wtorek, 22 października 2013

Nadrabianie zaległości... czytelniczych

Czterdzieści trzy
No i stało się. Ostatnia potyczka z WORDem okazała się ostateczną i wygraną przeze mnie. Miało nie być o prywatnych sprawach, ale skoro wspomniałem o tym, to domykam temat. Dziś nadzwyczajnie długich przemyśleń nie będzie, bowiem kiedy nie musiałem siedzieć w kodeksach i podręcznikach, nadrobiłem zaległości literackie i filmowe. Co też tradycyjnie rzucam na tapetę. Koniec końców nie ma co opisywać życiowych zawiłości, grunt, że w domu jest spokój i cisza.
Bardzo głośno za to jest na moim kolejnym debiucie fonograficznym, który już wkrótce objawi się światu. Więcej o debiutach wszelakich (bo kilka ich się zebrało) następnym może razem, teraz zdradzę tylko, że po dołujących dźwiękach ACRYBII, brudnym rock n' rollu DAMAGE CASE i solówkowych ścigałkach z samym sobą zapędziłem się we wściekłe rejony black metalu. Żeby było jeszcze ciekawiej całkowicie po polsku i z konceptem na cały materiał. Składu na razie nie zdradzę (bo wciąż niepełny/niepewny), za to pochwalę się logiem, które zmalował dla mnie sam Mistrz Logosów, Christophe Szpajdel, któren to zdobił już wcześniej okładki EMPEROR, ARCTURUS, MOONSPELL, DIMMU BORGIR, ENTHRONED i... 7000 innych. Niniejszym, oto i logo WILCY. 


Więcej o tym wszystkim wkrótce. Na koniec jeszcze gwoli ścisłości, black metal ostatnim razem grałem w 2009, a wcześniej też w kilku innych hordach, ale nie traktuję tego jako powrotu do korzeni. Na ten przyjdzie jeszcze czas. Jeszcze nie złożyłem broni i do death metalu wrócę. I tyle. O pisaniu nic nie będzie, bo ostatnio tylko czytałem, czytałem i czytałem, a pisać to mnie się nawet maili nie chciało. Wybaczcie.

Na tapecie:
FILM:


„Dziecko Rosemary” Romana Polańskiego. Któż nie zna historii Rosemary, nieszczęsnej dziewczyny, która przeprowadziwszy się z mężem do nowego, wymarzonego domu stanęła przed obliczem niewiarygodnego Zła? Klasyka horroru satanistycznego, klasyka kina w ogóle, jeden z najbardziej przerażających filmów jakie widziałem, mimo że w zasadzie niemal nic w nim się nie dzieje. Lata upływają, a siła rażenia finału wciąż pozostaje taka sama, produkcja zaś pozostaje mistrzowską perłą w dorobku Polańskiego.  A od motywu muzycznego nie mogę się wprost uwolnić.



Oliwier Twist” Romana Polańskiego. Że Polański to mistrz, to wiedzą wszyscy, celowo też powstrzymam się od jakichkolwiek komentarzy odnośnie jego życia prywatnego. Najwspanialsze jednak w jego twórczości jest to, że obok przerażającego „Dziecka Rosemary”, kontrowersyjnych „Gorzkich godów”, umieszcza familijną opowieść klasyka Charlesa Dickensa. Nakręcona z rozmachem adaptacja porusza, wzrusza i zachwyca, dekoracjami, aktorstwem i wykonaniem. Bardzo dobra, niedoceniona rzecz.


„Piątek 13stego” Marcusa Nispela. Uzupełniłem serię. Remake'i to zło. W zasadzie chyba tylko „Texas Chainsaw Massacre” i „Ring” miały jakąś rację bytu, sprzed lat należy przypomnieć „The Fly”, „Invasion of the Body Snatchers” i „Night of the Living Dead”. Tutaj, po raz kolejny nie rozumiem zasadności. Niby wszystko jak zawsze, młodzież jedzie oddawać się niecnej rozpuście (seks, drugs & alkohol), a po chwili są systematycznie, brutalnie wyrzynani przez zamaskowanego zabójcę. Konwencja slashera odrobiona aż nad wyraz wzorcowo, bowiem wieje tu nudą i trupem, co niekoniecznie w tym wypadku jest zaletą. Ja wiem, że te w sumie dziewięć części z lat 80-tych też inteligentnych nie było. Milczę na temat dziesiątej i słynnego spin-offa. Ale jednak przynajmniej te pierwsze siedem da się oglądać i do nich wracać. Tutaj nie ma do czego. A szkoda, bo Nispel udowodnił wspomnianą TCM czy "Conanem", że na nowo opowiadać potrafi.



