środa, 25 marca 2015

Większe recenzje - VALERIAN tom 1 - Mezeries i Christin

Mezeries i Christin
VALERIAN tom 1
wydawnictwo: Taurus Media
stron: 160
ocena: 6/6
 
Mój pierwszy kontakt z Valerianem miał miejsce w 1990 roku, kiedy to „Komiks Fantastyka” opublikował zeszyt „Miasto wzburzonych wód”. Już wtedy ujęła mnie wizja postapokaliptycznej Ameryki i przygody czasoprzestrzennych agentów (właśnie w tej kolejności), które wciągnęły mnie niesamowicie, mimo humorystycznej, czasem karykaturalnej kreski. Ze względu na mój ówczesny wiek nie doceniałem wartości artystycznej komiksu, zachwycałem się jedynie opowieścią i bohaterami, bez wahania sięgnąłem też po „Krainę bez gwiazd” oraz „Witajcie na Alflolu” (jakoś umknął mi drugi tom „Cesarstwo Tysiąca Planet”. Zaczytywałem się nimi, ucząc się wręcz każdej planszy na pamięć, mimo mojej niechęci do science-fiction. Gdy po ponad ćwierć wieku zacząłem odbudowywać utraconą przed laty kolekcję komiksów, nie brałem pod uwagę popularności danych tytułów, skupiłem się jedynie na tych, które były ważne dla mnie. Siłą rzeczy, „Valerian” był jednym z nich. Jakże się ucieszyłem, kiedy wkrótce potem ujrzałem zbiorcze wydanie zaprezentowane na naszym rynku dzięki wydawnictwu Taurus Media. Klamka zapadła, a moja żona dopełniła całości sprawiając mi ten niezwykły prezent.

Wracam wspomnieniami do mojej pierwszej przygody z Valerianem, bowiem wtedy nie zdawałem sobie sprawy jak ważna i rozległa to seria, choć jak się okazuje, miałem podświadome przeczucie obcowania z arcydziełem. Jak wielkim pokazuje właśnie pierwszy tom wydania zbiorczego. Akcja cyklu rozgrywa się (teoretycznie) w XXVIII wieku i dotyczy wielkiego miasta Galaxicity, stolicy Ziemi i Ziemskiego Imperium Galaktycznego. Tu przed kilkuset laty odkryto natychmiastową teleportację materii w czasie i przestrzeni, co z kolei zmusiło ludzi do powołania agencji strzegącej porządku we wszystkich wymiarach i epokach. Głównymi bohaterami jest sprytny Valerian i jego urocza towarzyszka Laurelina. Poznajemy ich w trakcie kolejnych zadań w odległych galaktykach i podróżach w czasie. Rozmach całości potrafi naprawdę zachwycić.

Omawiany tom zawiera trzy komiksy. Pierwszy z nich to niepublikowana dotąd w Polsce historia „Koszmarne Sny”, będąca numerem „0” w serii. Widać tu już wspomniany rozmach fabularny, ale jednocześnie widać tu jeszcze niezdecydowanie twórców (wyjątkowo humorystyczne rysunki i momentami infantylna intryga). Niemniej, przygoda ta przenosząca nas nagle do mroków Średniowiecza, wyjaśnia pochodzenie Laureliny, system pracy agentów i wreszcie wprowadza postać Xombula, szwarccharakteru dominującego kolejny album, „Miasto Wzburzonych Wód”. Pierwszy tom czytałem przed laty, ale muszę przyznać, że nie zestarzał się on w żadnym stopniu. I choć dalej rysunki stoją czasem w opozycji do powagi fabularnej, nie sposób nie wciągnąć się w historię pościgu Valeriana i Laureliny za arcyłotrem w czasach, które kataklizm zniszczył Ziemię, a prawdziwa katastrofa dopiero nadejdzie. Widoki porośniętego dżunglą, zalanego wodą Nowego Jorku, czy walki w Parku Yellowstone to coś czego się nie zapomina. Co jednak najważniejsze, tutaj mamy do czynienia z wydaniem rozszerzonym, gdzie wreszcie możemy przeczytać pełną wersję tej historii. Czasem są to tylko dwa dodatkowe obrazki na stronie, czasem pięć zupełnie nowych stron! Nie tylko wprowadzają one nowe wątki i uwypuklają fabułę, ale spinają opowieść w taki sposób, że teraz zastanawiam się, jak wcześniej mogło tych scen zabraknąć. No i wreszcie odcinek specjalny „Cesarstwo Tysiąca Planet”. Oficjalnie drugi zeszyt serii, który zmienił wszystko. Po pierwsze, wprowadził kanon, który potem seria będzie kontynuować, a więc interwencję naszych bohaterów na obcej planecie, sprowadzającą się do walki humanizmu ze wszelkimi odmianami tyranii, terroru i niewoli. Po drugie, odmienił oblicze fantastyki naukowej w sposób nieodwracalny. Mezires i Christin stworzyli postacie i kadry, które są do dziś powielane w kinie, literaturze i grach science-fiction, często bezwiednie i bez zrozumienia oryginału. Najlepszy przykład daje właśnie to wydanie, w którym w przedmowie mamy porównanie kilku kadrów sagi „Gwiezdne Wojny” z poszczególnymi rysunkami z „Valeriana”. Darth Vader jest oryginalny? Spójrzcie na Wiedzących z „Cesarstwa Tysiąca Planet”. Imponuje Wam Sokół Millenium? Valerian latał takim pięć lat wcześniej. Wstrząsnął Wami zamrożony Han Solo? Valerian miał tę przygodę dziewięć lat wcześniej. Księżniczka Leia w złotym bikini? Laurelina nosiła takie dziesięć lat przed nią. I tak dalej, i tak dalej. Nie da się przecenić wpływu serii na wizerunek fantastyki naukowej, dziw bierze, że francuscy twórcy wciąż pozostają znani jedynie największym fanatykom komiksowym. Pozostaje się tylko cieszyć, że dzięki takiemu wydaniu Valerian ma szansę wreszcie odzyskać swą zasłużoną pozycję. Niech nie zwiedzie Was zabawna kreska, to mistrzostwo gatunku i arcydzieło komiksu.



Za egzemplarz dziękuję mojej żonie, Dagmarze, która dba o chłopca w mej duszy, który wierzył, że marzenia się spełniają i w świecie nie ma rzeczy niemożliwych.

niedziela, 22 marca 2015

Większe recenzje - YANS tom 1 - Duchateu, Rosiński

YANS tom 1
Duchateu, Rosiński
wydawnictwo Egmont
stron: 224
ocena: 6/6

Są takie dzieła w życiu każdego człowieka, które go ukształtowały, wpłynęły na jego światopogląd, czy wręcz zmieniły jego życie. Zazwyczaj za takie uchodzą wybitne książki względnie filmy, ale pochodzę z pokolenia, które ucieczkę od realnego świata odbywało również za pomocą historii obrazkowych. I tam odnajdywało dzieła wybitne. Jak bardzo widzę to dopiero teraz. Wtedy czytanie Funky Kovala, Rorka, cyklu o Ais (nazwanego później „Ekspedycją”), czy Thorgala było komfortem odskoczni od szarości dnia codziennego, wielką przygodą, w której jako podrostek zanurzałem się po uszy, każdy (z trudem zdobyty) zeszyt zaczytywałem do cna, niemal uczyłem się na pamięć obrazków. Dziś rozumiem, jak bardzo przesiąkłem prezentowanymi tam treściami i postawami. I tylko dziwię się, jak mądre to były dzieła. Najlepszy przykład to właśnie Yans.

