony niż te odnalezione w „Crush”, niczym w „Videodromie” autor puszcza do nas oko i zaczyna odsłaniać spoiwa łączące całość dystansując się do utworu i czytelnika, wreszcie samej historii. Cronenberg się nie zestarzał, dalej kpi z nadętych odbiorców, którzy mogą poczuć się zirytowani nad wyraz drobiazgowymi opisami rozmaitych sprzętów i technologii. Cronenberg kpi ze swoich wielbicieli, rozkręcając chorą wizję świata i budując misterny spisek, który w ostateczności okazuje się... Nie napiszę, ale powiem jedno. To nie jest łatwa, przyjemna książka. To lektura, w której nie ma nawet kogo polubić. Ale jak zwykle w przypadku autora jest to dzieło, o którym się nie zapomni. Najlepsze filmy Cronenberg ma za sobą. Czas na książki.


Recenzja pochodzi z portalu HORROR ONLINE

Większe recenzje - ZNALEZIONE NIE KRADZIONE - Stephen King


Stephen King
ZNALEZIONE NIE KRADZIONE
wydawnictwo: Albatros
ocena: 5/6

Ostatnia książka Stephena Kinga „Pan Mercedes” podzieliła fanów autora „Lśnienia” i „To”. Jedni odnaleźli w niej powiew świeżości i zabawę konwencją kryminału noir, drudzy zawiedli się srodze utartymi schematami i złorzeczyli na przewidywalność i nudę. Sam należałem do tej pierwszej grupy, wychwalając powieść gdzie się dało i ciesząc się jeszcze bardziej, gdy została ona nagrodzona w kategorii najlepszego kryminału. Tym bardziej z wielką niecierpliwością oczekiwałem zapowiadanej kontynuacji „Znalezione nie kradzione”. I może dlatego, poprzez zbyt wielkie oczekiwania, nie znalazłem tu tego co szukałem. Czy to znaczy, że nowa powieść Kinga jest zła? Bynajmniej.
Młody chłopak, Morris Bellamy w 1978 roku napada na farmę, gdzie skryty przed światem żyje wybitny pisarz John Rothstein. Od lat nie wydał żadnej książki, a jego fani z niecierpliwością oczekują kontynuacji trylogii o zbuntowanym Jimmy'm Goldzie. Młodzieniec nie może przede wszystkim wybaczyć autorowi, że zmienił swego bohatera z prowokatora w oportunistę. Zarzuca pisarzowi sprzedanie się, a sprowokowany przez elokwentnego Rothsteina strzela do niego. Morderstwo jest jednak tylko dodatkiem do kradzieży, Bellamy bowiem zabiera z sejfu dwadzieścia tysięcy dolarów i największy skarb – notesy, które zawierają rękopisy niewydanych powieści autora. Nie ma jednak czasu się nimi nacieszyć. Oskarżony o inną zbrodnię trafia do więzienia, uprzednio jednak ukrywa łup. Ponad trzydzieści lat później zakopaną skrzynię odnajduje Peter Saubers, syn jednej z ofiar Pana Mercedesa i znalezione pieniądze postanawia wykorzystać w zaskakujący sposób. Prawdziwym błogosławieństwem okazują się jednak notesy, bowiem chłopak jest wielkim miłośnikiem literatury i powieści o Jimmy'm Goldzie. Tymczasem Bellamy wychodzi na zwolnienie warunkowe... Detektyw Bill Hodges i jego pomocnicy znów mają pełne ręce roboty.

Już pierwszy rzut okiem na fabułę ujawnia wiele kalek, które King powiela w swoim nowym utworze. Fani autora odnajdą nawiązania do „Skazanych na Shawshank”, „Misery”, a nawet „Historii Lisey” i „Serc Atlantydów”. Z jednej strony jest to akcent bardzo miły, z drugiej, pokazuje jasno, że autor jakby sam nie był przekonany do swojego pierwotnego pomysłu i zaczął stosować sprawdzone chwyty, by nie dopuścić do kolejnych podziałów wśród fanów. Elementy thrillera popychają fabułę do przodu według sprawdzonych przez klasyków wzorców i King sprawnie się nimi bawi, przetwarzając je na swoją modłę, ale nie mogłem pozbyć się wrażenia, że historia Bellamy i Saubersa została połączona z Hodgesem i Mercedesem na siłę, bo to są właśnie elementy najmniej spójne w całej powieści. Nie oznacza to w żadnym wypadku, że utwór jest zły. Wręcz przeciwnie, jednak wypada on słabo jako kontynuacja cyklu. Mamy tu bowiem do czynienia z Kingiem gawędziarzem, który snuje dość oczywistą historię z klasycznym dla siebie umiłowaniem dla literatury i przeszłości, przez co wypada znacznie bardziej wiarygodnie, niż gdy starał się przedstawić nowoczesnego geeka. Pozwolę sobie wysnuć wniosek, że ci, którzy zawiedli się „Panem Mercedesem” tutaj odnajdą to czego im w poprzedniku brakowało. Dla mnie zabrakło tutaj ikry i drapieżności, bo choć całość ma prawdziwie kryminalne tempo i mocny wydźwięk, to jednak jest napisana zaskakująco zachowawczo, niemal równie klimatycznie, co melancholijny „Joyland”. King nie pisze złych książek. Ale zdarzyło mu się wiele lepszych.

Recenzja pochodzi z portalu HORROR ONLINE

Większe recenzje - KOMPLEKS BOGA - Piotr Rozmus


Piotr Rozmus
KOMPLEKS BOGA
wydawnictwo: Videograf
3,5/6

„Bestia” Piotra Rozmusa ukazała się w zeszłym roku wywołując spore zamieszanie wśród miłośników kryminałów. Na ile było w tym skutecznej promocji autora, na ile odpowiednio ulokowanego merchandisingu regionalnego, nie mnie osądzać. Ważne, że pisarz wziął sobie do serca rozmaite uwagi i zaserwował nam mocny i krwawy thriller „Kompleks Boga”, w którym jasno pokazuje, że marzy mu się miejsce na poletku horrorowym.
Cztery pozornie obce osoby trafiają w ręce psychopaty, który uważa, że spełnia boską misję poprzez okrutne traktowanie i uśmiercenie każdej z nich. Co łączy Krystiana, Ewę, Natalię i Wojtka? Kryminalista, psycholożka, studentka i biznesmen, każde z innego świata, a jednak zostaje porwane i uwięzione w obskurnej piwnicy, gdzie czeka ich prawdziwa droga przez piekło.

Tak, to wszystko już było, w wielu książkach, jeszcze liczniejszych filmach, ale wbrew wszystkiemu nie odbieram tego jako wady utworu. Wszak najbardziej lubimy to co już znamy, więc konwencja przypominając „Siedem” czy „Piłę” przypadła mi do gustu i szczerze zaintrygowała. Tym bardziej, że autor przyłożył się tym razem bardziej do opisów i wykazał się znajomością tematu, prezentując kilka mocnych i krwawych scen. Bez obaw, to nie gore, wciąż mamy tutaj do czynienia z thrillerem, niemniej widać progres względem debiutanckiej powieści i umiejętność tworzenia atmosfery zaszczucia i grozy. Szkoda tylko, że są to momenty, które nie rozwlekają się na cały tekst. W większości przypadków odpowiada za to styl pisarza, który za wszelką cenę stara się obudować każde zdanie jak największą ilością przymiotników, a każdą postać wzbogacić o rys psychologiczny wyjaśniający jednocześnie jej korelacje z przynajmniej połową znajomych. Po co? Barok już był, a czasem mniej znaczy lepiej. Odbija się to na naiwności w kreacji niektórych postaci, podobny wydźwięk mają też niektóre dialogi. Fakt, że teksty głównego antagonisty są sztampowe do bólu przyjmuję jako plus – w końcu to konwencja, ale już tak wierne podążanie tymi schematami zapędza całość w ślepy zaułek. Tytuł wyjaśnia bardzo wiele, konsekwentne powielanie wzorców resztę i gdy nadchodzi finał, zamiast wielkiego zaskoczenia, które wbiłoby mnie w fotel i zostawiło zszokowanego choćby na kwadrans stwierdziłem - „no tak, to było do przewidzenia, a co dalej?”. Powieść kuleje w najważniejszym aspekcie – psychologii, która jest omówiona albo łopatologicznie, albo tak podręcznikowo-naiwnie, że finał nie poruszył mnie w ogóle. Tego wymaga konwencja, tak musiało być.