„Kiedy Harry poznał Sally” Roba Reinera. A to niespodzianka, prawda? A na dokładkę napiszę jeszcze, że jest to jeden z moich ulubionych filmów wszech czasów. Zabawny, stonowany, mądry. I choć trochę się zestarzał, to jednak z godnością. Billy Crystal i Meg Ryan jako para przyjaciół, która stara się udowodnić, że istnieje coś takiego jak przyjaźń między kobietą a mężczyzną. Efekt przewidywalny, ale warto posłuchać wszystkich uwag i komentarzy do relacji damsko-męskich. Zaskakująco celnych i zawsze aktualnych.

KSIĄŻKI:


„Geniusz” Grahama Mastertona. Thiller, w którym głównym bohaterem jest młody chłopak, marzący o karierze muzyka rockowego. Przypadkowo jest świadkiem sytuacji, gdy dwóch osiłków terroryzuje starszego mężczyznę. Brawurowo przystępuje do akcji ratunkowej. Wyswobodzony mężczyzna okazuje się być geniuszem, który odkrył sposób na uczynienie ludzkiego mózgu sprawnym ponad wszelkie wyobrażenie. Dzieli się sekretem z bohaterskim chłopakiem, sprowadzając na niego tym samym pasmo nieszczęść i kłopotów. Dużo akcji, brawurowych pościgów i strzelanin, ale także zacnie zszytej fabuły, której szwy widać tylko przez moment w końcówce. Zaczynam odnosić wrażenie, że Masterton pisze lepsze warsztatowo thillery właśnie, a przynajmniej lepiej przygotowane merytorycznie. Tak czy inaczej, jest to jedna z najlepszych książek autora.


„Byłem asystentem doktora Mengele” Miklósa Nyszli. Tytuł mówi wszystko. Wstrząsający pamiętnik węgierskiego lekarza, który spędził rok u boku potwora z Auschwitz. Pełnił tam rolę głównego patologa, dodatkowo lekarza sądowego okręgu gliwickiego. Przerażające stadium zwyrodnienia ludzkiego do jakiego doprowadził faszystowski ustrój widziane z punktu mężczyzny, który stara się zachować człowieczeństwo w okrutnym procederze niewiarygodnych eksperymentów doktora Mengele. Okazuje się po raz kolejny, że nie ma straszniejszych horrorów niż historia ludzkości.



„Baśniobór” Brandona Mulla. Po takich książkach jak powyższa trzeba czasem dać odetchnąć umysłowi i dać się ponieść wyobraźni. Czyż może być coś lepszego niż książka z cyklu, który jest zapowiadany jako następca Harry Pottera? Tak, przeczytałem wszystkie Harry Pottery. Zanim obejrzałem filmy. Ale to inna historia. Wracając do „Baśnioboru”. Oto poznajemy opowieść o dwójce dzieci, które spędzają dwa tygodnie wakacji u dziadka, odkrywając przy okazji, że jest on strażnikiem tytułowego Baśnioboru, rezerwatu zwierząt i stworzeń magicznych. Jak to bywa w takich przypadkach, dzieci przez swoją ciekawość wywołują masę problemów, ostatecznie zaś muszą ogarnąć całkiem spore zamieszanie w grze, gdzie stawką jest powrót potężnego demona. Świetna książka dla dzieci i młodzieży, na pewno dostarczy milusińskim mocnych wrażeń, gęsiej skórki i wspaniałej rozrywki. Ja jestem trochę już za stary. Przekażę dzieciom.


„Niewinna krew” Grahama Mastertona. Ameryka jest terroryzowana zamachami bombowymi. W centrum zdarzeń znajduje się Frank, autor komediowego serialu „Gdyby świnki mogły śpiewać”, który w pierwszym z zamachów stracił ośmioletniego syna. Próbując rozwikłać zagadkę śmierci dziecka zaprzyjaźnia się z mężczyzną podającym się za medium. Ma on pomóc mu pozbyć się poczucia winy, jakie wywołuje w nim żona, oskarżająca go o zaniedbania, które doprowadziły do śmierci Danny'ego. Tymczasem w życiu Franka pojawia się tajemnicza i piękna Astrid. Historia dość intrygująca i dobrze napisana, gdzie sprawnie przeplata się thiller z ghost story. Przyznam, że lektura wciągnęła mnie jak sokowirówka, niemniej nie sposób znów nie narzekać na logiczne nieścisłości (znów bardzo łatwo osoby tracące bliskich potrafią nawiązać romans, rozumiem, że Masterton jest seksuologiem, ale z psychologią to trochę nie po drodze), oraz fakt, że głównego rozwiązania zagadki nadprzyrodzonej można się domyślić po kilku pierwszych stronach, jednak całość jest na tyle interesująca, że spełnia się wybornie w roli mocnego thillera, bowiem zagadka kryminalna i motywy terrorystów robią wrażenie.