Bardzo mnie cieszy, że wydawnictwa postanowiły wznawiać najciekawsze serie w wydaniach zbiorczych. Po pierwsze, stare wydania ciężko zniosły liczne przeprowadzki, nie rozumiejące komiksów partnerki i ich niecne w związku z tym traktowanie. Pięć pierwszych zeszytów wydanych jeszcze w Komiks Fantastyka leży więc gdzieś na strychu u moich rodziców i dziś po prostu łatwiej mi kupić tom zbiorczy niż odnaleźć te cenne precjoza. Po drugie jednak widać tutaj doskonale rozwój serii i jej ponadczasową, niezwykłą wymowę. Niebagatelną rolę odgrywa tutaj historia Andre-Paula Duchateu i Grzegorza Rosińskiego przedstawiona na trzynastu pierwszych stronach. Wraz ze znaną mi z późniejszych wydań biografią polskiego rysownika, oraz historią rozwoju sceny komiksu w Belgii i Francji można dotrzeć do źródeł, które stworzyły Hansa (w Polsce Yansa) i uczyniły go postacią tak niezwykłą, a historie o nim, mimo że osadzone w futurystycznym, fantastycznym świecie tak aktualne i przejmujące po dziś dzień.

Na pierwszy tom wydania zbiorczego składa się pięć komiksów. Pierwszy z nich to „Wieża rozpaczy”, krótka, dziesięcioplanszowa historyjka, która przedstawiła światu Yansa za sprawą SuperTintina. Jest to opowiastka typowa dla znanych polskim czytelnikom antologii komiksów, gdzie trafiały się często proste, by nie rzec banalne scenariusze ubarwione jedynie obecnością znanych bohaterów. Dziś wartość tego komiksu jest jednak niepodważalna i jednocześnie pokazuje jak wiele zmieniło się w wizerunku Yansa. Wspomniana „Wieża rozpaczy” nie została nawet wspomniana na okładce tego wydania, należy ją więc traktować jako specjalny bonus, który niewątpliwie zachwyci każdego fana serii.

Całość rozpoczyna się już bez przeszkód zeszytem „Ostatnia wyspa” (znanym mi od zawsze jako „Przybysz z przyszłości”), w którym poznajemy wspaniałą przygodę tajemniczego mężczyzny bez wspomnień, nie potrafiącego się odnaleźć w świecie zniszczonym wojną i kataklizmami. A jednak to właśnie tu, na zgliszczach cywilizacji, w ruinach wokół dekadenckiego miasta Yans odnajdzie miłość. Gwałtowne zwroty akcji, smutny finał, znakomite rysunki uczyniły ten komiks wybitnym. Dziś przyznaję, że same rysunki trochę się zestarzały, tempo akcji też jest odrobinkę za duże, ale ostatecznie odcinek ów wciąż robi wrażenie. Prawdziwe szaleństwo zaczyna się jednak dopiero w kolejnych zeszytach. „Więzień wieczności” to genialnie narysowana (sceny w lesie i na bagnach to dla mnie mistrzostwo po dziś dzień!), wstrząsająca wizja postapokaliptycznego świata, świata brutalnego i okrutnego, gdzie nie ma miejsca na miłość, o którą bohaterowie walczą ze wszystkich sił. To już arcydzieło. „Mutanci z Xanai” z kolei do dziś wywołuje we mnie dreszcze. Upiorna historia ginącej rasy dominowanej przez ludzi, walka o umierające wartości i pierwszy w serii dający nadzieję finał czynią ten zeszyt moim ulubionym w cyklu. Nie mogę jednak nic zarzucić „Gladiatorom”, części, która elektryzowała wszystkich moich rówieśników w podstawówce. Naiwnie sądziliśmy, że oto następuje zwieńczenie przygód Yansa, zakończenie spektakularne, gdzie najpierw czytelnik zostaje zaatakowany wyjątkowym pokazem okrucieństwa Valsary'ego, później przygnębiony wizją totalitarnego miasta i wreszcie przeciągnięty przez finałową, krwawą batalię. Niedługo później dowiedzieliśmy się o naszej pomyłce, ale jedno się nie zmieniło. Gdy dziś, po ponad dwudziestukilku latach czytałem te historie wciąż czułem ekscytację i zachwyt, ale i odnalazłem drugie dno całości. To absolutne arcydzieło, bezsprzecznie jedna z najważniejszych serii w historii komiksu.

sobota, 14 marca 2015

Blog klasyczny (127) Masti, Callahan i komiksy

Sto dwadzieścia siedem
Szykowałem się do tego wpisu, czekałem na weekend, żeby w chwili wolnego wreszcie napisać coś więcej, ale, niestety, czytam aktualnie "Feed" Miriam Grant i muszę przyznać, że lektura tej książki zniechęca do blogowania. Więc krótko - pracuję jak zwykle ile się da. Powoli zmierzam do (pół)finału prac nad niehorrorową książką, a więc monografią nie związaną z żadną dziedziną sztuki. Nie mogę powiedzieć nic więcej, mam dwa miesiące na zakończenie. Muzycznie chyba już całkiem wygasłem, nie mam siły na pobudzanie konających zespołów. Ale ponieważ należę do tych, co choć narzekają, to się nigdy nie poddają, to jeszcze drobne zrywy przewiduję. Moja żona bije swoje rekordy w biegach i ostatecznie przekonała mnie do zdrowego żywienia. Eksperyment z ćwiczeniami skończył się kontuzją. Tymczasem czekam na premierę "Miasteczka" mojego i Roberta. I wszystko na dziś. Śmierć Terry'ego Pratchetta przemilczę, ale czuję, że nie obejdzie się bez dłuższej wypowiedzi na temat mojego długu u tego autora...

A na tapecie.

 Książki:
„Aniołowie Chaosu” Graham Masterton. Kolejny przykład na nieograniczoną wyobraźnię autora. Tym razem mamy do czynienia z wielkim spiskiem sięgającym jeszcze czasów Mezopotamii, a odciskającym swe piętno na współczesnej polityce. Kaskader podczas nurkowania u wybrzeży Gibraltaru (przypadek? Nie sądzę)znajduje dziwny medalion. Od tej pory rusza niepowstrzymana akcja, pełna morderstw, strzelanin i seksu. Jak to u Mastiego. Książka rewolucji żadnej nie robi, ale poziom trzyma.

„Szary diabeł” Graham Masterton. Niewidzialny duch w okrutny sposób zabija pozornie przypadkowe osoby. Do sprawy zostaje skierowany detektyw Decker McKanna, którego zmarła narzeczona ostrzega przed świętą Barbarą. Klasyczny (czytaj – dobry) horror Mastertona, świetnie wykorzystane wierzenia Afrykańskie, szczypta wojny secesyjnej i mamy przepis na jedną z najlepszych książek jakie autor napisał w ostatnich latach. Takiego mistrza lubię, takie horrory cenię.

Filmy:
„Brudny Harry” Don Siegel. Absolutny klasyk kina sensacyjnego, film, który do dziś ujmuje mnie brutalnością i brakiem poprawności politycznej. Dziś nie miałby kompletnie żadnych szans na realizację (albo co gorsza jakiś kretyn zrobiłby idiotyczny, wyprany z emocji remake). Choć pod pewnymi względami film się zestarzał, to jednak historia psychopatycznego Skorpiona terroryzującego miasto i niezłomnego inspektora Callahana, który nagnie prawo, wciąż pozostaje ekscytującą rozrywką, nie pozbawioną jednak nuty goryczy. Intrygujące, że film został napisany z myślą o... Franku Sinatrze, a Clint Eastwood był na szarym końcu kolejki potencjalnych odtwórców roli tytułowej (po m.in. Johnie Waynie). Wtedy miał opinię gościa od westernów, dzięki temu filmowi odmienił całkowicie swoją karierę. Czy ktokolwiek wyobraża sobie, żeby Brudnym Harrym był kto inny? A ja wiem już skąd podświadomie zaczerpnąłem motyw stałych zmian partnerów u Stonki w BHO. Przypadek? Nie sądzę.