Nie znaczy to wcale, że „Kompleks Boga” jest książką złą. Jak napisałem, potrafi ona przykuć uwagę, a stopniowe odkrywanie życiorysów poszczególnych postaci i ujawnianie tym samym zagadek z przeszłości, które doprowadziły do obecnego dramatu. Przyjmując konwencję, do której zaprasza nas autor spędzimy miło kilka ekscytujących godzin, bowiem powieść „czyta się sama” i w zasadzie człowiek się dziwi, że tak szybko ujrzał napis koniec w niemal czterystustronicowej powieści. To co jednak najbardziej ujęło mnie w „Kompleksie Boga” to bardzo duży przeskok jakościowy pisarza, który za każdym razem udowadnia, że potrafi lepiej i więcej. To może oznaczać tylko jedno – w przyszłości jeszcze wielokrotnie nas zaskoczy. A jeśli zrezygnuje z kalek, a skupi się na tym co wychodzi mu naprawdę bardzo dobrze – budowaniu atmosfery i opisach, będzie naprawdę wspaniale.

Recenzja pochodzi z portalu HORROR ONLINE

Większe recenzje - KLĄTWA WENDIGO - Rick Yancey


Rick Yancey
KLĄTWA WENDIGO
wydawnictwo: Jaguar
ocena: 5/6

„Badacz potworów”, pierwszy tom cyklu „Monstrumolog” zaskoczył mnie i zachwycił. Rick Yancey wykorzystując schemat znany choćby z Kronik Wardstone zaprezentował brawurowe połączenie klasycznej powieści grozy z powieścią przygodową i brutalnym, krwawym horrorem. Znakomita intryga, sugestywne opisy i zapadające w pamięć sceny sprawiły, że z niecierpliwością wypatrywałem tomu drugiego i rzuciłem się na niego niczym pies na kość. Analogia nieprzypadkowa, bowiem tym razem monstrumolog i jego uczeń trafiają na trop legendarnego Wendigo. Całość zaś znów prezentuje się znakomicie, choć dość odmiennie od poprzednika.

Nad monstrumologią jako nauką zawisły czarne chmury. Oto zapadła decyzja, żeby do bestiariusza potworów zaliczyć stworzenia mityczne, co niewątpliwie wpłynie na utratę prestiżu i dorobku tej dziedziny nauki. Oddany jej całym swoim życiem doktor Pellinore Warthrope nie może na to pozwolić i przygotowuje się sumiennie do wystąpienia na zjeździe monstrumologów. Tymczasem do drzwi jego domu puka tajemnicza kobieta, która ma do niego wielką prośbę. Okazuje się ona być dawną narzeczoną doktora, potrzebującą pomocy w odnalezieniu męża. Jej luby, również badacz potworów, wyruszył do Kanady, by tropić Wendigo. Potwora, który według nauki nie istnieje. Doktor Warthrope jest rozdarty między uczuciem do dawnej miłości, a pasją i życiową misją. Wykonanie prośby kobiety oznacza bowiem, że przyzna rację swoim oponentom i wyruszy na poszukiwanie mitycznego stworzenia... W niezwykłej wyprawie towarzyszy mu oczywiście nieodłączny Will Henry, jego uczeń i narrator opowieści.


Zmiany widać już w konstrukcji fabuły, która tym razem skupia się bardziej na relacjach między postaciami, ich przeszłością i związanymi z tym zażyłościami. Pozwala to lepiej poznać doktora Warthrope'a, który staje się coraz bardziej skomplikowaną i niezwykłą postacią, zdecydowanie wyróżniającą się na tle podobnych mu bohaterów w innych książkach. Zmiany dotknęły również Willa, stał się bardziej samodzielny, wielokrotnie ma odwagę przeciwstawić się swemu mistrzowi, a z ich dysput wypływają często intrygujące wnioski, ba, nawet znakomite podsumowanie całej powieści. Do tego czasu jednak bohaterowie będą musieli przeżyć dramatyczne przygody w dzikiej Kanadzie i stanąć przed konsekwencjami podjętych decyzji. A te znów okazują się groźnie i niebezpieczne, jednak w odróżnieniu od „Badacza potworów” znacznie mniej makabryczne. Nie znaczy to, że tym razem Yancey unika rozlewu krwi czy drastycznych opisów. Jest ich po prostu zdecydowanie mniej, o ile poprzednik był brutalnym i trzymającym za gardło horrorem, to „Klątwa Wendigo” skupia się na klimacie, emocjach i starannie budowanych relacjach między bohaterami. Grozy tu nie brak, nie brak też humoru przebijającego przez liczne dialogi, czy wreszcie radosnego puszczania oka do czytelnika, gdy wśród postaci przewijają się osobistości pokroju Brama Stokera. Autorowi niewątpliwie należy się pochwała za kreatywne podejście do tematu, rozbudowanie uniwersum i skierowanie serii na inne, nieco lżejsze tory. Niewątpliwie owa odsłona przypadnie do gustu większej ilości czytelników, bowiem skrojona jest pod głównonurtowe zagadnienia (miłość, wampiry, wilkołaki, indiańskie wierzenia), nie sposób jednak odmówić jej oryginalnego potraktowania oklepanych schematów. Mnie jednak bardziej odpowiadał ciężki klimat poprzednika, który tutaj powraca dopiero w finale. Ten zaś nie może pozostawić obojętnym. Podobnie zresztą oba tomy „Monstrumologa”. To cykl, który nie zawiedzie nikogo, kto ceni dobrą literaturę. 

Recenzja pochodzi z portalu HORROR ONLINE

Większe recenzje - NALEŻYSZ DO MNIE - Karen Rose

Karen Rose
NALEŻYSZ DO MNIE
wydawnictwo: Albatros
ocena: 4/6

Karen Rose jest znaną i uznaną autorką kryminałów, której kolejne książki zdążyły już podbić serca polskich czytelników. Osobiście do tej pory nie zostałem fanem autorki i nie sądzę, żeby „Należysz do mnie” miało to zmienić, choć muszę przyznać, że to bardzo dobry i trzymający w napięciu utwór.

Akcja rozpoczyna się w Baltimore, od znalezienia brutalnie okaleczonych zwłok mężczyzny. Odnajduje je Lucy Trask, lekarka sądowa. Jak się wkrótce okazuje, nie był to przypadek, a w okolicy seria bestialskich tortur i zabójstw dopiero ma się rozpocząć. Sprawą zajmują się policjanci – detektyw J.D. Fitzpatrick i jego partnerka Stevie Mazzetti. Oboje w przeszłości stracili bliskich i połączeni ciężkimi przeżyciami stanowią dobraną parę oddanych przyjaciół. Dochodzenie w sprawie kolejnych zabójstw prowadzi ich do miasteczka Anderson Ferry, gdzie przed laty wydarzył się wielki dramat. Jak się okazuje, tutaj również dorastała Lucy Trask. Fitzpatrick nie wierzy w przypadki, niestety, w międzyczasie udało mu się uwikłać w płomienny i niebezpieczny romans z lekarką. Równolegle do przedstawionych zdarzeń prywatny detektyw Clay Maynard prowadzi śledztwo w sprawie zaginięcia swojej partnerki i jej ostatniego klienta – Evana Reardona. Jak można się domyślić, prędzej czy później wszystkie wątki zbiegną się w jednym, dramatycznym punkcie.

Powieść została napisana ze stosownym nerwem i znajomością tematu, jak i zasad konwencji, tak więc pod tym względem nie mam autorce absolutnie nic do zarzucenia. To rasowy i mocny thriller kryminalny, z pełnokrwistymi, wyrazistymi postaciami, które nawet jak wdają się w romans, to nie są romantyczne, tylko zaborcze i stęsknione za czułością w tym bezlitosnym, okrutnym świecie. Akcja biegnie do przodu bardzo szybko, sprawnie odsłaniając kolejne karty zbrodni z przeszłości, która doprowadziła do obecnej eskalacji przemocy i okrucieństwa. Niestety, w zasadzie od początku jest znana osoba głównego zabójcy i jego motywacja, co psuje trochę element suspensu i pozbawia utwór największego atutu, jakim byłoby wyjaśnienie tragedii w Anderson Ferry. Oczywiście, tego typu zabiegi są znane z wielu innych utworów (żeby daleko nie szukać – „Czerwony Smok” Harrisa czy „Pan Mercedes” Kinga), ale tam zostaje dużo więcej do rozwiązania, podczas gdy w „Należysz do mnie” nie da się nawet przez moment zwątpić po czyjej stronie jest sympatia autorki, tym samym od razu wiadomo, kto zwycięży. Pytanie tylko jak i co w międzyczasie odkryje.