„Alicja w krainie czarów” i „Alicja po drugiej stronie lustra” Lewisa Carolla. Nie jest sekretem, że mam słabość do Alicji Carolla i widziałem chyba wszystkie możliwe adaptacje od Disneyowskich, przez fantastyczne, po te typowo dla dorosłych. Z książkami zresztą było podobnie, bo nie sposób zliczyć, ile nowych wersji tegoż dzieła powstało. I wstyd się przyznać, ale „Alicji po drugiej stronie lustra” dotąd nie czytałem. Z radością więc zapoznałem się z propozycją wydawnictwa Vesper, które oprócz wersji oryginalnej prezentuje również sequel. Wspaniałe, słowołomne historie, pełne absurdu ocierającego się o geniusz po raz kolejny utwierdziły mnie w przekonaniu, że to jedna z najlepszych i najważniejszych książek świata. Część druga, choć bardziej skomplikowana i rozbudowana ma wszystkie cechy kontynuacji. Niby wszystkiego bardziej i lepiej, ale jednak to już nie to. Niemniej, to wciąż pułap geniuszu nieosiągalny dla zwykłych śmiertelników i nędznych pisarzyn.



„Dziedzictwo” Grahama Mastertona. Gdy przed laty czytałem ten horror opowiadający o upiornym krześle opętanym przez samego Diabła, myślałem, że to jedna z lepszych rzeczy, jakie ojciec „Manitou” stworzył. Dziś, po latach, zaskakująco nie muszę weryfikować tego poglądu. Wciąż mamy bowiem do czynienia z satanistycznym horrorem klasy b, który mimo upływu czasu broni się doskonale. Naiwne i dobroduszne zakończenie też jakoś pasuje do konwencji, zwłaszcza w zestawieniu z przerażającą, duszną atmosferą Zła panoszącą się w książce przez większość czasu.

GRA:


I dalej „Dead Island”. Coraz bliżej końca. 82 % na liczniku. Krew się leje gęsto, zombie od groma, więc jest wspaniale. Żona mnie spytała, czy to grafika, czy zombie decydują o tym czy gram w daną grę. Oczywiście, że... zombie.

Tyle na dziś.
Bez odbioru.

środa, 16 października 2013

Wciąż na chodzie

Czterdzieści dwa.
Czas przerwać milczenie i się trochę ogarnąć. Niniejszym, odzywam się ponownie. Pomijając oczywiście sprawy rodzinne i zawodowe, nad którymi milczę tradycyjnie, jak zwykle pracuję nad nowymi projektami. Szykuję nowy debiut muzyczny, o którym nie piszę nic, żeby nie zapeszyć. Kwestia tygodni najbliższych zdecyduje o wszystkim. ACRYBIA zamarła w oczekiwaniu na wydanie E.P., i w zasadzie nie wiem, czy sprawa ruszy w tym roku. Pewne też są zmiany w składzie. O tym może wkrótce. DAMAGE CASE pograło trochę koncertów, czas zacząć komponować materiał na nową płytę.
Jeszcze więcej w kwestiach literackich. Wysypało się ostatnio antologii, kilka w przygotowaniu, a ja już naprawdę nie mam czasu i siły by to wszystko ogarnąć. Nadchodzą „Gorefikacje II”, gdzie oddałem dwie świeżynki – „Fundację Hackenholta” i „Wryj”. Oba mocne, brutalne, ale co mnie cieszy, bardzo inne od dotychczasowych, a przede wszystkim tekstu z pierwszych „Gorefikacji”. „Ćma” to z kolei utwór dotyczący tematyki pewnych stworów, którym poświęcono inną antologię. Szczegółów jeszcze nie zdradzę, ale tu jest dość przewrotnie i bardzo łagodnie jak na mnie. Jeszcze łagodniej jest w „Ghost story”, które pojawi się na łamach pewnego znanego magazynu. Tytuł mówi wszystko. W magazynie „Horror Masakra”, do którego zakupu gorąco zachęcam znajdziecie kolejną świeżynkę, ponury i ciężki tekst „Robaczywek”. Na stronie Dzikiej Bandy zaś z radością prezentuję „Ofiary”, które napisałem z Robertem Cichowlasem w hołdzie Mastertonowi, oraz premierowy „Agrogore”, będący (i to bardzo ważne!) pastiszem slasherów obozowych. Za dwa tygodnie Replika wypuści „17 szram”, tam oprócz tekstów wielu znamienitych polskich i zagranicznych znajdziecie moją opowieść o znanej z horrorów bestii, zatytułowaną „A czerwiec był piękny tego roku…”. Krótko mówiąc, jeszcze w tym roku trochę tych opowiadań się sypnie, może więc to i dobrze, że premiera „Pradawnego Zła” została przesunięta na początek 2014 roku. Nie pytajcie mnie dlaczego. Ja mam czas. Czekam na „Horror Klasy B”, „Wolfenweld” i trzeci tom „Bóg Horror Ojczyzna”. Ten ostatni może jeszcze w grudniu.
Rozpisałem się, nie wiem czemu, miało być kontrolnie jeno. Nic to, postaram się pojawiać tutaj częściej, może mniej samochwałki potem będzie. Jutro idę w bój toczyć nierówną walkę z WORDem. Nie powiem po raz który. Ale miałem kilka lat przerwy.