„Siła magnum” Ted Post. Sequel, nie ustępujący bezkompromisowością poprzednikowi, choć jak tobywa w przypadku kontynuacji, słabszy. Twórcy zapomnieli jak kończył się oryginał (Harry pozbył się odznaki), niepotrzebnie próbowali ocieplić wizerunek bohatera podsuwając mu pod nos skłonną do romansu sąsiadkę. Są to jednak niuanse. Ważna jest opowieść o tajemniczym mordercy, który zabija przestępców wymykających się stale władzom dzięki kruczkom prawnym. Tym samym mamy odwrotną sytuację do oryginału. Tam Harry naginał prawo by ująć przestępców i wnerwiał się, gdy sądy były przeciwko niemu, teraz odkrywa, że ktoś egzekwuje sprawiedliwość jeszcze brutalniej niż on. Gdzie jest więc granica? Problem zwiększa się, gdy ślady wskazują na innego policjanta...

"Strażnik prawa" James Fargo. Tu największym zaskoczeniem dla mnie jest fakt, że reżyserię trzeciej części losów Harry'ego Callahana  powierzono debiutantowi, który dopiero później zasłynął jako reżyser... serialii "The A-Team" i "Beverly Hills 90210". Może to wytłumaczyć niższy poziom niż poprzedników. Raz, że całość jest bardzo przewidywalna i momentami niespójna, dwa, jeszcze bardziej osłabiono wizerunek Harry'ego dając mu na partnerkę sympatyczną Kate Moore (Tyne Daly). Inna sprawa, że to najbardziej wyrazisty z dotychczasowych partnerów inspektora. Pościg za gangiem terroryzującym miasto jest odpowiednio "brudny", jak na serię przystało, ale całość ewidentnie nie wzbudza już takich emocji jak poprzednicy, może poprzez sztampowe potraktowanie znaczących postaci (burmistrz, komisarz)? Ciekawostką jest zaś trzecie pojawienie się w serii Alverta Popwella (w pierwszej części postrzelony przed bankiem bandzior, w drugiej alfons) tym razem w roli charyzmatycznego Big Ed Mustaphy.

„Oskar” John Ladis. Nigdy nie miałem odwagi obejrzeć tej komedii, teraz przez przypadek kątem oka przy pracy spoglądałem w telewizor... Nie żałuję, bo zajmowałem się wówczas czymś innym, ale nie mogę się pozbyć wrażenia, że w pewnym momencie stało się modne, żeby Sly’owi dokopać. Fakt, historyjka o mafiozo, który stara się żyć uczciwie, a w międzyczasie próbuje rozwikłać problem z niesforną córką i tytułowym Oskarem, nie należy do szczególnie ambitnych. Powiedzmy szczerze, to głupia komedyjka. Ale nie gorsza niż wiele innych tego typu, w wielu momentach nawet bardziej wysmakowana. Śmiem twierdzić, że gdyby Sly zagrał w „Kevin sam w domu” ten film też uznano by za porażkę. Szkoda, bo „Oskar” to cudownie głupiutki film na wieczór po ciężkim dniu. I pomyśleć, że zrobił go facet od "Amerykańskiego wilkołaka w Londynie"...

Gry:
Batman: Arkham Asylum”. Żona sprawiła mi niezwykły prezent dzięki cda.pl. Oto na moim dysku pojawił się komplet tytułów Batmana za cenę nieznacznie przekraczającą 50 zł. Zanim jednak wpadłem w otchłań „Origins” i dodatków do niego, po sprawdzeniu pierwszego epizodu „Arkham City” postanowiłem odświeżyć sobie całość i powróciłem do Azylu Arkham. Minęło 6 lat, a gra wciąż mnie zachwyca grafiką i klimatem perfekcyjnie oddającym najlepsze aspekty Mrocznego Rycerza (nie mówię o filmie). Jest więc ponuro, horrorowo i stylowo. Nie mam na to czasu, więc zaliczyłem dopiero 43 %. Niemniej, jest to tytuł do którego będę wracał wielokrotnie.

Komiksy:
„Czarna Róża”, „Figurki z Tilos”, „Skradziony skarb” To trzy komiksy mojego dzieciństwa. Pierwszy był bodajże „Skradziony skarb” wypożyczany przez wszystkich w szkolnej bibliotece. Potem ktoś pożyczył mi „Figurki z Tilos”, a potem pojawiła się „Czarna Róża”... Wszystkie łączą znakomite rysunki Jerzego Wróblewskiego i sensacyjna fabuła, jakiej próżno było szukać w latach mego dzieciństwa. Inna sprawa, że nawet gdyby coś się trafiło, rodzice nie daliby mi tego obejrzeć. Dziś te historyjki bardzo się zestarzały, język komiksu ewoluował przez lata i tak nagłe przeskoki akcji mogą nieco irytować. Dla mnie to jednak prywatny kanon, dzieła, które mnie wypaczały/kształtowały. Nic dziwnego, że jak dorwałem je w antykwariacie nie wahałem się ani chwili. Ciekawe, w jakim stanie są egzemplarze młodzieńcze u rodziców na strychu? Kiedyś trzeba się będzie tam wybrać...

środa, 11 marca 2015

Większe recenzje - CONAN I MIECZ ZDOBYWCY - Robert E. Howard

Robert E. Howard
CONAN I MIECZ ZDOBYWCY
wydawnictwo Rebis
stron: 540
ocena: 6/6

Wydawnictwo Rebis zakończyło serię wznowionych opowieści o Conanie z Cymmerii trzecim tomem „Conan i miecz zdobywcy”. Przyznam, że liczyłem po cichu, że uda się rozpędzić w ten sposób cały cykl (kontynuowany do dziś przez innych autorów), ale ktoś w Rebisie okazał się sprytniejszy i zaserwował cykl najsłynniejszych bohaterów Howarda. Zaczęło się od trzech tomów Conana, był Kull, potem Solomon Kane, czekam na Brana Mak Morna. Tymczasem zaś kilka słów na temat ostatniego rebisowego cymmeryjczyka.

Na wszelki wypadek przypomnę o konwencji w jakiej Rebis wydaje dzieła Howarda. Obok klasycznych, uznanych w zasadzie za kultowe, opowiadań znajdują się tutaj także szkice, wprawki i pomysły nigdy nie ukończone, a wszystko to ozdobione świetnymi grafikami (tym razem) Gregory'ego Manchessa. W tomie znalazły się tym razem dwa opowiadania uznawane za wielu za najlepsze, a więc „Za rzeką czarną” i „Czerwone ćwieki”. Stanowią one również najdoskonalszy przykład przemian literackich i filozoficznych zachodzących w twórczości Teksańczyka. Autor, którego cyklami można oznakować poszczególne okresy w jego krótkim życiu, tutaj również zapowiada schyłek nie tylko Conana, ale również i samego pisarza, który poniekąd celowo przekracza granice własnych umiejętności w „Czerwonych ćwiekach”, ale jednocześnie wystawia gorzkie świadectwo ludzkości i każdej rozwijającej się cywilizacji. Tak jak w „Za rzeką czarną” zauważa, że to barbarzyństwo jest naturalnym stanem rzeczy przeciwnym rozwojowi, który ostatecznie sprowadza się do zaspokajania żądz cielesnych i majątkowych. Im większa cywilizacja, tym większa degrengolada, tym mocniejszy jej upadek.

Kilka lat temu wahałem się, po co to wszystko. Rebis wydał „Conana i Pradawnych Bogów”, na rynku pojawił się „Conan Barbarzyńca” wydawnictwa Rea, zawierający wszystkie utwory Howarda, a na mojej półce stały wydania pamiętające jeszcze ubiegły wiek. Dziś nie mam żadnych wątpliwości, że wydanie Rebisa jest najpełniejszym, bo zawierającym nie tylko NAPRAWDĘ wszystkie teksty o Conanie, ale również dzięki lepiej poznajemy geniusz Howarda. A co najważniejsze, mamy szansę przekonać się, że w tej pozornie pulpowej literaturze tkwi drugie, a czasem i trzecie dno, które sprawia, że dzieła Teksańczyka będą jeszcze długo pamiętane i wznawiane. Śmiem twierdzić, że trudno będzie jednak zebrać ciekawsze wydanie niż rebisowska trylogia.