Nie brak tu zwrotów akcji i kilku niespodzianek, dlatego nie sądzę, żeby miłośnicy takiej literatury poczuli się zawiedzeni. Również wspomniany wątek romansu głównych bohaterów bardzo dobrze wkomponowuje się w całość historii, uwypuklając kilka jej aspektów. Pozwala to też świetnie poznać bohaterów, co jest istotne bo postacie te powrócą jeszcze w innych odsłonach śledztw z Baltimore. Jest to zabieg nie tylko ciekawy, ale i przykuwający uwagę, nie będę nawet ukrywał, że bardzo polubiłem Fitzparticka. Na pewno więc będę wypatrywał kolejnych powieści Karen Rose, ale zajmą one stosowne miejsce w kolejce oczekujących do przeczytania.

Recenzja z e-magazynu GRABARZ POLSKI

Większe recenzje - DOPÓKI NIE ZGASNĄ GWIAZDY - Piotr Patykiewicz

Piotr Patykiewicz
DOPÓKI NIE ZGASNĄ GWIAZDY
wydawnictwo: Sine Qua Non
ocena: 6/6

Wszędzie dziś wyłazi post apo. Jak nie zombie, to wirusy, czasem mróz, albo najlepiej wszystko naraz. Przyznaję się również do popełnienia kilku dłuższych i krótszych form w tym temacie związanych. Najważniejsze jest jednak to, że w większości przypadków działa mordercza reklama, która z tekstów średnich, bądź przeciętnych czyni bestsellery. Powiem jednak jedno. Po przeczytaniu kilku(nastu) powieści z tego nurtu, stwierdzam z pełną odpowiedzialnością. Oto właśnie pojawiła się najlepsza. Polska! Gdzie? W Sine Qua Non.

Odpowiedzialnym za owo zamieszanie jest Piotr Patykiewicz, szerzej nieznany autor, który postanowił wsadzić kij w mrowisko i zaprezentować utwór, o którym będzie się mówiło jeszcze przez kilka następnych lat (oczywiście, o ile pisarz nie popełni z kolei straszliwego gniota, zrzucającego na niego zasłonę zapomnienia). Z tym nieznaniem odrobinę przesadzam, w końcu w dorobku autora znajdziemy kilka interesujących powieści fantasy na czele z „Odmieńcem”, wydanymi w SuperNovie, ale tutaj autor wywraca wszystko do góry nogami, czyniąc literaturę postapokaliptyczną realną jak nigdy dotąd. Niby mamy świat po zagładzie, ale nie ma tu zombie znanych z „The Walking Dead”, „Feed” czy „Szczurów Wrocławia”, nie ma wirusów, Mad Maxa i klimatów Fallouta, jest wprawdzie przerażający mróz, który może przypomnieć niektórym wydaną niedawno „Pandemię”, ale powieść Patykiewicza ma to, czego rosyjski utwór nie miał.

Piotr Patykiewicz stworzył oryginalną wizję świata po zagładzie cywilizacji. Akcja rozpoczyna się w górach, gdzie lata temu skryli się ostatni ocaleni po wielkim kataklizmie, który skuł lodem i śniegiem cały glob. Niedobitki ludzkości walczą o przetrwanie, ale czy ich walka ma szansę na powodzenie? Poznajemy ich zasady życiowe, a przede wszystkim nowatorską mitologię, w której znalazło się miejsce dla atawistycznego Lucyfera i wielu innych niebezpieczeństw, które poznamy stopniowo wraz z głównym bohaterem, nastoletnim Kacprem, który zostaje zmuszony do opuszczenia swojej rodzinnej osady.

Z jednej strony, można ponarzekać, że po tak pięknie stworzonym początku powieści autor skusił się, by wysłać bohatera na kanoniczną wyprawę, a z drugiej… No właśnie. „Dopóki nie zgasną gwiazdy” to powieść pełna zaskoczeń i oryginalnych rozwiązań, a autor nie podaje nam oczywistych odpowiedzi. Gdy już zdaje nam się, że znamy zasady rządzące nowym światem, kastami we wsi i jaką rolę ma odegrać bohater, ten wyrusza w drogę, by odkryć, że nie wszystko jest takie oczywiste, a potem znów i znów, aż nadejdzie finał, który pozostawia różne możliwości interpretacyjne. Tym samym z wyświechtanego motywu drogi Patykiewicz wydobył to, o czym wielu autorów przez lata zapomniało – ona musi zmieniać, nie tylko bohatera, ale i świat. Oczywiście autor nie zapomniał o przygodzie – akcji tu nie brak, Kacper musi stawać do konfrontacji używając zarówno mięśni jak i umysłu, ale wszędzie przewija się niebanalna filozofia i intrygujące przesłanie, sprawiając, że z równym zaangażowaniem będą książkę czytać (ale odczytywać na innych płaszczyznach) i czytelnicy wytrawni, jak i ci, którzy dopiero zaczynają przygodę z fantastyką.
Znakomita, oryginalna i dająca powieść science-fiction w klimatach post-apo, która ma szansę stać się klasykiem.


Recenzja z e-magazynu GRABARZ POLSKI

Większe recenzje - KRONIKI AMBERU 1 - Roger Zelazny

Roger Zelazny
KRONIKI AMBERU tom 1
wydawnictwo: Zysk i S-ka
ocena: 6/6

Nie sposób przecenić wkładu Rogera Zelaznego w rozwój światowej literatury fantastycznej bo i nie sposób mówić o niej nie wspominając o jednym z najbardziej niezwykłych cykli fantasy jakim są „Kroniki Amberu”. Ponownie dzięki wydawnictwu Zysk i S-ka miłośnicy nie muszą szukać pojedynczych tomów po antykwariatach. W 2010 roku ukazało się zbiorcze, dwutomowe wydanie „Omnibus” zawierające wszystkie tomy serii, teraz w ręce czytelników trafia pierwszy tom nowego, eleganckiego wydania, które pomieściło wszystkie części tak zwanych Pierwszych Kronik Amberu. Jest to niepowtarzalna okazja dla tych, którzy cyklu nie znają, ale i dla bibliofilii, chcących postawić sobie na półce znakomicie prezentujący się, unikalny egzemplarz stanowiący kanon literatury fantasy.
Tym, co wyróżnia serię z całego tłumu naśladowców Tolkiena jest nieograniczona wyobraźnia i zadufany w sobie główny bohater, Corwin. Poznajemy go, gdy budzi się ze śpiączki wywołanej na skutek tragicznego wypadku. Nie pamięta swojej przeszłości, nie zna swojego imienia, ma jedynie przeczucie, że klinika, w której się znalazł nie jest bezpiecznym miejscem i że musi się stąd jak najszybciej wydostać. Imponując siłą, sprytem i arogancją wydostaje się na zewnątrz i rozpoczyna poszukiwanie swojej tożsamości. I tu, w miejscu, gdzie Ludlum lata później rozwinie „Tożsamość Bourne’a”, Zelazny rozpoczyna jedną z najbardziej niezwykłych przygód, jakie czekają czytelników w świecie literatury. Corwin jest bowiem jednym z dziewięciu książąt Amberu, magicznej krainy, która jest centrum prawdziwego świata, a wszystkie inne, w tym Ziemia, są jedynie Cieniami, alternatywnymi wersjami rzeczywistości. Corwin, jako książę, ma zdolność przechodzenia pomiędzy światami, podróżowania w przestrzeni, ponadto cechują go nadnaturalne zdolności, między innymi ogromna siła i umiejętność regeneracji. Wszystkie one będą niezbędne, bowiem dziewięciu braci toczy ze sobą odwieczną walkę o panowanie nad Amberem. Jeśli dodać do tego jeszcze pozbawione prawa do sukcesji siostry, pojawiają się nieograniczone możliwości intryg, sojuszów i zdrad.
I tym też są „Kroniki Amberu”. Z jednej strony mamy nadludzkiego osiłka, który szturmem zdobywa kobiety, bezlitośnie eliminuje wrogów i bez zmrużenia oka posyła na śmierć tysiące żołnierzy zdobytych w Cieniach innych światów, z drugiej intrygi i zwroty akcji, których nie sposób przewidzieć do samego końca pierwszego tomu. A to dopiero początek, bo kolejne tomy przynoszą nowe zagrożenia, przeciwników i tajemnice. Wszystko zaś zostało przedstawione w sposób bardzo spójny i przemyślany, nawet przez moment nie da się odczuć, że w którymś momencie autora poniosło, albo pogubił się w stworzonych przez siebie światach i realiach. Niebagatelna jest również sama postać Corwina. Narracja jest prowadzona w pierwszej osobie, tak więc poznajemy aż nadto dobrze charakter głównego bohatera, włącznie z jego wadami i niskimi pobudkami. I o ile w pierwszym tomie patrzyłem na ten zabieg z przymrużeniem oka, to z czasem zrozumiałem zamiar Zelaznego. Corwin nie jest typową postacią z kart fantasy, wszystkie doświadczenia wpływają na jego światopogląd i z czasem czynią go osobą jakże inną niż ten gbur, jakiego poznajemy na początku. Zabieg ten jeszcze bardziej wzmacnia wydźwięk całego cyklu, kiedy wszystkie karty zostają odsłonięte, a wszystkie, pozornie nic nie znaczące wątki trafiają na swoje miejsce i rzucają nowe światło na przedstawione zdarzenia. Naprawdę, trudno o bardziej epicką i przemyślną fantasy.
Pierwszy raz zetknąłem się z „Kronikami Amberu” szesnaście lat temu i przyznaję, że powracałem do nich z obawą, że ideały młodości nie wytrzymały próby czasu. Zupełnie niepotrzebnie. Amber okazuje się nieśmiertelny. Wrócę tam jeszcze nie raz.
 