Na tapecie:
FILMY:

 

Wyspa cienia” Uwe Bolla. Adaptacja słynnej gry „Alone In the Dark” w wydaniu samego Uwe Bolla. Czyli tragedia i dno programowo osiągnięte. Zawsze zastanawiałem się, dlaczego zagrał tu Christian Slater? Na pewno dla pieniędzy. Oglądałem to przed laty i postanowiłem dać szansę, zwłaszcza, że wbrew rozsądkowi, kilka późniejszych filmów Uwego doceniłem. Ten też ma swoje momenty, szczególnie kilka ujęć i efektów specjalnych. Ale poza tym, naprawdę fatalne kino. Bez napięcia, bez pomysłu, bez sensu. Szkoda streszczać tu cokolwiek.


Nieustraszeni pogromcy wampirów” Romana Polańskiego. Kultowa, czarna komedia opowiadająca o profesorze i jego uczniu, którzy wpadają na trop wampirów w małej, zimowej Żydowskiej wiosce. Film bardzo specyficzny, momentami groteskowy, przerysowany, niewątpliwie unikatowy i zabawny. Wspaniałe scenerie, świetne zdjęcia, niesamowity klimat. Tu zawiązuje się również romans Polańskiego z Sharon Tate, tu wreszcie mamy kolejny dowód na to, że Polacy potrafią kręcić horrory. Tylko nie w kraju. Dlaczego?


Słodki listopad” Pata O'Connora. Romantyczny film z Keanu Reevesem i Charlize Theron. On gra zadufanego w sobie dupka, ona ekscentryczną miłośniczkę psów, która postanawia zmienić jego życie, jeśli on poświęci jej jeden miesiąc życia. Naiwna historyjka, ale bardzo relaksacyjna, choć w finale potrafiąca niecnie wzruszyć.


Nóż w wodzie” Romana Polańskiego. Wstyd powiedzieć, nigdy dotąd nie widziałem. Historia dwóch obcych mężczyzn, którzy toczą psychiczną walkę na jachcie, na który ten bogatszy wziął tego biedniejszego. W tle jest jeszcze kobieta, ale rola ta jest tak fatalna, że ją zmilczę. Trudno się mądrzyć, gdy film nominowano do Oskara i stał się przepustką do sławy Polańskiego. Niewątpliwie dzieło to wyjątkowe i skłaniające do przemyśleń, jednak trącające dziś już myszką i naiwnością pewnych rozwiązań.

KSIĄŻKI:


Trans śmierci” Grahama Mastertona. Bogaty biznesmen traci rodzinę, która staje się ofiarami okrutnej napaści. Chcąc się pożegnać z ukochanymi, udaje się na Bali, gdzie za pomocą tytułowego transu śmierci uzyska możliwość porozmawiania z tymi, którzy odeszli z tego świata. Wyjątkowo dobrze napisana powieść, poświęcająca dużo uwagi zarówno egzotyce, jak i przedstawieniu postaci. Niestety, kilka nielogicznych rozwiązań (nasz wdowiec niezwykle szybko rozmyśla o innych kobietach, finał też bije w oczy naiwnością), sprawiają, że zamiast świetnej książki mamy tylko niezłą.