Większe recenzje - LEGION - Elżbieta Cherezińska

Elżbieta Cherezińska
LEGION
wydawnictwo Zysk i S-ka
stron: 800
ocena: 4/6

Elżbieta Cherezińska poraziła mnie „Koroną Śniegu i Krwi”, utrzymała zainteresowanie „Niewidzialną Koroną”, kwestią czasu (dosłownie) było więc kiedy sięgnę po osławiony „Legion” opowiadający losy brygady świętokrzyskiej. I nie wiem czy to kwestia oczekiwań, czy znajomość tematu, ale tym razem zachwyt był nieco mniejszy niż poprzednio.

Brygada Świętokrzyska była oddziałem, który nie podporządkował się rozkazowi scalenia z Armią Krajową. Działali od połowy sierpnia 1944 roku do sierpnia 1945 roku. Liczebność wahała się od 822 do 1417 żołnierzy. W czasie swego istnienia toczyła walki na Kielecczyźnie z Niemcami, ale także z partyzantką komunistyczną, a przede wszystkim z żołnierzami sowieckimi, których uznawali za wroga numer jeden. Wyzwoliła obóz koncentracyjny dla kobiet w Holiszowie, po marszu przez Śląsk i Protektorat Czech i Moraw, nie doczekała się wcielenia do Polskich Sił Zbrojnych. Została ostatecznie przekształcona w Kompanie Wartownicze w amerykańskiej strefie okupacyjnej Niemiec.

Elżbieta Cherezińska opisuje historię ludzi należących do tej sławetnej brygady poczynając od przedstawienia ich losów jeszcze przed sformowaniem batalionu. Poznajemy więc ich dzieje od początku wojny, w krótkich migawkach obserwujemy ich charaktery, motywacje, plany i marzenia. Autorka opowiada o poruczniku Leonardzie Szczęsnym „Zębie” Zubie-Zdanowiczu, poruczniku Władysławie „Żbiku” Kołacińskim i poruczniku Władysławie „Jaxie” Marcinkowskim, ich losy miesza z dziejami postaci fikcyjnych, a wszystko rzuca w wir brawurowej historii, o bohaterach, którzy przeciwstawili się wszystkim i mieli odwagę walczyć o swoje racje do samego końca, co więcej, jako jedni z niewielu stoczyli walkę zwycięską. I chociaż Cherezińska sprawnie pogrywa na emocjach czytelnika, to od pewnego momentu nie da się nie uśmiechać, wiedząc, że tym chłopakom się uda, że byli tacy ludzie, którzy potrafili wlać nadzieję w serca swoje i kompanów, a przede wszystkim pokazać, co znaczy być prawdziwym patriotą. Nie chcę tutaj roztrząsać aspektów historycznych, wątku narodowego, czy wspaniałej historii jak to antysemici pomagali Żydom... Ta powieść to skazany na sukces bestseller, opowieść o Polakach, którzy jako jedni z niewielu wygrali II wojnę światową.

Nie obędzie się jednak bez utyskiwania, które zaznaczyłem we wstępie. Irytujące dla mnie okazały się pojawiające co i rusz biogramy bohaterów, jakby za wszelką cenę autorka starała się mi przypomnieć, że mam do czynienia z książką historyczną. Złudzenie to z kolei psuł co chwilę rubaszny język, nad wyraz współczesny, a czasem wręcz nadmiernie prosty. Tak więc przyznaję, że „Legion” to dobra lektura, ale chyba miałem zbyt wygórowane oczekiwania i wolę Cherezińską w wydaniu piastowskim.

środa, 4 marca 2015

Większe recenzje - DZIECKO ROSEMARY - Ira Levin

Ira Levin
DZIECKO ROSEMARY
wydawnictwo Rebis
stron: 296
ocena: 6/6

Są książki, które zmieniły oblicze nie tylko literatury, ale i popkultury. Ira Levin był twórcą tak wszechstronnym, że inspirował i twórców grozy i komedii, a większość z jego dzieł została z sukcesem zekranizowana. Wystarczy wspomnieć o „Chłopcach z Brazylii” z Gregory Peckiem czy przezabawnej i przewrotnej „Śmiertelnej pułapce” z Michaelem Cainem i Christopherem Reeve'm. Mnie jednak zachwyciły przede wszystkim horrory na czele z „Żonami ze Stepford” (tylko i wyłącznie wersja z roku 1975) i „Dzieckiem Rosemary”, jednym z najlepszych filmów Romana Polańskiego i najwybitniejszych obrazów grozy w historii kina. Tak, wstyd się przyznać, ale z każdym dziełem Levina zapoznałem się w odwrotnej kolejności, czyli po obejrzeniu ekranizacji. Nadrabianie zaległości w niczym nie odbiera jednak przyjemności obcowania z książkami, które są po prostu arcydziełami.

Rosemary i Gary Woodhouse kupują piękne mieszkanie w Nowym Jorku. Są szczęśliwym małżeństwem. On robi karierę aktorską, ona marzy o dziecku. Wkrótce poznają nowych sąsiadów, a ich życie stopniowo ulega zmianie. Gary coraz bardziej ulega wpływowi małżeństwa Castevetów, Rosemary zaczyna tracić kontakt z rzeczywistością, coraz bardziej obawia się o życie własne i dziecka, które nosi w brzuchu...

O fabule wspominam z zasady, trudno mi bowiem wierzyć, że ktoś nie słyszał choćby o historii, która doczekała się dwóch adaptacji, jednej wybitnej w wydaniu Polańskiego, jednej tragicznej (w reżyserii Agnieszki Holland). Powieść Levina to arcydzieło horroru, które przeniosło grozę z nawiedzonych zamczysk, zapuszczonych cmentarzy i upiornych prowincji do współczesnych apartamentów, jasno oświetlonych mieszkań, pozbawiając ją gotyckich konotacji, jednocześnie koszmar jaki staje się udziałem głównej bohaterki. Horror jaki rozgrywa się w wymarzonym mieszkaniu Woodhousów nie jest bezmyślnym epatowaniem okrucieństwem i obrzydliwością, do jakich przyzwyczaiły czytelników współczesne powieści z tego gatunku. To groza podskórna, metafizyczna, pełna niedopowiedzeń, głęboko zakorzeniona w psychologii. Nawet główny wątek sprowadzający się do satanistyczno-okultystycznej sekty jest tak naprawdę tylko środkiem do opowiedzenia historii o zdradzie, zagubieniu i lęku macierzyńskim, przede wszystkim zaś o manipulacji, alienacji i samotności. Samotności w wielomilionowym mieście. Wątki te uwypuklił w swoim dziele Roman Polański, również dzięki zakończeniu, mniej dosłownym niż w powieści.

Frazesem byłoby stwierdzenie, że to powieść ujmująca klimatem, posępna i trzymająca w napięciu, choć skierowana raczej do wymagającego i ambitnego czytelnika. Niestety, wszystko to jest prawdą. „Dziecko Rosemary” to absolutny kanon horroru i jedna z najlepszych powieści gatunku.

Większe recenzje - WAKACJE FRYDERYKA - Walter R. Brooks

Walter R. Brooks
WAKACJE FRYDERYKA
wydawnictwo Jaguar
stron: 207
ocena: 5/6

Zachwycałem się jakiś czas temu dziecięcą książką „Prosiaczek i dzięcioły” Waltera R. Brooksa, która potrafiła dostarczyć wspaniałej rozrywki zarówno młodym, starszym i dorosłym czytelnikom, prezentując treść składającą się na wspaniałą alegorię polityki i władzy. Zabawnej dla dzieci, poruszającej dla ich rodziców. Dość powiedzieć, że książka posłużyła za inspirację dla George'a Orwella i jego „Folwarku zwierzęcego”. I chociaż cykl o prosiaczku Fryderyku w niczym nie ustępuje innym klasykom literatury dziecięcej, dziś pozostaje troszeczkę zapomnianym. Zupełnie niesłusznie, o czym przekonałem się czytając „Wakacje Fryderyka”, pierwszy tom cyklu.