Recenzja z e-magazynu GRABARZ POLSKI


Większe recenzje - PINK FLOYD: O KROWACH, ŚWINIACH... - Wiesław Weiss

Wiesław Weiss
O KROWACH, ŚWINIACH, MAŁPACH...
wydawnictwo: In Rock
ocena: 6/6

Chwilowy powrót Pink Floyd to idealna okazja do ponownego przyjrzenia się fenomenowi tej znakomitej grupy. Bardzo pomocna będzie w tym wznowiona książka Wiesława Weissa o przydługim, ale konkretnym tytule „O krowach, świniach, małpach, robakach oraz wszystkich utworach Pink Floyd i Rogera Watersa.

Nikt się nie spodziewał, że po prawie dwudziestu latach usłyszymy kolejny album sygnowany nazwą Pink Floyd. Nie sądzę, żeby nawet David Gilmour i Nick Mason byli pewni, że takie dzieło powstanie. Jakkolwiek udaną płytą nie byłoby „Endless River”, to jednak kropka, którą postawili w 1994 roku albumem „Division Bell” i kończącym go wybitnym „High Hopes” było dla mnie zakończeniem idealnym, teraz niepotrzebnie przerwanym, rozbudzającym nadzieje, ale i burzącym perfekcyjną klamrę jaką tekst wspomnianego utworu spinał całość kariery tej znakomitej formacji. Na „Endless River” nautyskuję jeszcze później, ważne w tej chwili jest to, że nowy album okazał się idealną okazją do wznowienia książki Wiesława Weissa „O  krowach, świniach, robakach oraz wszystkich utworach Pink Floyd”. Wprawne oko wypatrzy, że w tytule pojawiły się tym razem jeszcze i małpy. Nietrudno domyślić się, że wydawnictwo In Rock postanowiło połączyć wspomnianą książkę z podobnym opracowaniem, w którym szczegółowo została omówiona twórczość Rogera Watersa. Można stwierdzić, że w ten sposób powstało absolutnie wyjątkowe kompendium dla miłośników Pink Floyd, ale byłoby to nieprawdą, bo w takim razie gdzie solowe dokonania Gilmoura, Wrighta i Masona? Można by stwierdzić, że to łatwy skok na kasę, ale ten osąd również byłby nietrafiony, bowiem wznowione wydanie okazuje się być lepsze od poprzednich. Niemal pod każdym względem.

Najpierw więc krótko, dla tych którzy nie znają owego tytułu, z czym właściwie mamy do czynienia? Poniekąd z nietypową biografią, bowiem autor w krótkim rysie historycznym przedstawia powody powstania każdej z płyt zespołu, nie omijając również tych najmniej znanych, niezaliczanych do oficjalnej dyskografii (jak „The Early Singels” i muzyka z „The Committee”). Gwóźdź programu stanowi jednak dogłębne i bardzo szczegółowe przeanalizowanie każdego z utworów jakie grupa nagrała na przestrzeni lat. Wiesław Weiss bada źródła inspiracji, analizuje teksty i struktury muzyczne, interpretuje i wyłuszcza ukryty często sens. Pozwala to docenić nawet te mniej znaczące utwory, a i na te najbardziej znane spojrzeć z innej perspektywy. Niektórym kompozycjom poświęcono kilka akapitów, ale niektóre omówienia rozrosły się do małych esejów. Nie dziwi, że reprezentantami tych drugich są albumy Watersa, który wyraźnie przedkłada przekaz słowny i literacki nad muzyczny, tworząc swoiste rock opery. Dowodem na to niech będzie ukoronowanie jego twórczości i opera „Ca Ira”. Tak czy inaczej, każdy fan Pink Floyd znajdzie tutaj wszystko co chciałby wiedzieć o każdym utworze Pink Floyd i Watersa, a zaręczam, że czasem dużo, dużo więcej.
Istotne czym różni się obecne wydanie od poprzednich. Przede wszystkim połączeniem dwóch książek, co w zestawieniu z ceną samo w sobie staje się bardzo atrakcyjną ofertą. Dochodzi do tego jeszcze stylowa okładka i bardzo poręczny format. Poprzednie, albumowe wydanie „O krowach…” prezentuje się wspaniale na półce, jednak czytanie w miejscach innych niż fotel nastręczało dużych problemów. Dochodziły do tego jeszcze kolorowe tła i malutka czcionka, które razem potrafiły dać wycisk oczom. Obecne wydanie nie przysparza najmniejszych kłopotów i całość czyta się nie tylko z zainteresowaniem, ale i wygodnie. Można ponarzekać, że tracą niektóre reprodukcje okładek i zdjęć, bowiem tutaj zostały one pozbawione koloru, jest to jednak niuans, ponad którym nietrudno przejść do porządku dziennego. Osobiście brakuje mi tylko zawartych w poprzedniku opinii fanów o poszczególnych utworach, oraz listy coverów dokonanych przez inne zespoły. Rozumiem jednak, że chodziło tutaj o miejsce w książce, a ta została naprawdę wypchana po brzegi. Autor uaktualnił bowiem całość, dorzucając wspomnianą „Ca Irę” Watersa, oraz jego późniejsze utwory solowe, a przede wszystkim wynalezione w otchłani czasu „The Committee” do filmu i oczywiście „Endless River”. I właśnie z omówienia tej ostatniej płyty wyłania się obraz albumu może i dobrego, ale wyraźnie skrojonego, ułożonego przez innych pod kątem wpasowania się w ramy Pink Floyd. Niby wyszło z tego coś odwołującego się do znakomitej przeszłości, ale na ile w tym prawdziwej swobody, a na ile zimnej kalkulacji nie sposób odgadnąć. Czasem po prostu nie warto się nadmiernie zastanawiać. Warto natomiast sięgnąć po „O robakach, świniach, owcach…” by w pełni docenić fenomen Pink Floyd i Rogera Watersa. Nawet jeśli dysponujecie poprzednim wydaniem. Oba też pięknie wyglądają na półce. Sprawdziłem.

Recenzja z portalu DZIKA BANDA.

Większe recenzje - PINK FLOYD: MOJE WSPOMNIENIA - Nick Mason

Nick Mason
PINK FLOYD: MOJE WSPOMNIENIA
wydawnictwo: In Rock
ocena: 6/6

Biorąc pod uwagę jak szczegółowych biografii doczekał się zespół (by wspomnieć choćby o „Prędzej świnie zaczną latać”), wszelkiego rodzaju omówień, filmów i dokumentów, można pomyśleć, że w zasadzie trudno o książkę, która mogłaby rzucić nowe światło na jakikolwiek aspekt istnienia grupy. A okazuje się, że jest to światło bardzo radosne, chciałoby się rzec – „różowe” jak na jednym z wcześniejszych zdjęć zespołu, gdzie muzycy siedzieli owinięci różową właśnie płachtą materiału. Światłem tym emanuje niesamowicie pogodny i wesoły perkusista, Nick Mason, który postanowił zebrać swoje wspomnienia z całego okresu swojej bytności w zespole i podzielić się nimi z czytelnikami. Widać tu rękę Philipa Dodda, który ugładził nieco (znany choćby z wywiadów) rozbuchany entuzjazm muzyka i zamknął go w składnych zdaniach i akapitach, ale przebija z nich to, co Masona wyróżniało spośród wszystkich flojdów – poczucie humoru.