Happy End” Marcin Podlewski. Intrygująca powieść science-fiction, ocierająca się o horror, w istocie zaś podróżująca w onirycznym, oryginalnym świecie. Brawa dla autora, więcej będzie na Horror Online.


Skazaniec” Krzysztofa Spadło. Chwaliłem tę książkę już wcześniej, gdy miałem okazję przeczytać ją przed drukiem. Teraz czynię to raz jeszcze, egzemplarz w twardej oprawie robi ogromne wrażenie. Dla leniwych – wersja audio. Polecam!

GRY
Wciąż "Dead Island". Tyle tylko, że się zaciąłem z jakimiś oleandrami i już mnie to zaczyna nudzić...

Tyle na dziś.
Bez odbioru.

wtorek, 1 października 2013

De profundis...

Czterdzieści jeden
Minął już prawie miesiąc od poprzedniego wpisu, czas więc przerwać milczenie. Wydarzyło się wiele, ale czasu brak, by ogarnąć wszystko i pozbierać się co nieco. Jeszcze miesiąc temu pyszniłbym się pewnie tym co wypisano o mnie na czeskiej ziemi, albo chwalił wywiadami, jakie udało się przeprowadzić. Tymczasem ostatnio zebrało się tyle czarnych chmur i tak się pokomplikowało wiele spraw, że jak dorzucimy do tego jeszcze nadchodzące w przyszłym tygodniu rozmaite egzaminy i klasyczną biurokrację w pracy zawodowej, jasnym się stanie, że w zasadzie nie mam na nic siły i czasu. Do „Gorefikacji II” wciąż mam tekst rozgrzebany, choć tu akurat do finiszu brakuje niewiele. Zobaczymy co będzie dalej. Bardzo poważnie rozważam nad swoją dalszą non profitową działalność redakcyjną. Patrzę w niebo i nie widzę słońca. O mym stanie niech świadczy fakt, że nowo zakupione filmy to „Auta 2” i „Shrek 4”. Nastrój więc oczywisty.
Przez ostatni miesiąc nie miałem niemal w ogóle czasu/ochoty/siły na książki i filmy, stąd lista niewielka.



Podbój planety małp” Lee J. Thompsona. Czwarta część jest już tak odległa od pierwowzoru, że aż nie sposób uwierzyć, że jeszcze trzyma się kupy. Zasadniczo rozwija wątki poprzednika, a więc prezentuje losy dziecka dwóch inteligentnych małp, które przybyły z przeszłości. Cezar, bo o nim mowa, staje na czele buntu człekokształtnych, którzy stali się w międzyczasie niewolnikami ludzi. Intrygująca wizja przyszłości i ponury klimat post apokalipsy nijak się jednak mają do oryginalności i niezwykłości części pierwszej. Da się to obejrzeć, tylko zasadniczo po co? Wypacza to wizję całości, jest kompletnie na bakier z logiką, bo (i tu uwaga spoiler) jasno pokazuje, że małpy stanęły do walki z człowiekiem, nie zaś jak pokazywał oryginał, przejęły władzę po tym jak ludzie sami się wytępili (koniec spoilera). Ponury klimat science fiction jest całkiem niezły, ale końcowe walki całkowicie nierealne, a złagodzony i na nowo (źle) zmontowany finał psuje ogólną wymowę. 


Bitwa o planetę małp” Lee J. Thompsona. Tutaj już ciężko powiedzieć cokolwiek dobrego. Akcja rozgrywa się kilkaset lat po wydarzeniach z „Podboju...”, małpy są więc władcami świata, ludzie ich niewolnikami (niby jak w oryginale, z tą różnicą, że tutaj ludzie są inteligentni i pomocni szczególnie szympansom). Bzdur i logicznych dziur nie sposób zliczyć. Okazuje się, że nie tylko Cezar dalej rządzi człekokształtnymi (a więc wiek osiągnął imponujący), ale wspiera go również czarnoskóry McDonald znany z „Podboju...”. Skąd się wzięły inne, starsze inteligentne małpy, skoro Cezar był pierwszy? Jak ludzie przeżyli w podziemiach kilkaset lat (też ci sami z „Podboju...”) i dlaczego akurat teraz wyruszają na wojnę? No właśnie. W całości chodzi o bitwę między niedobitkami napromieniowanych ludzi, a szympansami i orangutanami, a w to wszystko jeszcze należy wliczyć wrogość i agresję goryli względem niewolników. Z całości zaś bije taniocha, brak pomysłów i logiki. Miło znów popatrzeć na małpki w oryginalnych strojach, ale nic poza tym. Naprawdę, szkoda czasu.