Całość rozpoczyna się na farmie państwa Bean'ów, gdzie kogut Karol utyskuje na swój ciężki los i fakt, że codziennie musi wstawać najwcześniej, by budzić całe gospodarstwo. Gdy dowiaduje się, że niektóre ptaki odlatują na zimę na Florydę, postanawia również zrobić sobie wakacje. Pomysłem zaraża inne zwierzęta, które z radością planują wielką wyprawę. Kierowane jednak lojalnością ustalają, że nie ma możliwości, by na całą zimę porzuciły swoich gospodarzy, dlatego decydują wybrać spośród siebie ekipę „wczasowiczów”. W ekipie podróżników znajdują się koń Hank, krowa Pani Wanda, pies Robert, kaczki Alicja i Emma, kot Jinx, kogut Karol z kurą Henrietą, no i oczywiście Fryderyk. Całości dopełnia jeszcze małżeństwo pająków (pani Web!) i rodzina myszek.

Od razu zaznaczę i ostrzegę innych, by nie popełnili mojego błędu, który był moim udziałem, a więc rozpoczęcia cyklu od niewłaściwego tomu. Nie oznacza to, że „Wakacje Fryderyka” są częścią słabszą niż kontynuacja, stanowią po prostu odmienny typ powieści, a przede wszystkim stanowią swoiste przedstawienie bohaterów, którzy pojawią się w kolejnych tomach. Znając ich charaktery, mogłem się już nieco domyślić. Całość też stanowi specyficzną powieść drogi, cudowną baśniową opowieść o wyprawie sprytnych, inteligentnych i rozmownych zwierząt, które mogą nauczyć młodego czytelnika wielu wartości. Wbrew tytułowi, Fryderyk jest tutaj jeszcze jednym z wielu bohaterów, w zasadzie nie wybija się szczególnie przed szereg swoich towarzyszy. Wieść prym zacznie dopiero później. I wbrew pozorom, jest to plus utworu, bo wszystkie zwierzęta uzupełniają się wzajemnie, a w razie potrzeby perfekcyjnie współpracują.

Historia zwierząt gospodarczych wędrujących na Florydę sama w sobie jest zabawna, a przygody, które przeżywają po drodze wprost skrzą się od humoru, niebanalnego i bardzo ciepłego. Nie zabrakło również bardziej emocjonujących fragmentów, gdy naszym podróżnikom zagrażają niezbyt mili ludzie. Wiemy jednak, że ekipa z farmy pana Beana potrafi sobie poradzić ze wszystkimi kłopotami. Oczywiście kluczem do sukcesu jest przyjaźń, uczciwość i wierność, ale „Wakacje Fryderyka” to także głos przeciw złemu traktowaniu zwierząt i pochwała podróży, które kształcą, ale i uświadamiają, że wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. Krótko mówiąc, znakomita książka dla dzieci. Polecam.

Większe recenzje - POZAŚWIATOWCY: ŚWIAT BEZ BOHATERÓW - Brandon Mull

Brandon Mull
POZAŚWIATOWCY: ŚWIAT BEZ BOHATERÓW
wydawnictwo Mag
stron: 534
ocena: 4/6

Brandon Mull to już uznany pisarz młodzieżowego fantasy, co udowodnił brawurowym cyklem „Baśniobór”. Chociaż nie zdążyłem do tej pory zapoznać się z całością serii, zaintrygowałem się autorem na tyle, że bez wahania sięgnąłem po jego nowe dzieło „Pozaświatowcy”, tym bardziej, że ten cykl bliższy jest moim upodobaniom, a więc klasycznej fantasy.

Bohaterami znów są nastolatkowie, którzy przenoszą się w niezwykły sposób do magicznej krainy Lyrian. Jason to przyszła gwiazda baseballu, chłopak z wielodzietnej rodziny, Rachel to jego przeciwieństwo. Cicha, skromna dziewczyna, jedynaczka, spędzająca większość czasu w domu, bowiem podróżujący po świecie rodzice uznają, że lepiej dla niej, jeśli będzie się uczyć w domu. Ot, przeciętna dwójka młodych Amerykanów, którzy nigdy by nie spotkali się w normalnym świecie, natomiast w świecie magii ich losy krzyżują się na drodze ku niezwykłej przygodzie. Krainą Lyrian rządzi bowiem okrutny czarnoksiężnik Maldor. Zniszczyć go może jedynie tajemnicze SŁOWO, którego Jason Walker podejmuje się nauczyć. Wzorem kanonicznych bohaterów gatunku wyrusza na wyprawę, podczas której będzie musiał wykazać się sprytem i odwagą, by wreszcie poznać sylaby pozwalające pokonać maga. W trakcie przejdzie też swoistą przemianę, na którą wpływ będzie miała Rachel.

Brandon Mull to pisarz, do którego nie trzeba przekonywać nikogo, kto miał już styczność z jego twórczością. Posiada nieograniczoną wyobraźnię i lekką rękę, pozwalającą mu przenieść niezwykłe światy na karty powieści i uczynić je niemal realnymi. I chociaż pierwszy tom pełnymi garściami czerpie z dorobku klasyków literatury fantasy, składając tym samym hołd gatunkowi, to całość jest przetworzona w sposób oryginalny i intrygujący (vide przejście Jasona do świata Lyrian). Co niezwykle ważne, autor pamięta, co jest najważniejsze w przypadku takiej literatury, a więc akcja i przygoda. Na brak zdarzeń i emocji nie sposób tutaj narzekać. Ciekawym zabiegiem są również kreacje głównych bohaterów. Zostały skrojone w opozycji do typowej fantastyki, nie różnią się w zasadzie niczym od swoich rówieśników w normalnym świecie, prawdę powiedziawszy są nad wyraz zwyczajni, czasem wręcz przewidywalni, a tym samym bardziej prawdopodobni i zapewne łatwiej będzie młodym czytelnikom identyfikować się z Jasonem i Rachel. To przykład klasycznych „everymanów”, nawet ich obecność w świecie Lyrian nie jest powodowana żadną przepowiednią, pozornie jest to wręcz przypadek. Za to postacie drugoplanowe, bohaterowie magicznego świata, włącznie z Maldorem, to już osobowości, obok których nie da się przejść obojętnie. Podobnie jak obok całego świata, zachwycającego swym przepychem i rozmachem. I choć dla dorosłego czytelnika wiele rozwiązań i zagrywek może się zdawać z początku naiwnych, to jednak przewrotny finał pokazuje, że nie wszystko jest takie jakby się zdawało, w całości odnajdzie się drugie dno i głębszy sens. Znów brawa dla Brandona Mulla. Mało kto potrafi pisać tak dobre i ambitne młodzieżowe fantasy.

poniedziałek, 2 marca 2015

Większe recenzje - JA OZZY - AUTOBIOGRAFIA - Ozzy Osbourne

Ozzy Osbourne
JA, OZZY – Autobiografia
wydawnictwo In Rock
stron: 400
ocena: 6/6

Nie da się przecenić wkładu Black Sabbath w rozwój współczesnej muzyki rockowej i metalowej. Mimo upływu lat, wciąż pozostaję pod wrażeniem ich wczesnych nagrań, ale i późniejszych dokonań z Ozzym. Nie da się ukryć, że to jedyna konfiguracja jaka mi odpowiada i wszystkie płyty nagrane z innymi wokalistami nie pasują do szyldu. Uczciwie przyznam, że nie przekonują mnie też albumy Osbourne'a nagrane bez Iommiego. To tandem, który zmienił świat muzyki, ale to Ozzy został ikoną rock n' rolla. Błaznem i królem, klaunem i legendą. I zdecydował się o tym wszystkim opowiedzieć.

Przyznam, że wahałem się przed lekturą owej książki. Po pierwsze, z wyżej wymienionych powodów, czyli niewielkiego zainteresowania solowymi dokonaniami muzyka. Po drugie, kilka lat temu czytałem biografię autorstwa Sue Crawford „Ozzy bez cenzury” wydane przez wydawnictwo In Rock i lektura owej książki głęboko wryła się w moją pamięć. Bezlitosna dla wizerunku Osbourne'a i jego kumpli była również niedawno czytana „Black Sabbath” Micka Walla. Pomyślałem, że cóż jeszcze mogę wyczytać o degeneracie, który wziął już w życiu w zasadzie wszystkie znane nauce narkotyki (czasem nawet naraz), zrewolucjonizował muzykę rockową i wywoływał skandal gdziekolwiek się nie pojawił? Wystarczyło jednak, że otworzyłem pierwszą stronę i nie oderwałem się od lektury przez kolejne dwa dni.