Książka została napisana w roku 2004, później dorzucono jeszcze interesujący fragment o jednorazowym zjednoczeniu z okazji Live 8 i można tylko żałować, że autor nie pokusił się o suplement związany z pracą nad „Endless River” (a może nad tym pracuje?), bowiem jako jedyny muzyk grający od początku do końca we wszystkich składach ma najpełniejszy obraz całości. Można oczywiście utyskiwać, że to przy tym wszystkim miał najmniejszy wkład w muzykę, ale z drugiej strony zapewniało mu to najlepszą pozycję do obserwacji jak rodził się i… konał ten znamienity zespół. A słuszne zastrzeżenia przekładają się na to, że w czasie, gdy bardziej uzdolnieni koledzy kontynuowali swoje muzyczne kariery nagrywając płyty solowe, Mason skupił się na tym co najbardziej lubi – samochodach i opowieściach. Te drugie snuje jak prawdziwy gawędziarz, zdradzając mało znane fakty, czasem koloryzując, ubarwiając, ale zawsze z humorem i swadą, nigdy nikogo nie obrażając, nawet o najtrudniejszych momentach pisząc łagodnie, lub po prostu po dżentelmeńsku milcząc. Nie unika jednak anegdot, rozwijając choćby te o rajdach motorowerem po restauracjach jakie urządzał sobie swego czasu David Gilmour, czy opowiadając o tym jak przy nagrywaniu „Once of Theese Days” musieli korzystać ze starych strun basowych, bo techniczny wysłany po nowy komplet zaginął w butiku u swojej dziewczyny, co odkryto, bowiem wrócił po paru godzinach… w nowych spodniach. O historiach, jakie wyczyniano na plaży San Tropez, czy też o licznych inkarnacjach zespołu jeszcze w czasach studenckich można opowiadać długo, Mason wspomina każdego, kto choćby raz przewinął się przez scenę, każdemu uprzejmie słodząc, pamiętając nawet, jakiego sprzętu używał dany delikwent.

Nie brak opowieści muzycznych, gdzie pojawiają się wspomnienia dotyczące komponowania i realizacji danych albumów. Znamienne, że najwięcej miejsca Mason poświęca „Dark Side of the Moon”, a o niektórych wydawnictwach (z muzyką filmową) milczy, choć z drugiej strony pamięta wydanie każdej składanki sygnowanej nazwą Pink Floyd. Ciekawe też, że w wielu momentach pamięć go jednak zawodzi, do czego z gracją się przyznaje i korzysta wtedy z drukowanych w prasie opisów i relacji. Może to być traktowane jako minus (wszak było to już w innych biografiach), ale dla mnie jest tylko dowodem grzeczności i szczerości autora, który w finale przyznaje uczciwie, że może nie wszystko było tak jak tutaj opisał, ale on to właśnie tak zapamiętał i tak przedstawia. Przyjmuję jego punkt widzenia.

P.s. Osobną kwestią jest jak zwykle w przypadku In Rock wydanie. Multum interesujących zdjęć, twarda okładka (zaskakująco świetnie uzupełniająca się z tą od książki Weissa), czyli jak zwykle, rewelacyjnie.

Recenzja z portalu DZIKA BANDA.

Większe recenzje - CZARNOKSIĘŻNIK Z KRAINY OZ - Lyman Frank Baum

Lyman Frank Baum
CZARNOKSIĘŻNIK Z KRAINY OZ
wydawnictwo: Vesper
ocena: 6/6

Lyman Frank Baum stworzył wiele książeczek dla dzieci, w tym popularne na Zachodzie, a u nas niemal zupełnie nieznane opowieści o mamie Gąsce, tacie Gąsce, czy życiu i przygodach Świętego Mikołaja. Największą sławę, rozgłos i nieśmiertelność zapewniła mu jednak prosta opowieść o Dorotce, którą tornado przerzuciło do tajemniczej krainy Oz. I choć autor napisał jeszcze trzynaście (!) kontynuacji, a od pierwszego wydania minęło sto piętnaście lat, to ta pierwsza, pozornie błaha, w istocie wielowarstwowa, historia pozostaje niezmiennie przepiękną opowieścią, bez której na pewno nie byłoby Harry’ego Pottera, a kto wie, czy i nie Kronik Narnii. Rzadko który utwór dla dzieci może się z nią równać.

Streszczać fabuły nie ma sensu, bowiem choć to możliwe, nie sądzę, żeby zaglądali tu ludzie, dla których sztuka czytania jest osiągnięciem szczytowym, tym samym nie sądzę, by trzeba było opowiadać jak Dorotka gdzie trafiła i co tym pojawieniem się uczyniła. Poniekąd utworzyła kanon, który potem naśladowali wszyscy twórcy fantasy, zmuszając bohatera fantastycznego świata do wielkiej wyprawy, której oficjalnym celem było zdobycie czegoś lub pokonanie kogoś, a celem ukrytym poznanie samego siebie, ujawnienie słabości i mocy drużyny, która bohaterowi towarzyszyła, ale przede wszystkim wystawienie na próbę jego samego, bowiem zawsze w finale ów bohater zostaje sam. I tak też jest w przepięknym „Czarnoksiężniku z Krainy Oz”.

Dorotka musi przebyć aż cztery wyprawy, które zmienią i ją, i jej towarzyszy, a przede wszystkim na zawsze odmienią świat każdego dziecka i dorosłego, który zapozna się z tą historią. Po raz pierwszy Dorotka chce trafić do tytułowego Czarnoksiężnika, by odnaleźć drogę powrotną do domu, tymczasem poznaje swych nowych niezwykłych przyjaciół: Stracha na Wróble, Blaszanego Drwala i Tchórzliwego Lwa. Druga wyprawa to spełnienie rozkazu Czarnoksiężnika, polegającego na zabiciu Złej Czarownicy ze Wschodu. Trzecia wyprawa to poszukiwanie Dobrej Czarownicy z Południa. Wreszcie ostatnia, najważniejsza z wypraw, to ta, którą Dorotka odbywa wewnątrz siebie,  gdy poznaje swój charakter, akceptuje swoje ograniczenia i wady, odkrywając jednocześnie swoje możliwości i zalety. Przede wszystkim jednak odkrywa moc przyjaźni i znaczenie wsparcia, jakie otrzymuje się od bliskich, ale też i odpowiedzialności, która się z tym wiąże. Takie wyprawy odbywać będą potem Harry Potter przez peron 9 i 3/4, by odkryć swoje przeznaczenie i prawdziwy charakter, takie przeżyją dzieci, które trafią do Narnii, czy to przez Szafę, czy Obraz. Trud wyprawy pozna zarówno Biblo i Frodo w utworach Tolkiena, jak i bohaterowie cykli Brandona Mulla. Ale to „Czarnoksiężnik z Krainy Oz” uświadamia jak żadna inna książka, że to czego często szukamy jest tak naprawdę bardzo blisko nas, na wyciągnięcie ręki, tylko nie potrafimy tego dostrzec czy docenić. Tak jak Strach poszukujący rozumu, zawsze najrozsądniejszy w ekipie, Drwal bez serca, który ujmuje wrażliwością czy Tchórzliwy Lew, stający w obronie najbliższych. Wreszcie sama Dorotka, która od początku ma przy sobie zaczarowane pantofelki, mogące ją przenieść do domu, ale bez tego nie poznałaby ani przyjaciół, ani nie nauczyła się tak wiele o sobie i życiu. Książka uczy też, że nikt nie jest doskonały, jak Czarnoksiężnik, który okazuje się być starym, wystraszonym iluzjonistą. Nie doskonałość czyni nas jednak wyjątkowymi, ale umiejętność radzenia sobie z własnymi wadami.
Jest wiele książek, które człowiek powinien w życiu przeczytać. Zadbajcie o to, żeby jedną z pierwszych jakie pozna Wasze dziecko był „Czarnoksiężnik z Krainy Oz”.

Recenzja z portalu DZIKA BANDA.

Większe recenzje - NAJDŁUŻSZA PODRÓŻ - Nicholas Sparks

Nicholas Sparks
NAJDŁUŻSZA PODRÓŻ
wydawnictwo: Albatros
ocena: 4,5/6

Nicholas Sparks to dziś niedościgniony twórca chwytających za serce romansów, będących w gruncie rzeczy wnikliwie sportretowanymi losami miłości różnych osób w rozmaitych sytuacjach życiowych. Na tym schemacie powstały największe hity autora: „Pamiętnik”, „I wciąż ją kocham”, „Prawdziwy cud”, „ Dla ciebie wszystko”. Autor nie wychodzi poza niego również w „Najdłuższej podróży”. Czy to źle? Bynajmniej!