Terminator: Ocalenie” Josepha McGinty Nichola. Wzbraniałem się przed tym filmem bardzo długo. Już „trójkę” uważałem za film niepotrzebny i idiotyczny skok na kasę. Przeniesienie akcji do czasów post apokaliptycznych, ukazanie całego buntu maszyn i zrobienie z Christiana Bale'a Johna Connora wydawało mi się zamachem na forsę już tak haniebnym, że niemal karkołomnym. Skusiłem się jednak, kupiłem okazyjnie i... wsiąkłem. Nie dość, że fenomenalnie przedstawiony świat post apo, genialny Bale idealny do tej roli, to jeszcze rewelacyjny (w swej klasie) scenariusz co rusz oddający hołd pierwszym dwóm częściom za pomocą mniej lub bardziej subtelnych aluzji. Świetne kino science fiction w wydaniu rozrywkowym i bardzo zgrabne zawiązanie i zazębienie wątków całej serii.


Szklana pułapka” Johna Mc Tierena. Klasyk kina akcji. Co tu dużo pisać. Legendarny John McClane rozbijający na bosaka gang terrorystów w wieżowcu Nakatomi. Lata mijają, a yupi-kay ey motherfucker wciąż bawi i spełnia się znakomicie jako wieczorny odmóżdżacz. 


Szklana pułapka 2” Renny'ego Harlina. Kontynuacja nad wyraz udana, idealnie wpasowująca się w konwencję. Tym razem McClane walczy z terrorystami na lotnisku. Nietrafiony polski tytuł ma jeszcze jakieś uzasadnienie, a Bruce Willis zabija równie brutalnie jak mordercy we włoskim giallo. Twisty stosowne są, klasyczne nawiązania do poprzednika też, czyli bawimy się świetnie.


Szklana pułapka 3”Johna Mc Tierena. Pierwszy film z serii jaki widziałem, bo polazłem na niego do kina. Bawiłem się świetnie, głównie za sprawą znakomitego Samuela L. Jacksona. Tym razem tytuł polski się rozjechał z fabułą dokumentnie, ale akcja ogarniająca tym razem cały Nowy Jork trzyma w napięciu jak pojedynek Rambo z ruskim helikopterem. Zaskoczeń nie ma żadnych, ale to rzadki przypadek w kinematografii, kiedy „trójka” nie dość, że nie przynosi wstydu, to godnie kontynuuje tradycje. Yupi-kay ey działa.


Szklana pułapka 4.0” Lena Wisemana. To nie jest zły film. Scena z samolotem, czy karambol w tunelu są naprawdę widowiskowe, ale ja czułem się równie staro jak McLane, który zagubiony w świecie technologii był już w 1990 w „dwójce”. Te całe komputery, internety, sieci, to wszystko jakieś takie science-fiction dla mnie. Ja wiem, że to jest prawda, ale wolę jednak mniej skomplikowany świat. I trochę bardziej skomplikowane filmy. I nie lubię Justina Longa. Plus za epizod z Kevinem Smithem. I tyle. Obejrzeć można, choć niekoniecznie trzeba. Jakoś mnie się nie chce oglądać piątki. Obejrzę jeszcze dodatki i zakopię na półce.


Panika” Grahama Mastertona. Oj, zaskoczyłem się. Bardzo żałuję, że przeczytałem tę książkę dopiero teraz, bo moja rozmowa z autorem, którą odbyłem w lipcu przebiegła by trochę inaczej. Akcja rozgrywa się w środowisku polskich emigrantów w Chicago, sięga II wojny światowej i Puszczy Kampinoskiej, a w Polsce śledztwo prowadzi obleśny komisarz Piotr Pocztarek. No coś wspaniałego po prostu. Sama książka, to klasyczny, wyższych lotów Masterton – intrygujące, brutalne morderstwa, świetne zawiązanie akcji, zaplątanie całości w bardzo chaotyczne i zaskakujące rozwiązania i wyprowadzenie tego w zgrabny i ponury finał. Polecam miłośnikom autora. Muszę gdzieś skrobnąć dłuższą recenzję.

Tyle na dziś.
Bez odbioru.