Tym co wyróżnia książkę od wszystkich dotąd napisanych biografii i historii o Black Sabbath i samym Ozzym jest jego humor. Nie oszukujmy się, nie sądzę, żeby Osbourne sam to napisał, tym bardziej, że od razu przyznaje się do dysleksji, dysortografii i ogólnych problemów z językiem angielskim, czy w ogóle z czytaniem książek. Nie da się jednak nie odczuć stylu i natury Ozzy'ego spisanej ręką ghost-writera (którego rolę pełni tutaj Chris Ayers). Żarty zaczynają się już od samego początku. Zaraz po podziękowaniach i spisie treści mamy rozciągnięte na całą stronę jedno zdanie: „Mówili, że nigdy nie napiszę tej książki”. Druga strona zawiera też tylko jedno: „Niech się walą. Oto ona”. Na trzeciej znajdujemy wypowiedź: „Teraz wystarczy sobie coś przypomnieć”. I znajdujemy czwartą stronę pustą. Na piątej Ozzy informuje nas, że „Kicha. Nadal sobie nic nie przypominam”, po to tylko, żeby ruszyć z opowieścią od następnej. Jest to o tyle istotne, że Książę Ciemności błaznuje w zasadzie przez cały czas, w poważny ton wchodząc jedynie w momentach gdy mówi o śmierci – Randy'ego Rhoedsa, czy własnych rodziców, względnie żałuje swego postępowania wobec pierwszej żony i dzieci z tego małżeństwa. Tak jak wyznaje, że w młodości robił z siebie głupka, by znaleźć przyjaciół, tak i teraz bezlitośnie obnaża swoje najdurniejsze wyczyny. Wypróżniamy się na korytarzu hotelowym? Proszę bardzo. Wpychamy banany w groupies? Dlaczego nie? Wysadzamy kurnik? Jak najbardziej! O skandalach z Alamo, nietoperzem, gołębiami i innych wstrząsających wydarzeniach ze swego życia opowiada równie chętnie, z lekkim zawstydzeniem, ale nie ukrywając faktów. Chociaż we wstępie Ozzy zaznacza, że biorąc pod uwagę co w życiu wziął i wypił, a także co przeżył (śpiączki, przedawkowania, itp.), ma prawo nie pamiętać wszystkiego, albo pamiętać inaczej niż było w rzeczywistości. I nie da się ukryć, że w niektórych sprawach pozwala sobie na konfabulacje. Są jednak one o tyle ciekawe, że wybiela w nich innych biorąc na siebie całą winę za rozmaite problemy i animozje. Choćby sytuacja z Tommy'm Iommi'm, który według rozmaitych źródeł miał się znęcać nad Ozzy'm już w szkole, tutaj jest przedstawiona znacznie łagodniej, a Osbourne niemal wystawia laurkę gitarzyście Black Sabbath. Jest uprzejmy wobec swojego teścia, choć zauważa, że nie był miły dla jego żony (zachowania Dona Ardena można określić rozmaicie, na czele z kryminalnymi), unika prania brudów, choć otwarcie przyznaje się do niemal wszystkich ekscesów jakich dopuścił się pod wpływem alkoholu i narkotyków. I choć próbuje czasem żartować na temat niektórych z nich, widać, że żałuje wielu sytuacji ze swego życia.
Taka jest więc właśnie ta autobiografia. Z jednej strony przezabawna, pełna zabawnych anegdot (ot choćby ta, gdy Ozzy jest poddawany kolonoskopii, ale przyjęte dawki środków uspokajających i usypiających nie działają, a pacjent w najlepsze komentuje przebieg badania i dyskutuje z lekarzem), z drugiej jawi nam się obraz zepsucia i degeneracji, oraz walki z potwornymi nałogami, walki wygranej dzięki miłości i opiece rodziny. Nie chcę tutaj sypać frazesami, Ozzy dziś jest szczęśliwym człowiekiem, a co dostał od życia zawdzięcza głównie swojej żonie Sharon, która niczym lwica potrafiła walczyć o niego ze światem, z ojcem, z Black Sabbath, a nawet z nim samym. W finale odnajdujemy człowieka, który odnalazł w życiu spełnienie, mimo tragicznych losów jakie spotkały go na przełomie lat. Tak więc jest to książka o upadkach i podrywaniu się do lotu, o wychodzeniu z dołów głębokości rowów mariańskich i zdobywania szczytów rozmiaru Everestu. Paradoksalnie, pozwala również spojrzeć z dystansu na własne życie. Czy za cenę sławy i bogactwa bylibyśmy gotowi przeżyć to co Osbourne i jego rodzina? Nie sądzę. Dlatego lepiej o tym poczytać i pośmiać się w głos. Choćby i czasem przez łzy.

Większe recenzje - KŁAMCA VIVA L'ARTE - Jakub Ćwiek, Dawid Pochopień, Grzegorz Nita

Jakub Ćwiek, Dawid Pochopień, Grzegorz Nita
KŁAMCA VIVA L'ARTE
wydawnictwo SQN
stron: 68
ocena: 5/6

Jakub Ćwiek jednych drażni, innych zachwyca, spotkałem się już z tym, że zaczyna się jego twórczość dzielić na wczesną i obecną. Jedni narzekają, że strach otworzyć lodówkę, by nie wypadł stamtąd produkt z nim związany, drudzy chłoną kolejne książki, filmiki, słuchowiska, teledyski, gry i komiksy. A w zasadzie jeden oficjalny zatytułowany trochę błędnie „Viva l'arte”. Na moje powinno być „eviva l'arte”, ale mądrzyć się nie zamierzam...

Jak komiks, to pierwszy ogień rzucam rysunki, które są... specyficzne. Nie będę ukrywał, że do kreski Dawida Pochopienia trzeba się przyzwyczaić, ale nie można mu odmówić specyficznego drygu, a już na pewno nie talentu. Chociaż Gabriel i Loki wyglądają jak zagubione ogniwo między mangą a Roisem Legisielem, to już gdy pojawiają się Aztecy i Quetzalcoatl można tylko rozdziawiać usta ze zdziwienia. Dopełnieniem są tu, oczywiście, kolory Grzegorza Nity, odpowiednio stonowane i mroczne, ot, idealnie podkreślające mroczny wydźwięk historii. Najważniejsze jest jednak to, że wszystkie te ilustracje są na tyle przekonujące, że choć na początku byłem pełen wątpliwości, to już pod koniec kupowałem każdy kolejny kadr i nie obraziłbym się, gdyby twórcy zdecydowali się kontynuować serię.

Czas na fabułę. Jak to zwykle bywa w przypadku Kłamcy, nie jest ona zbyt skomplikowana, a w przypadku komiksu rozwiązania można się domyślić już na samym początku, właśnie dzięki perfekcyjnym kadrom. Jednak Jakub Ćwiek nie byłby sobą, gdyby nie podrzucił kilku fałszywych tropów, nie prześwietlił kilku klisz i nie dokonał autorskiego misz-maszu. Poszukiwania zaginionego artysty przeradzają się w krwawą bitwę, która w komiksie zyskuje szansę na spektakularność, jakiej książka mogłaby nie zagwarantować. Autorzy doskonale wykorzystali więc okazję i zabawili się konwencją, tworząc historię idealnie wpisaną w uniwersum Kłamcy. Może teraz wzorem kontynuacji seriali przenoszonych na karty komiksów, pomyśleć o utworzeniu komiksowej serii o Lokim. Wszak Ćwiek mówi, że pomysły na kolejne przygody ma. Rozumiem, że jest teraz zajęty „Chłopcami” i „Dreszczem”, ale może by wypełnić lukę w ten sposób? Halo, panie Jakubie?