Bohaterami utworu są trzy osoby, dzięki którym poznajemy dwie historie życia i miłości. Pierwszą snuje Ira, starzec u schyłku życia, uwięziony w rozbitym samochodzie. Druga dotyczy Luke’a i Sophie dwojga młodych ludzi, próbujących stworzyć nowy związek, choć oboje są już przez los pokiereszowani, a co gorsza oboje pochodzą z innych światów – ona, wykształcona studentka, on – prosty chłopak ze wsi, zajmujący się ujeżdżaniem byków. Pierwsza opowieść to refleksyjna, pełna melancholii historia miłości na całe życie jaka połączyła Irę z jego nieżyjącą już żoną Ruth. Druga to pełna dynamizmu, wątpliwości i kotłujących się emocji gawęda o rodzącym się uczuciu. Pierwsza pokazuje, jak piękne i dojrzałe może być to uczucie, druga, co trzeba poświęcić by do tej dojrzałości dorosnąć. Obie grają na emocjach, obie pokazują Sparksa z jak najlepszej strony, obie zazębiają się w intrygujący sposób czyniąc powieść jeszcze lepszą. I choć można narzekać, że w zasadzie autor nie wyszedł poza ramy wcześniej wykreowanego stylu, to jednak nie sposób odmówić całości unikalnej uczuciowości i wyjątkowej wrażliwości, która zadowoli wszystkie miłośniczki prozy Nicholasa Sparksa. Śmiem jednak twierdzić, że nie tylko je, ale również i czytelników płci męskiej lubiących dobre historie. Szczególnie pierwsza z nich, melancholijna, opowiedziana w narracji pierwszoosobowej, z perspektywy minionego czasu, zamykającego się życia historia miłości Iry i Ruth, to opowieść niezwykle przejmująca i interesująca, również z historycznego punktu widzenia, ich związek rodził się bowiem w trudnych czasach wojennych, co być może wpłynęło na zahartowanie i trwałość ich małżeństwa. Sparks po raz kolejny bowiem przemyca w subtelny sposób treści ważkie i zdawać by się mogło banalne, ucząc, że o prawdziwą miłość trzeba walczyć, że jedyną szansą szczęśliwego związku jest partnerstwo i przyjaźń, a całe nasze życie to droga pełna wybojów, na której wiele trzeba poświęcić, ale z właściwą osobą można przejść i po szkle. I choć druga historia jest już bardziej przewidywalna, a przez swoją współczesność i narrację trzecioosobową bardziej zdystansowana i mniej unikalna, znakomicie uzupełnia wspomnienia Iry, jednocześnie wykazując słabe i mocne strony nie tylko tej drugiej, ale i naszych czasów, wreszcie nas samych. Intrygujący wątek sztuki w życiu człowieka wyłaniający się z kart powieści wprowadza dodatkowo zaskakujący element, pogłębiając jeszcze wymowę całości. Bo choć pozornie mamy do czynienia z prostą, romantyczną książką, jest to też niebanalna lektura dla każdego wrażliwego czytelnika. W zasadzie zaryzykuję nawet stwierdzenie, że to idealna powieść na rozpoczęcie swej przygody z prozą Nicholasa Sparksa. Warto ją poznać nim Hollywood obedrze ją z subtelności w nadchodzącej ekranizacji.

Recenzja z portalu DZIKA BANDA.

Większe recenzje - OSTRZE - Joe Abercombie

Joe Abercombie
OSTRZE
wydawnictwo: Mag
ocena: 5/6

Trudno w dzisiejszych czasach stworzyć dobrą powieść fantasy, która nie będzie kalką dokonań wielkich mistrzów i twórców gatunku. Zdarza się to tylko nielicznym, ale Joe Abercrombie do nich nie należy. Bierze co najlepsze od najlepszych i tworzy własny świat, który w równym stopniu przyciąga, co i odpycha.

Autor przenosi nas do mrocznego świata Unii, państwa stojącego na skraju wojny, w którym nie brak indywiduów i spiskowców, gotowych dla własnych korzyści pogrążyć kraj na w morzu chaosu i rozkładu. To świat brudny, podstępny i fałszywy, pełen okrucieństwa, korupcji i fałszu, znanego przede wszystkim z nadmiernie reklamowanego w ostatnich czasach cyklu „Pieśni Lodu i Ognia”. Nie da się jednak ukryć, że Abercrombie bardzo inspirował się serią książek George’a R.R. Martina. Widać to nie tylko w konstrukcji świata i postaci, czy w dialogach, które dominują tutaj nad akcją, ale również w sposobie prowadzenia samej narracji. Autor poświęca osobno uwagę trzem odmiennym bohaterom, pozwalając jedynie sądzić, że z czasem ich drogi się zwiążą, lub chociaż przetną. Warto jednak zauważyć, że Abercrombie nie czerpie z cudzych pomysłów bezmyślnie, twórczo przetwarza ograne schematy i w zmyślny sposób przedstawia wszystkie postacie.

Najważniejsze z nich to Logen Dziewięciopalcy, Jezal dan Luthar i Sand dan Glokta. Pierwszy z nich to wielki, brutalny barbarzyńca, który łączy siły z Bayazem, magiem-legendą, od lat uznanym za zmarłego. Drugi to młody i dumny kapitan marzący o zwycięstwie w turnieju szermierczym, zafascynowany Ardee, siostrą swego najlepszego przyjaciela. Trzeci jest straszliwie okaleczonym inkwizytorem, który nie potrafi samodzielnie wykonać wielu podstawowych czynności, jednocześnie będąc samemu mistrzem tortur i zadawania pytań. Jak widać, poza tym ostatnim, jest dość sztampowo i przewidywalnie. Nasza rodzima fantastyka wszak dorobiła się własnego inkwizytora i jego cyklu, więc oryginalność formalnie szlag trafia. Niemniej Abercrombie wykorzystuje do maksimum swój potencjał i pomysłowość, wykonując gwałtowne zwroty i ewolucje w miejscach najmniej spodziewanych. Logen istotnie jest wielkim bohaterem, który niejeden pojedynek wygrał i niejedną dziewicę ratował. Ale równie często salwował się ucieczką i niechętnie stawał do walki. Teraz często cierpi z powodu wyrzutów sumienia wywołanych swoimi czynami. Jezal choć przystojny, dzielny i waleczny, jest zadufanym w sobie pyszałkiem, którego nie udało mi się polubić przez całą książkę. A Glokta to już po prostu mistrzostwo samo w sobie. Z jednej strony złośliwy, cyniczny i okrutny, z drugiej budzący współczucie i sympatię. Diabelnie przy tym sprytny i inteligentny. Właśnie główni bohaterowie, wraz z innymi (Bayaz, Yugei, Ferro) stanowią największą siłę tej powieści. Początkowo przez większość czasu nic się w zasadzie nie dzieje. Zwolennicy szybkiej i wartkiej akcji mogą poczuć się zawiedzeni, ale należy pamiętać, że mamy do czynienia z pierwszym tomem, w którym całość dopiero się zawiązuje, a klasyczna dla powieści fantasy drużyna dopiero się formuje. Kto ma jakieś wątpliwości co do umiejętności opisywania walk przez Abercrombie niech zobaczy finałową walkę berserkera. Oto dowód na to, jak hartuje się stal. „Pierwsze prawo: Księga pierwsza. Ostrze” to bardzo dobre fantasy dla bardziej wymagającego czytelnika. Pozostaje liczyć, że następne tomy rozwiną sensownie wątki i relacje z postaciami, a wtedy będziemy mogli mówić o cyklu naprawdę wyjątkowym. W dzisiejszych czasach to rzecz niemal niemożliwa do zrealizowania.

Recenzja z portalu DZIKA BANDA.

Większe recenzje - MAGISTERIUM #1: PRÓBA ŻELAZA - Holly Black, Cassandra Clare

Holly Black, Cassandra Clare
MAGISTERIUM #1: PRÓBA ŻELAZA
wydawnictwo: Albatros
ocena: 3,5/6

J.K. Rowling i jej Harry Potter na zawsze odmienili literaturę młodzieżową i choć przygody czarodzieja okularnika nie były w gruncie rzeczy wielce oryginalne, stworzyły kanon, od którego trudno teraz odejść innym twórcom. Co nie znaczy, że nie próbują. Dowodem na to jest cykl „Magisterium” Holly Black i Cassandry Clare.

Te dwie uznane i szanowane autorki książek dla dzieci i młodzieży postanowiły przed dziesięciu laty połączyć siły i stworzyć coś, co oddaje ich miłość do fantastyki od „Władcy Pierścieni”, przez „Batmana” po „Gwiezdne wojny”. Brzmi karkołomnie, prawda? Tym bardziej, że do dwóch pierwszych tytułów sam mam ogromny sentyment. Tymczasem pierwszy tom „Magisterium” zatytułowany „Próba żelaza”, to podany nieco inaczej Harry Potter właśnie i ciężko odnaleźć tam wyżej wspomniane tytuły.

Oto Callaun Hunt ma przejść egzaminy do tytułowej szkoły magii, w odróżnieniu od pozostałych kandydatów robi wszystko, żeby oblać testy. Wynika to z prośby jego ojca, który obawia się, że nauka w szkole sprowadzi na chłopaka nieszczęścia i śmierć, tak jak to było w przypadku jego matki. Zaskakujące, ale im Callaun bardziej się stara zawalić testy, skutki są zgoła odmienne i chłopak dostaje się pod opiekę dobrego mistrza Rufusa, wraz z dwójką innych uczniów: dzielnego Aarona Stewarta i bardzo uzdolnionej Tamary Rajavi. Dzieci rozpoczynają naukę w szkole (zaplanowaną na pięć lat – pięć tomów cyklu), w trakcie której Callaun odkrywa swoje prawdziwe pochodzenie, wstrząsające sekrety z przeszłości, przeżywa liczne i niebezpieczne przygody pozwalające mu zacieśnić więzi przyjaźni, wreszcie natyka się na wielkiego oponenta, arcypotężnego i niebezpiecznego maga uznawanego za zmarłego, ukrywającego się pod żelazną maską – Wroga Śmierci.

Wszystko to brzmi bardzo znajomo, prawda? Wystarczy w odpowiednie miejsca powstawiać Harry’ego Pottera, Hermionę Granger, Rona Weasleya, profesora Dumbledora i Lorda Voldemorta, a okaże się, że „Magisterium: Próba żelaza” działa według metody – „Znacie? Znamy! To posłuchajcie!” Mimo czasem wręcz nachalnych kalek z twórczości J.K.K. Rowling, autorki podeszły do tematu z nieco innej strony, ratując całość od katastrofy i podejrzeń o plagiat. Nie ma się zresztą co dziwić, panie mające w dorobku cykl „Kroniki Spiderwick” czy „Diabelskie maszyny” nie mogły pozwolić sobie na taki zabieg. Trzeba jednak szczerze przyznać, że w wielu momentach widać braki i spłycenie całości, wynikające najprawdopodobniej z przystosowania całości dla jak najmłodszego czytelnika. Stąd próżno tu szukać szczegółowych opisów lekcji, przedmiotów, czy nawet nauczycieli i przyjaciół Callauna. Wszystko to sprawia wrażenie szkicu, ledwie zarysowanego tła, na tle którego ma błyszczeć historia bohaterskiego chłopaka, który musi się zmierzyć z przeznaczeniem. Z jednej strony sprawia to, że całość czyta się bardzo szybko i przyjemnie, z drugiej, wciąż człowiek wspomina Hogwart i stwierdza, że tam to wszystko było i było napisane lepiej. Autorki jednak na ogranym schemacie potrafią stworzyć nową jakość, poczynając od interesującego sprowadzenia magii do alchemicznych żywiołów wraz z pierwiastkiem chaosu, kończąc na przewrotnym zakończeniu, które autentycznie podniosło w mych oczach ocenę całości. Holly Black i Cassandra Clare poprzestawiały kilka klocków w kanonie, tak by różnice między Callaunem i Harry’m bardziej rzucały się w oczy, doprowadzając do finału, który otwiera takie możliwości, że z wielką chęcią sięgnę po kolejny tom „Magisterium”.

Krótko mówiąc „Próba żelaza” to przyjemna lektura dla młodzieży stęsknionej za Harry’m Potterem. Można utyskiwać na brak oryginalności, na uproszczone opisy i relacje. Dzięki fabule i zakończeniu wypada raczej skłonić się ku intrygującemu wprowadzeniu do cyklu, który, mam nadzieję, wzbije się ponad klony Okularnika z domu Gryffindor.

Recenzja z portalu DZIKA BANDA.

Większe recenzje - POZAŚWIATOWCY - Brandon Mull

Brandon Mull
POZAŚWIATOWCY
wydawnictwo: Mag
ocena: 5/6

Brandon Mull to już uznany pisarz młodzieżowego fantasy, co udowodnił brawurowym cyklem „Baśniobór”. Chociaż nie zdążyłem do tej pory zapoznać się z całością serii, zaintrygowałem się autorem na tyle, że bez wahania sięgnąłem po jego nowe dzieło – trylogię „Pozaświatowcy”. O ile pierwszy tom okazał się niezły, o tyle im dalej w las… tym było lepiej!

Trylogia zaczyna się niepozornie, choć oryginalnie. Oto młody chłopak, Jason Walker zostaje połknięty w Zoo przez hipopotama, dzięki czemu trafia do magicznej krainy Lyrian. Tutaj poznaje też Rachel, inną młodą Amerykankę. Oboje, choć są swoimi przeciwieństwami i nawet nie spojrzeliby na siebie w zwykłym świecie tutaj jednoczą siły przeciw okrutnemu czarnoksiężnikowi Maldorowi, którego obiecują pokonać, by pomóc mieszkańcom krainy. Wystarczy zdobyć tajemnicze SŁOWO, które uśmierci maga…

Mull to pisarz, do którego nie trzeba przekonywać nikogo, kto miał już styczność z jego twórczością. Posiada nieograniczoną wyobraźnię i lekką rękę, pozwalającą mu przenieść niezwykłe światy na karty powieści i uczynić je niemal realnymi. I chociaż pierwszy tom pełnymi garściami czerpie z dorobku klasyków literatury fantasy, składając tym samym hołd gatunkowi, to całość jest przetworzona w sposób oryginalny i intrygujący (vide przejście Jasona do świata Lyrian). Co niezwykle ważne, autor pamięta, co jest najważniejsze w przypadku takiej literatury, a więc akcja i przygoda. Na brak zdarzeń i emocji nie sposób tutaj narzekać. Ciekawym zabiegiem są również kreacje głównych bohaterów. Zostały skrojone w opozycji do typowej fantastyki, nie różnią się w zasadzie niczym od swoich rówieśników w normalnym świecie, prawdę powiedziawszy są nad wyraz zwyczajni, czasem wręcz przewidywalni, a tym samym bardziej prawdopodobni i zapewne łatwiej będzie młodym czytelnikom identyfikować się z Jasonem i Rachel. To przykład klasycznych „everymanów”, nawet ich obecność w świecie Lyrian nie jest powodowana żadną przepowiednią, pozornie jest to wręcz przypadek. Za to postacie drugoplanowe, bohaterowie magicznego świata, włącznie z Maldorem, to już osobowości, obok których nie da się przejść obojętnie. Jeszcze lepiej robi się w kolejnych tomach, ze wskazaniem na najlepszy według mnie „Zarzewie buntu”. Tutaj nasi bohaterowie muszą pokonać znacznie więcej niż tylko zwykłą odległość dzielącą ich od celu. Szczególnie Jason musi dojrzeć i spoważnieć wobec czekających go zadań. Łącząc siły ze ślepym królem Galloranem staje w szeregach rebelii przeciwko cesarzowi. Jako dojrzewający młodzieniec nie może pozwolić sobie na dziecinne przekomarzania z Rachel, tym bardziej, że choć wciąż mamy do czynienia ze schematycznymi questami i podróżowaniem od zadania do zadania, to Mull postarał się, żeby bohaterowie mieli odpowiednio pod górkę i żeby nie zawsze było im przyjemnie. Dość powiedzieć, że jako czytelnik obeznany bądź co bądź w tego typu literaturze znalazłem kilka naprawdę zapadających w pamięć scen, a postacią Ferrina, tak fałszywego, że nie dowierzającego samemu sobie jestem delikatnie zachwycony. No i finał, podobnie jak w przypadku części pierwszej stojący na wysokim, zaskakującym poziomie.

Część trzecia „W pogoni za proroctwem” to już wprawna kontynuacja „Zarzewia buntu”, gdzie nasi bohaterowie muszą stoczyć naprawdę heroiczne boje, by dopełnić proroctwo zasłyszane w tomie drugim. Czy im się to uda? Zdradzić nie mogę, tak jak i muszę powstrzymać się od naiwnego listu Jasona, jaki możemy odczytać pod koniec powieści, by nie ujawnić zbyt wiele. Pomijając bowiem ten szczegół, Mullowi udało się zakończyć trylogię w sposób logiczny, konsekwentny i w ramach konwencji literatury młodzieżowej nie tak bardzo oczywisty. Mamy więc do czynienia z bogatym światem zachwycającym przepychem i rozmachem. O ile w pierwszym tomie (i w kilku momentach ostatniego) rzuca się w oczy pewna młodzieńcza naiwność, to całość prezentuje się naprawdę poważnie i brawurowo, a Brandon Mull pokazuje, że radzi sobie świetnie zarówno z mrocznymi baśniami, jak i klasycznym fantasy (co z tego, że dla młodzieży). Osobiście wolę go w tym drugim wydaniu, do kolejnych tomów Baśnioboru mnie nie ciągnie, do Lyrian jeszcze wrócę.

Recenzja z portalu DZIKA BANDA.

Większe recenzje - TAK CZY INACZEJ... - John Cleese

John Cleese
TAK CZY INACZEJ...
wydawnictwo: Albatros
ocena: 6/6

John Cleese to legenda brytyjskiego humoru i jeden z najbardziej rozpoznawalnych członków Latającego Cyrku Monty Pythona.  W swojej autobiografii prezentuje swe mniej znane oblicze.