Większe recenzje - KŁAMCA 2,5 MACHINOMACHIA - Jakub Ćwiek

Jakub Ćwiek
KŁAMCA 2,5 MACHINOMACHIA
wydawnictwo SQN
stron: 188
ocena: 5/6

Jakub Ćwiek oficjalnie zakończył cykl „Kłamcy”, oddając serce i czas „Chłopcom” i „Dreszczowi”. Z zainteresowaniem śledzę losy motocyklistów z Nibylandii, drugiej ze wspomnianych serii poznać jeszcze nie miałem okazji, dlatego cieszę się, że twórca nie dotrzymał słowa i wypuścił króciutką książeczkę uzupełniającą nieco losy Lokiego.

Jak to w przypadku kłamcy bywa, nawet numer porządkowy jest mylny. Niby mamy „2,5”, ale w rzeczywistości dwa teksty opowiadają historie tuż po części pierwszej, a ostatnia rozgrywa się gdzieś w środku „Boga marnotrawnego”. Ewidentnie jednak przed wydarzeniami z następujących później powieści. Skok na kasę, ktoś pomyśli. Nawet jeśli, to całkiem udany i skrojony na miarę potrzeb.

Pierwsze historia to w zasadzie krótka opowiastka o pewnym młodym Indianinie, który postanowił w zemście za cierpienia swego ludu zrobić coś, co niekoniecznie przypadło do gustu aniołom. Te wysłały Lokiego, który kończy sprawę szybciej niż rozkręca się opowiadanie. Ostatecznie całość wypada więc dość miernie i przeciętnie. Znacznie lepiej jest w „Swacie”, gdzie Loki wciela się w tytułową postać próbując pomóc pewnemu niebezpiecznemu aniołowi w zdobyciu serca ukochanej. Nie mam mowy o skrupułach. Stawką są skrzydła dezertera boskiej armii. Tu już mamy Ćwieka pełną gębą, który bawi się konwencją na granicy kiczu i śmieszności, serwując czarną komedyjkę będącą w gruncie rzeczy wariacją na temat „Miasta Aniołów” i „Nieba nad Berlinem”. Dzięki autorowi w końcu przemogę się, obejrzę ten drugi tytuł.

Opus magnum tego krótkiego zbiorku stanowi opowiadanie tytułowe - „Machinomachia”. O, to już jest jazda bez trzymanki, absolutna kwintesencja popkulturowej papki i kiczowatego misz-maszu. W skrócie: Hefajstos przygotował gigantyczne mechy do walki z tytanami, a teraz, w jednym z nich (przypadkowo o twarzy Zeusa) wyrusza zniszczyć Tokio. Przeciwko niemu ruszają zastępy aniołów. Toczy się wielka bitwa, której największymi ofiarami są budynki japońskiego miasta. Wszystko nagrywa telewizja. Loki sprzedaje prawa do filmu Michaelowi Bayowi. No i tutaj autor pokazuje jak świetnie się bawi nie tylko własną twórczością i postacią Lokiego, ale popkulturą i jej rozmaitymi kliszami. Świetna rozrywka, obowiązkowo poparta grafikami Iwo Strzeleckiego. Cała oprawa graficzna nie odstaje w niczym od tych z Fabryki Słów, co w przypadku SQN nie powinno dziwić. Tym bardziej, że wydawnictwo to zawiera jeszcze jeden atut.

Jest nim gra karciana dołączona do książki, a stanowiąca specyficzne połączenie „Magic: The Gathering” i „Czarnego Piotrusia”. Oczywiście elementy MTG są tutaj wręcz prymitywnie uproszczone, ale sama rozgrywka potrafi dostarczyć niezłych emocji i zmusić szare komórki do wysiłku (choć z doświadczenia zaznaczam, że lepiej grać co najmniej w trzy osoby - większy zamęt, więcej zabawy). Do tego dochodzą świetnie wykonane i zaprojektowane karty, odpowiednio humorystyczne (żeby wiadomo było, że się bawimy), odpowiednio drastyczne (żeby było wiadomo, że nie z małymi dziećmi). Testowałem w swoim Staropolskim Klubie Fantastyki i efekt był co najmniej zadowalający. Pomijając walory literackie „Machinomachii”, zestaw warto kupić choćby dla samej „Kłamcianki”. Polecam więc jedno i drugie.

Większe recenzje - METALLICA: BEZ PRZEBACZENIA - Joel McIver

Joel McIver
METALLICA: BEZ PRZEBACZENIA
wydawnictwo: In Rock
stron: 552
ocena: 6/6

Wielokrotnie pisałem o swojej pasji do Metallki, tak dużej, że w zasadzie niezrozumiałej nawet dla mnie samego, bo choć od lat nie potrafię odnaleźć w zespole tej grupy, którą pokochałem jako nastolatek, to wciąż uparcie śledzę ich losy, kupuję płyty, czytam biografie i wywiady. Nawet na tym blogu poświęciłem grupie trzy osobne wpisy, w których pozwoliłem sobie na ocenę ich dyskografii. Szczegóły tutaj, tutaj i tutaj. Przeczytałem większość oficjalnie wydanych książek i osiągnąłem taki przesyt tematu, że gdy kupiłem jakiś czas temu książkę „Metallica: Wczesne lata i rozwój metalu”, jedynie ją przekartkowałem i odstawiłem na półkę. Do dziś czeka na swoją kolej. Dzieło Joela McIvera nie czekało jednak ani chwili. Powód? Oczywiście autor, który zachwycił mnie wcześniej przy okazji „Żyć znaczy umrzeć”. Dowiódł tam, że nie tylko zna historię Metalliki, ale że potrafi o niej opowiadać bez fałszywej nabożności. Tego właśnie oczekiwałem po „Bez przebaczenia” i to dostałem.

McIver zastrzega sobie zresztą już na samym początku, że nie jest to historia autoryzowana. Nie dlatego, że nie było możliwości, ale dlatego, że nie chciał, by zespół choćby zasugerował mu wygładzenie niektórych fragmentów. Nie mówiąc już o tym, że być może niektóre nie ukazałyby się wcale. To że w późniejszych wydaniach pojawił się blurb samego Larsa Ulricha o niczym nie świadczy. Jest tylko dowodem na niepowstrzymaną siłę rażenia tej książki. A ona zgodnie z tytułem nie oszczędza grupy. McIver choć uwielbia Metallikę nie szczędzi jej krytyki w momentach, gdy według niego jest ona konieczna. Dotyczy to zarówno późniejszych albumów, decyzji finansowych, jak i osobistych zachowań. Przyznam, że obawiałem się szczególnie początku, że będzie pokrywał się z tym, co wcześniej autor napisał przy okazji książki o Cliffie Burtonie, ale mamy tu do czynienia z profesjonalistą, który nie odcina kuponów, tylko opowiada historię na nowo, spychając basistę na dalszy plan. Dlatego polecam „Żyć znaczy umrzeć” jako doskonałe uzupełnienie omawianej pozycji.

Autor od początku nie szczędzi gorzkich słów pod adresem swoich ulubieńców, który w młodości zachowywali się tak jak można się tego spodziewać – banda pijanych gnojków, która wyrwała się z domu. Trudno mówić w ich przypadku o lojalności, czy uczciwości, szczególnie w odniesieniu do Rona McGowneya, swego pierwszego basisty. Jednocześnie McIver podkreśla ich zaangażowanie i poświęcenie w zrealizowaniu jednego celu – bycia najlepszym zespołem metalowym na świecie. Owa bezstronność pojawia się i później, kiedy z sercem podchodzi do ich problemów osobistych, jednocześnie bezlitośnie miażdżąc albumy „Load/Reload”. „Metallica: Bez Przebaczenia”, to nie tylko kopalnia wiedzy i obowiązkowa lektura dla fanów grupy, ale też specyficzny stan badań nad mitami i legendami związanymi z zespołem. Autor bierze pod lupę między innymi stwierdzenie, że „Kill'em All” był pierwszym thrash metalowym albumem na świecie, albo że Czarny album jest najpopularniejszym dokonaniem zespołu, czy wreszcie dokładnie analizuje sprawę Napstera. Każdemu mitowi poświęca obszerne omówienia, często dochodząc do zaskakujących wniosków. I nie waha się, gdy trzeba pewnych mitów obalić. Nie czyni to jednak w żaden sposób Metalliki zespołem słabszym, czy zepsutym. Wręcz przeciwnie, obraz jaki wyłania się z lektury jest bardzo ludzki. To tylko podkreśla niezwykłość sukcesu jaki grupa osiągnęła. Bardzo dobra biografia. Być może najlepsza Metalliki.



Większe recenzje - Z ARCHIWUM X WYZNAWCY - Joe Harris, Chris Carter, Michael Walsh

Joe Harris, Chris Carter, Michael Walsh
THE X FILES: WYZNAWCY
wydawnictwo: SQN
stron: 120
ocena: 5/6

Od wielu lat wspomina się o kontynuacji serialu „Z archiwum X” i wciąż nie widać szans na realizację, choć trzeba przyznać, że w ostatnich miesiącach coś drgnęło w tym temacie. Okrągła rocznica skłoniła jednak twórców do przemyślenia opcji związanych z wydaniem dziesiątego sezonu i doprowadziła ich do zaskakującej konkluzji: zróbmy komiks! Efekt trzymam właśnie w rękach.

Tworzenie komiksów jako kolejnych sezonów zdjętych z anteny seriali nie jest niczym nowym, podobne praktyki zastosowano już w przypadku „Buffy: Postrach Wampirów” czy „Smalville”, ale w omawianym tomie mamy do czynienia z czymś odmiennym. Wszak to wskrzeszenie bohaterów, którzy lata temu uchodzili za kultowych. I pewnie byliby dla niektórych takimi dalej, gdyby Duchovny nie rozmienił się na drobne w kolejnych sezonach „Californication”.

Nie mam większych zastrzeżeń do rysunków, które wiernie odwzorowują główne postacie, ale trzeba przyznać, że cechuje je pewna asceza i prostota, która może, choć nie musi się podobać. Nie one jednak są tutaj najważniejsze, chociaż dobrze, że Scully przypomina Gilian Anderson, a Mulder jest podobny do Davida Duchovnego.Fabularnie mamy powrót do tak zwanej mitologii archiwum X, czyli odcinków, które łączyła wspólna intryga i wielka zagadka, którą bohaterowie serialu odkrywali przez lata, w międzyczasie rozwiązując sprawy mniej pogmatwane, zajmujące ich najwyżej na odcinek, dwa. W omawianym komiksie nie ma żadnych wątków pobocznych, od razu jesteśmy rzuceni na głęboką wodę i w pięciu epizodach (z planowanych dwudziestu pięciu) otrzymujemy emocjonującą historię, która nie dość, że świetnie wpisuje się w konwencję, oddaje ducha bohaterów (komiksowe postacie mówią tak dokładnie jak Mulder i Scully, że wręcz można usłyszeć ich głosy), a przede wszystkim serwuje kilka zaskakujących zwrotów fabularnych, włącznie z zaskakującymi powrotami postaci, które uznaliśmy już za zmarłe. Ale w końcu główne motto serii głosiło – nie wierz nikomu. Prawda jest gdzie indziej.

Jedyny problem wobec fabuły to fakt, że nie ma szans odnaleźć się w niej współczesny czytelnik, który serialu nie zna, a i starzy wyjadacze mogą mieć kłopot z odnalezieniem wszystkich aluzji i odnośników. Sam szykując artykuł do „Grabarza Polskiego” zafundowałem sobie maraton odświeżający serial i na tej podstawie mogę stwierdzić, że komiks jest perfekcyjnym ukoronowaniem dotychczasowych wątków, a na pewno najlepszym sezonem od czasu szóstego. Dlatego miłośnicy serii nie powinni się wahać, tylko od razu sięgać po owo wydanie. Tym bardziej, że całość wydano pięknie w twardej oprawie, na kredowym papierze, za tłumaczenie odpowiadał Bartosz Czartoryski, a bonusem jest mokry sen każdego nerda, czyli plakat „I want to believe” wiszący nad biurkiem Muldera.

Większe recenzje - TRZECH PANÓW W ŁÓDCE NIE LICZĄC PSA - Jerome K. Jerome

Jerome K. Jerome
TRZECH PANÓW W ŁÓDCE NIE LICZĄC PSA
wydawnictwo Vesper
stron: 244
ocena:5/6

Wiele arcydzieł zostało niesłusznie zapomnianych i dziś pamiętają o nich tylko antykwariusze, poloniści i bibliofile. Dużo z tych niegdyś wychwalanych książek nie przetrzymało próby czasu, niektóre natomiast nie dały rady sobie z miejscem. Bo czy rzeczywiście Polacy potrafią docenić geniusz humoru zawarty w najsłynniejszej powieści Jerome K. Jerome?

Niedawno wspominałem, że Jasona Bourne'a poznałem jako pacholę w audycji radiowej, dopełnię więc wyznania, że „Trzech panów w łódce nie licząc psa” również usłyszałem we fragmentach, czytane w Telewizji Polskiej. Niestety, nie pamiętam przez kogo. Nie potrafię też wytłumaczyć dlaczego kilkuletni uczeń szkoły podstawowej zamiast w wakacje ganiać po podwórku za piłką siedział przed telewizorem i słuchał fragmentów książki może nie skandalicznej, ale na pewno wykraczającej poza zainteresowania małolata. Pamiętam tylko, że słyszane tam historie bardzo mnie śmieszyły i obiecałem sobie, że kiedyś tę książkę przeczytam w całości. No i stało się. Prawie trzydzieści lat później.

Dzieło Jerome K. Jerome opowiada zgodnie z tytułem o trzech mężczyznach: Jerome (narratorze), Harrisie i Montmorencym. Podczas jednej z rozmów dochodzą do wniosku, że cierpią na przeróżne choroby (w zasadzie ich popis hipochondrii wyklucza tylko jedną ze wszystkich możliwych przypadłości) i dochodzą do wniosku, że jest to skutek przepracowania. Jedynym wyjściem jest odpoczynek, w związku z tym panowie postanawiają wybrać się w podróż po Tamizie. Wyruszają łodzią za jedynego towarzysza mając psa należącego do Jerome. Planują nocować pod gołym niebem i zwiedzać ile się da.

Tak pogodną, humorystyczną i pełną ironii książkę mógł napisać tylko Anglik. Chociaż całość powstała z myślą o przewodniku i rzeczywiście potrafi zaimponować zarówno opisami historycznych miejsc, jak i wspaniałymi deskrypcjami przyrody i miejscowości, to właśnie ironia i dystans czyni tę powieść niepowtarzalną. Jerome imponująco przedstawia historię Anglii, a jednocześnie podśmiewa się z pojawiających się w niej zależności i postaci. Najmocniej jednak pokpiwa z samych Anglików, w tym samego siebie, eksponując przywary w sposób przewrotny i inteligentny. W zasadzie ma się wrażenie, że uczestniczy się czasem w spotkaniu dobrych znajomych, którzy prześcigają się w opowiadaniu zabawnych anegdot, a czasem jest się świadkiem wyprawy trzech zadufanych w sobie mężczyzn, których pewność siebie jedynie ich ośmiesza w konfrontacji w rzeczywistym światem.

Dlatego, choć chciałbym się mylić, uważam, że książka dziś nie znajdzie poklasku wśród innych grup niż wymienione we wstępie. Ponury, nieoczytany, a przede wszystkim nadęty naród Polski rzadko potrafi się śmiać z samych siebie. Oczywiście, pośmiać się z Anglików wolno i wypada, ale ilu z potencjalnych czytelników będzie potrafiło odnieść przeczytane zdarzenia do siebie? Mam nadzieję, że wielu, bo wówczas świat staje się piękniejszy, a wyprawa na Tamizę staje się jednym z głównych planów wakacyjnych.