To chyba nie przypadek i nie wyjątek, że John Cleese był zawsze moim ulubionym Pythonem i czwarty sezon bez jego udziału już nie rzucał na kolana tak jak pierwsze trzy. Swój niebagatelny humor potrafił odcisnąć w zasadzie w każdym filmie, w którym pojawił się choćby na moment, czy była to kolejna odsłona przygód Harry’ego Pottera czy Jamesa Bonda. Dziś, ten ponad siedemdziesięciopięcioletni pan postanowił podzielić się ze światem swoimi wspomnieniami. Można pomyśleć, że to idealny czas, szczególnie w ramach zeszłorocznej reaktywacji Latającego Cyrku Monty Pythona na kilka większych występów. W swojej autobiografii Cleese nie odcina jednak kuponów od sławy, jaką zapewnił mu ten najzabawniejszy serial komediowy w historii telewizji, nie posiłkuje się nawet późniejszymi sukcesami jak choćby znakomita „Rybka zwana Wandą”. Sugestywnie milczy również w przypadku klapy „Lemura zwanego Rolo”. Tak czy inaczej przedstawia bowiem historię swojego życia sięgając jego początków i swych najwcześniejszych wspomnień, pozwalając sobie nawet na wycieczki w biografię swoich rodziców i dziadków. Tak daleka retrospekcja pozwala nam spojrzeć na autora w zupełnie inny niż dotychczas sposób. Cleese nie ukrywa swoich kompleksów, bezbłędnie analizuje różne fobie i ujawnia wnioski do jakich doszedł podczas wielu wizyt u psychoanalityka próbując zrozumieć swoje życie i odnaleźć się w nim będąc chłopcem a później mężczyzną zawsze za wysokim, a jednocześnie nie dość bojowym i asertywnym. Zaburzone relacje z rodzicami, kompleksy, brak zrozumienia, szybki i nadmierny wzrost, ogromna nieśmiałość wobec płci przeciwnej, wreszcie kłopoty z rówieśnikami, wszystko to wpłynęło na mechanizm obronny jaki uczynił Johna Cleese’a (a nawet Cheese’a) sławnym i (czasem) bogatym – humor.

Autor, jak można się spodziewać, nie przebiera w słowach (choć przekleństw, jak sam podkreśla, używa rzadko i niechętnie), nie wybiela i nie stara się przymilić czytelnikowi, często opowiadając historie zaskakujące, a jednak ani na moment nie opuszcza go jego legendarne poczucie humoru, które pozwala mu wykpić niemal każdą opowieść związaną z dzieciństwem i początkami kariery. Żartuje ze swego późno utraconego dziewictwa i nieudanych związków, a później małżeństw, ani na moment nie przestając być jednak angielskim dżentelmenem. I ta dwoistość natury Cleese’a jest największym atutem książki. Oto człowiek, który nie miał problemów z przebieraniem się w kobiece ciuchy, wymyślaniu absurdalnych skeczy, głupich kroków czy obrony przez człowiekiem uzbrojonym w banana, prezentuje się jako osoba bardzo spokojna i elegancka, a przy tym skromna i niejako zażenowana swoją popularnością, do tego stopnia, że jawnie nie przepadającą za swoimi fanami. A już na pewno za zdjęciami z nimi. Jest to autobiografia, którą każdy miłośnik humoru Cleese’a powinien brać w ciemno, niezależnie, czy kojarzą go jako Huna Atyllę, czy pana, którego ciocia pochodzi z Pcimia.

Ostrzec muszę tylko fanatycznych wielbicieli Monty Pythona. Autor sumiennie snuje swoją gawędę opowiadając o pierwszych czterdziestu latach swojego życia, a całość urywa się w momencie, gdy rusza pierwszy klaps Latającego Cyrku. Jeśli ktoś myśli, że to sprytny zabieg na część pierwszą, to pragnę donieść, że zakończenie to opowieść o zejściu się żyjących Pythonów w 2014 roku i towarzyszącym temu emocjom. Tak jakby Cleese założył, że o tej grupie napisano już wszystko i nie ma potrzeby na nowo kruszyć kopii. Oczywiście wcześniej niektórzy z kolegów pojawiają się w życiu autora (na przykład jakieś dziwne chłopaki „Terry Palin i Michael Jones”), oczywiście bardzo dużo miejsca poświęcono przyjaźni z Grahamem Chapmanem. Bije z tego nie tylko samoświadomość i szacunek do własnej legendy. Cleese podkreśla w ten sposób to, co zauważył na koniec książki. Każdy z nich zaczął robić w życiu coś innego, spełniać się w inny sposób. Nie ma potrzeby wykorzystywać sentymentów do przecierania nowych szlaków. Konkluzja okazuje się być jeszcze bardziej zaskakująca i… niewesoła. Jak każda historia komika, który gdzieś na dnie ukryje kroplę goryczy.

Recenzja z portalu DZIKA BANDA.

Większe recenzje - GRA GERALTA - Stephen King

Stephen King
GRA GERALTA
wydawnictwo: Albatros
ocena: 5/6

Zacznę od tego, że taką książkę mógł napisać tylko King. Mistrz rozwlekania fabuły, który nawet z najdziwniejszego pomysłu, jaki innemu autorowi starczyłby na kilka akapitów potrafi zbudować gigantyczne opowiadanie, nowelę, czy nawet czterystustronicową powieść. Tak jest w przypadku omawianej „Gry Geralta”, gdzie całość zamyka się na historii Jessie uwięzionej na łóżku w domku nad jeziorem z trupem męża, który tuż przed aktem brutalnego seksu doznał zawału serca. To wszystko rozgrywa się na pierwszych kilku stronach, później czytelnik śledzi horror kobiety próbującej się uwolnić i uciekającej w świat myśli i wspomnień. A te okazują się jeszcze bardziej przerażające niż rzeczywistość, bowiem przeszłość Jessie skrywa tajemnice, które nie powinny być wydobyte na światło dzienne. W pewnym momencie rzeczywistość miesza się z ułudą, a czytelnik ma dwa wyjścia. Ziewnąć z nudów i odłożyć lekturę na półkę, albo dać się porwać niezwykłej wyobraźni Kinga i odkryć jedną z jego najbardziej niedocenianych książek. 

Podstawowy problem z tą powieścią jest taki, że większość czytelników oczekuje horroru, albo chociażby wartkiej akcji, tymczasem autor napisał ją w okresie, kiedy czuł się niejako spełniony jako twórca krwawych i mocnych bestsellerów. Próbował wówczas rozwinąć swe pisarskie skrzydła, skupiając się na psychologii kobiet, na co duży wpływ miał małżeński kryzys i związane z nim terapeutyczne rozmowy. Powstał wówczas swoisty cykl dramatycznych opowieści o kobietach, gdzie ważne było ich wnętrze, przemyślenia, traumy, a wątki grozy czy fantastyki były jedynie dodatkiem, nie zawsze zresztą udanym (jak w przypadku „Rose Mader”), a czasem ginęły w świecie barokowych ozdobników i eksperymentów słowotwórczych („Historia Lisey”). Najwybitniejszym przedstawicielem tego nurtu w twórczości pisarza jest „Dolores Clairbone”, ale kompletnie nie zgadzam się z powszechnie krzywdzącą opinią o „Grze Geralda” – powieści, którą wielu uważa za najgorszą w dorobku Kinga (a co w takim razie z pisanymi z automatu „Komórce” czy dziwacznym „Łowcy Snów”?), podczas gdy właśnie tutaj w całkowicie nieskrępowany sposób autor zgłębia psychikę kobiecą, analizuje traumy z dzieciństwa, które przyczyniły się do zrujnowania życia bohaterki, wreszcie zestawia to z brutalną rzeczywistością i uderza naprawdę mocnym finałem, który pozostaje w pamięci na lata (zresztą, jak kilka innych, bardzo dobrych scen w tym utworze). Wspomnienie o „Dolores Clairbone” nie jest zresztą przypadkowe, bowiem „Gra Geralda” ma z nią wiele punktów wspólnych, których odkrywanie stanowi dodatkowy plus dla miłośników prozy pisarza. To powieść pełna podtekstów, psychologicznych obrazów i traumatycznych ucieczek skonfrontowanych z koszmarami rzeczywistości, w której nie jest się łatwo odnaleźć, ale droga przez ten labirynt nie jest czasem straconym. King stawia tutaj poprzeczkę wysoko, oczekując od czytelnika zaangażowania, inteligencji i specyficznej wrażliwości, którą ostatecznie miażdży w finale. Od odbiorcy zależy, czy starczy mu zapału i chęci by wciągnąć się w tę wymagającą lekturę. Warto.

Recenzja z portalu DZIKA BANDA.